wtorek, 31 grudnia 2013

Mój wypadek i trudny zjazd w dół

Po euforii związanej ze sprzedażą "Kroniki XX wieku" nikt z nas naprawdę nie zastanawiał się nad zagospodarowaniem przepływu tej wolnej nadwyżki. Wiedzieliśmy, że walka na "marże" z konkurencją spowodowała spadek rentowności całego przedsięwzięcia. Ale nikt nie liczył strat, no może czasem nasza księgowa p. Mucha wspomniała o tym mimochodem. Przyczynił się też do tego fakt, iż na początku wydawcy płacili za "konsygnację" i za przedstawicielstwo na Dolny Śląsk większymi dla nas  rabatami. Do tego pięć kolejnych trafień w "dziesiątkę" tytułową: seria Łysiaków, od" "Lepszy" po "Najlepszy" i "Modlitwę żaby" De Mello, której sprzedaliśmy ponad 5 tys uśpiło naszą czujność.
Całkowitym  nokautem konkurencji była sprzedaż we pierwszych dwóch tygodniach 15 tys. egzemplarzy :"Pielęgnowania roślin pokojowych", których sprowadziliśmy  łącznie dwa Tir-y.

Po tym wszystkim okazało się, że należności jest dwa, trzy razy tyle. Każdy zaczął dbać o swoich wydawców. Po tej decyzji firma została pozbawiona jasnej i spójnej polityki zakupowej i strategii działania, co zemściło się na nas dwa lata później. Na razie jeszcze udawało się "zasypywać" zaliczkami i przedpłatami wydawców, którzy mieli kasy aż nad to. Sprzedawały się na pniu dobre tytuły, tłumaczenia, nadrabiano w tej materii  lata posuchy. 

Pamiętam ten dzień jak dzisiaj. W marcu, gdzieś w połowie, przed szóstą rano zasnąłem w aucie (to był nasz Volkswagen)  i obudził mnie wstrząs. Widziałem jak przejeżdżamy na drugą stronę "Gierkówki" i uderzamy czołowo w "Poloneza Caro". Pamiętam tego kierowcę, gdy uderza czołem w szybkę zasypany przez setki plastikowych worków z jakimiś rzeczami. Wielki krótki huk i cisza, prawie, że śmiertelna. Kątem oka zalewany przez krew z rozciętego łuku brwiowego widzę jak zatrzymujący się kierowcy podbiegają do Poloneza i próbują wyrwać drzwi i przednią szybę. Krzyczą coś, nie mogę mówić, mam przegryziony w wielu miejscach język, który rośnie niczym ciasto w ustach. Jest mi coraz zimniej, kierowca Andrzej, stoi przed autem i trzęsą mu się ręce, próbuje zapalić papierosa. Kierowcy krzyczą do prowadzącego Poloneza "Nie zasypiaj, nie zasypiaj", walą rękami w szybę. Nagle ktoś podbiega (chyba kobieta) do kabiny naszego Volkswagena i drze się: "Boże, mózg, mózg na suficie..."

Momentalnie wraca do mnie świadomość. Macam się po głowie rozmazując krew sączącą się z rany...rozglądam się na boki. I chce mi się śmiać. To sałatki warzywne które wzięliśmy ze sobą przylepiły się do wykładziny sufitu, szampany nie ucierpiały, leżały sobie z tyłu siedzenia. Ktoś rzucił mi koc, trzęsie mnie jak galaretę.
Jest już policja, pytają mnie o coś, nie mogę mówić, wywalam więc przegryziony język i wyciągam dowód osobisty. Słyszę w oddali nadjeżdżającą karetkę. Zabiera tego kierowcę z Poloneza. Mnie dopiero po pół godzinie. W sumie transport do szpitala w Tomaszowie Mazowieckim trwał półtorej godziny. Można się dwukrotnie wykrwawić i umrzeć, ale cóż takie mamy państwo i wszyscy się na to zgadzamy. Gdyby było inaczej zrobilibyśmy dawno polski "Majdan" i porządek w tym pięknym kraju.

                                        Fragment "gierkówki" przed Tomaszowem Mazowieckim

Siedzę przy zlewie, ktoś puścił zimną wodę z kranu, przykładam czoło - czuję ulgę. Jestem pomazany własną krwią jak rzezak. Przychodzi lekarz dyżurny, mówi, że operują tego z "Poloneza" i za chwilę mną się zajmą.
W końcu prowadzą mnie na salę operacyjną. To jest zabieg, mówi chirurg nawlekając nitkę i przymierzając  się do szycia mego czoła. Informuje mnie, że "skończył się "głupi Jaś" i będzie tylko znieczulenie miejscowe. Szprycuje mnie czymś i dodaje: "Proszę patrzeć na pielęgniarkę to Panu przejdzie ból, ładna jest. Młoda dziewczyna uśmiecha się, ma na sobie krótki fartuch, który odsłania uda i skąpe majteczki. Faktycznie
przestaję myśleć o bólu i straconym samochodzie. Kilka miesięcy temu przeszedł generalny remont. Strata nie do powetowania. Pielęgniarka ciągle się uśmiecha, a ja szczerzę do niej opuchniętą twarz z tym przegryzionym językiem (dobrze, że nie odgryzionym!) Zasypiam ze zmęczenia i utraty krwi, nie proponują mi transfuzji, to znaczy, że jeszcze sam daję radę.

                                          Typ ten sam, kolor był bardziej granatowy lub niebieski

Musieliśmy "stuknąć" kogoś ważnego, bo wokół biegają jacyś oficerowie z Warszawy i sprowadzono helikopter; mówią, że to jakiś doradca Ministra Spraw Wewnętrznych. Pewnie będzie z tego niezła chryja.

Dzwonię do firmy, ale nie ma naszego drugiego auta. Wracamy z Andrzejem na "Gierkówkę", podobno ma wracać ktoś z Wrocławia, to nas zabierze. Nie mogę kompletnie mówić. Język spuchł jak noga, nie wiedziałem, że tyle go człowiek ma w gębie.

                                      Szpital ten sam, ale po remoncie, tamten był szary i brudny



Wracamy transportową Avią z młodym  Zazulakiem. synem księgarki z pl. Hirszfelda. Zasypiam, budzę się przy domu Andrzeja. Kładą mnie w dużym pokoju. Czuję zapach rivanolu, bandaży, szpitala i "Gierkówki". Ale żyję, karmią mnie przez rurkę, bo nie mogę przez ten język nic połykać. Daję komuś klucze, żeby wyprowadził i nakarmił Doggiego".

Następnego dnia, wstaję i jadę taksówką do "Konsygnacji", trzeba jechać do Łodzi do Res Polony po albumy muzyczne (jeśli się nie mylę to były Depeche Mode i New Kids on the Block)
Nie mamy auta; "Mercuś" jeździ z akwizycją po terenie i Wrocławiu. Dzwonię do bazy transportu Poczty Polskiej". Też nie mają aut, biorę więc "pocztowóz" (autobus zaadoptowany do przesyłek listowych) 


                                      San pocztowy - dokładnie takim jechałem do Łodzi.


Z obandażowaną głową, dwa dni po wypadku jadę na wariata - "Mamo ja wariat" do Łodzi do Res Polony.
Język mnie uwiera, piję tylko przez rurkę, którą wożę ze sobą (jem tylko zupy). Wpadam do Łodzi około południa. W sekretariacie "Res Polony" wianuszek hurtowników, w tym Olek Bajor, którego mój widok wyraźnie ucieszył i rozbawił. Ciągle ze mnie żartował Nieduża asystentka właściciela uwijała się między nami jak mrówka. Po południu hity były już na wzorniku.

Już wtedy po stracie busa wiedziałem, że "zjazd" w dół już nas nie ominie. Pożyczam Volkswagena od Roberta L. nic za to nie chce oprócz remontu o konserwacji. To jest niesamowity gość.

A język chcieli mi zeszyć, ale jak zobaczyłem ten przedpotopowy warsztat chirurgiczny, to zrezygnowałem. Znajomy lekarz stwierdził, i tak sam się zrośnie, tak już z nim jest. Przynajmniej będzie Pan mniej gadał. No i tak było...

ciąg dalszy w Nowym Roku..

piątek, 29 listopada 2013

Rewizyta Jettera. Staszek Sojka i Yanina w księgarni Arhat

Herr Jetter przyjechał gdzieś pod koniec roku 1992. Wówczas już "Konsygnacja PAMIL" miała swoje własne miejsce na wrocławskim rynku księgarskim. Wynajmowaliśmy na Tęczowej prawie 700 m2 magazynów. Wzornik był naprawdę bogaty i różnorodny. Co prawda uważam teraz z perspektywy czasu, iż ściganie się z konkurencją szczególnie "KWADRO" i "Nowym Ambarasem" było błędem. Powinniśmy się byli specjalizować  w książce naukowej i popularnonaukowej i iść w kierunku "hurtowni naukowej". Ale moi wspólnicy byli "łasi na szybką kasę", a ja zamiast patrzeć im na ręce oddawałem się całym sercem budowaniu relacji z wydawcami zapominając o prozaicznej ludzkiej pazerności.

Na razie stała przed nami świetlana przyszłość. Co prawda walka z konkurencją powodowało, iż wszyscy hurtownicy aby "wyciąć" konkurencję schodzili z marżami hurtowymi w dół. Księgarze zacierali rączki i w różny sposób podsycali tą rywalizację.


Pierwszy magazyn w sali konferencyjnej nad bramą wjazdową
 Pierwszy magazyn salę konferencyjną na I piętrze wynajęliśmy od Poczty Polskiej ul. Kolejowa 63, gdzie mieściła się baza transportu. Tam popłynęły hektolitry potu by rozładować i załadować transporty książek. Pomagali wszyscy, od fakturzystek po akwizytorów. Tam też padł rekord sprzedaży "Konsygnacji". Prawie za miliard dwieście milionów w ciągu jednego dnia sprzedaliśmy za gotówkę przez świętami "Kronikę XX wieku". Pamiętam jak nawet p.Grodzicki z WSiP Service oraz ktoś z księgarni Kwadro kupowali u nas ten ówczesny bestseller za gotówkę.


                                               
Od lewej strony ściany budynku była niewidoczna tu brama wjazdowa na teren magazynów PSS Społem


Po tym spektakularnym sukcesie oraz sprzedaży "Pielęgnowania roślin doniczkowych" jakieś 20 tys. egz. zdecydowaliśmy się przeprowadzić na Tęczową do magazynów PSS Społem. Mieliśmy teraz do dyspozycji przeszło 600 m2 z okładem, profesjonalną rampę i windę towarową. Co prawda przeprowadzka trwała przeszło miesiąc czasu, ale to tu dopiero skonkretyzowaliśmy koncepcję "Konsygnacji" podpisując z Arkadami i PiW-em stosowne umowy. Przez nas robili swoją dystrybucję. Nie powiem, na początku wszystko powoli się rozkręcało ale później w miarę rozrastania się oferty, praca bez systemu magazynowania był błędem, który mścił się w postaci wielogodzinnych "ręcznych" rozliczeń stanów magazynowych i sprzedaży.

Od lewej strony ściany budynku była niewidoczna na zdjęciu brama wjazdowa na teren magazynów PSS Społem, gdzie na I piętrze wynajęliśmy przeszło 600 m2 powierzchni magazynowej. Zapachniało wielkimi pieniędzmi i rozmachem. Miałem nadzieję, że "Pamil" przetrwa i będzie największą regionalną hurtownią. Niestety pazerność Majków i bałagan jaki wprowadzała Renata M. przyprowadzając prawie codziennie swoje dzieci było ani profesjonalne ani sensowne.

Jetter zwiedził nasz magazyn. Stalowe ciężkie regały rodem z PRL-u nadały tej wizycie zupełnie inny wymiar. Pokazał nam w jakim punkcie jesteśmy  i że dzielą nas od Niemców tak naprawdę lata świetlne. Potem był obiad w hotelu Monopol. Najbardziej europejską z tych wszystkich rzeczy była nasza księgarnia ARHAT z fontanną, ale już zamknięte okiennice wykorzystane na dodatkowe półki i sztuczne światło Jetter skrytykował. Pojechał następnego dnia. Nie ustaliliśmy żadnego konkretnego terminu ani marszruty do tego by w oparciu o Janusza Borysiaka zbudować we Wrocławiu agencję przedstawicielską wydawnictwa Suhrkamp Verlag. Jetter myślał pewnie, iż jesteśmy bardziej zaawansowani technicznie (nie mieliśmy jeszcze komputerów tylko kasy elektroniczne SHARP-a). Przypomnę, że komputer z ekranem i oprzyrządowaniem to wydatek wówczas na jedno stanowisko rzędu 45 milionów zł (przed denominacją). Wrocław był jeszcze przaśnym postkomunistycznym miastem, w które się celowo nie inwestowało, bo może "wróci do Niemiec". Skąd takie myślenie po uznaniu przez Niemcy naszej zachodniej granicy, bóg jeden raczy wiedzieć.

Nie pamiętam kto z nas nagrał promocję nowej płyty Soyki&Yaniny w naszym saloniku muzycznym w księgarni "Arhat". Udało się. Przyjechali. Brylowała Renia z Pawłem. Pod księgarnią ustawiła się kolejka, podpisywanie płyty trwało około 1,5 godziny. Później był obiad i koncert Soyki i Yaniny w Imparcie albo Sali Teatru Polskiego, dokładnie nie pamiętam. Jak się okazało spodobało im się u nas. Soyka i Yanina wrócili tu do nas jako patroni koncertu charytatywnego na rzecz budowy ośrodka dla dzieci autystycznych.Został po nich wpis w "Księdze pamiątkowej"

Zaczął się powolny zjazd w dół. Myślę, że oboje Majkowie jako bardziej wprawieni w liczeniu kasy, a przecież tylko im na tym zależało wiedzieli, a na pewno Paweł M., że dalsze utrzymanie takiej sytuacji  czyli pracy bez komputerów i programów księgowych doprowadzi do wielkiego krachu.

Ale o tym w następnym odcinku...cdn

wtorek, 12 listopada 2013

Mój Frankfurt czyli jak podbiliśmy Niemców

W dokładnie rok od założenia Konsygnacji Pamil wybraliśmy się w 1991 roku w październiku na Targi Książki do Frankfurtu nad Menem. Jechaliśmy nową Vectrą ojca Majka przez mroczny Dederówek, gdzie dworzec kolejowy w Görlitz wyglądał jakby było dopiero co po wojnie. Nie przypuszczałem, że demokratyczne Niemcy to ruina.Towarzyszył nam Janusz Borysiak, będąc naszym tłumaczem i Zygmunt Koźlak, poligraf oraz wydawca.

Jechaliśmy wygodnymi autostradami, szybko i sprawnie mijając po drodze zajazdy, toalety, stanowiska z telefonami alarmowymi. Każdy z nas myślał, kiedy ten standard dotrze do Polski. Był 1991 rok. Czekaliśmy na to przeszło dwadzieścia lat!

                                                  Panorama Frankfurtu n.Menem

Jesteśmy już w okolicach  Frankfurtu. Wszędzie znaki dotyczące dojazdu na targi. A sorry, wcześniej byliśmy w Marburgu, najpiękniejszym mieście jak wówczas widziałem. Wjechaliśmy windą do miasta, na górny poziom, a tu bruki jak w średniowieczu, skamieniałe krawężniki, księgarnie, małe knajpki. I to wszystko w budynkach z przełomu XVII, XVIII wieku, pięknie odrestaurowanych. I to były ten Niemcy, które przegrały wojnę i wyrżnęły pół Europy?

                                                       Marburg- plac handlowy

Zatrzymaliśmy się u prof. Benscha, wykładowcy germanistyki na tamtejszym Uniwersytecie Marburskim, który chciał wydać swoje "Wspomnienia Bobrujskie". Piękny domek, podarty z jednej strony specjalną żelazną nogą. Od strony skarpy przepiękny widok. Skromne niemieckie śniadanie: dwie kromki chleba tostowego, dżem, jajko, kawa z mlekiem. Dla nas przyzwyczajonych do sutych śniadań, to była zaledwie przystawka.
                             
                                             

                                            Rzut na teren Frankfurckich Targów Książki 1991



                                           Rzut na teren Frankfurckich Targów Książki 2005

Pożegnaliśmy się grzecznie  i pojechaliśmy na frankfurckie targi. Z Marburga do Frankfurtu nad Menem było jakieś 70 km. Dotarliśmy na tereny targowe gdzieś koło godziny 11- tej. Oczywiście już z daleka znaki przekierowywały na przygotowane przez organizatorów parkingi. Ale Polacy mają takie zakazy...
My ze względu na Zygmunta, który jest niepełnosprawny jechaliśmy pod samą bramę. Były kłopoty z przetłumaczeniem ochroniarzom, że jesteśmy oczekiwani na stoisku wydawnictwa Suhrkamp Verlag. Ale jakoś po pół godzinie, z identyfikatorami weszliśmy na teren targów. Już sam widok tylu hal poświęconych książkom powalał. Był to czas kiedy branża rozwijała się w najlepsze. A stoisko londyńskiego wydawnictwa Doris Kindersley było oblężone przez agentów i wydawców z całego świata. Między innymi przez polskich wydawców jak BGW, Wiedzy i Życia, Arkad czy Egmont Polska.

                                              Spojrzenie z góry na stoiska targowe

Przy stoisku Suhrkamp Verlag czekała na na nas pani Helga albo Jutta Miller (nie pamiętam dobrze imion) i pan Jetter. Po dosłownie dwóch godzinach rozmów kupiliśmy prawa do trzech książek Hessego: "Kartki ze wspomnień", "Podróż na wschód" i "Demian". Jettera zaprosiliśmy do Wrocławia, aby zobaczył naszą Konsygnację i księgarnię.

                                                   Stoisko wydawnictwa Diogenes

Nocowaliśmy w zajeździe pod Frankfurtem. Wynajęliśmy dwa pokoje. Z tym, że jeden tam gdzie miał mieszkać Zygmunt wypowiedziano nam, pod pretekstem, iż miał wcześniejszą rezerwację. Janusz Borysiak wstrząśnięty tą sytuacją tak zwymyślał właścicieli, tak, że okazała "ruda Frau" rozryczała się na całego. Niemcy goszczący w sali na dole byli tym zniesmaczeni. A właściciel po chwili przepraszał nas, mimo to nie skorzystaliśmy z jego oferty śpiąc na parkingu w aucie. Nie było to wygodne, ale uświadomiło mi, że są Niemcy i "Niemcy", tak jak Polacy i "Polacy" itp.

Nasza pierwsza wizyta była bardzo udana. Nawiązaliśmy kontakty ze znanym wydawnictwem, proponując im przedstawicielstwo na Polskę. Jetter (nie pamiętam imienia) obiecał nas odwiedzić za parę miesięcy. Zobaczyliśmy kwiat pisarzy, wydawców, intelektualistów, m.in. Umberto Eco, Guntera Grassa, Petera Handke i wielu innych.
                                    
                                                            


W 1991 roku wystawiało się we Frankfurcie 8417 wystawców, z  200 krajów, w tym  z Europy Wschodniej oraz  94 nowych krajów świata. Pokazano 346037 tytułów, w tym 98154 nowych wydań.
Wśród Najpiękniejszych Książek Świata na międzynarodowych targach książki we Frankfurcie 1991 znalazły się Polskie Madonny Janusz Rosikoń wydawnictwa Rosikon  Press
Gościem była Hiszpania, a Maria Nurowska promowała wydanie niemieckie "Postscriptum für Anna und Myriam", Frankfurt a.M.: Fischer, 1991.

Ta wizyta dużo nam dała. Przede wszystkim pokazała miejsce w szeregu, w którym do dzisiaj jest nasz rodzimy rynek książki niszczony pseudo liberalną polityką poszczególnych ekip rządowych.

Herr Jetter potwierdził telefonicznie wizytę we Wrocławiu. Zrobiliśmy wszystko, żeby go przywitać i pokazać co do tej pory zrobiliśmy. Ale o tym w następnej części.




czwartek, 24 października 2013

Powstanie Konsygnacji "Pamil" i księgarni "Arhat"

Od kiedy przestałem kierować księgarnią "Centralną" moja energia nie została całkowicie zagospodarowana. Poznane małżeństwo Majków, szczególnie Paweł był zainteresowany założeniem stacjonarnej hurtowni książek. Trochę się bałem, bo konkurencja była już dość duża na wrocławskim rynku. Lata 1990- 1991 były dla tej branży "złotym" okresem. Sprzedawało się praktycznie wszystko na pniu. Największym popytem ciszyły się książki popularnonaukowe dla dzieci i młodzieży. Wszelkiego rodzaju encyklopedie zwierząt, przyrody, świata, ilustrowane leksykony szły jak przysłowiowa woda. Mieliśmy już swój mały udział w rynku rozprowadzając m. in. do kiosków "Pandy" publikacje Egmontu, Wiedzy i Życia. Ze względu na moją pracę w księgarni wiedziałem, że wkrótce nie podołam obowiązkom w rozrastającej się firmie. Szukaliśmy dość długo miejsca. Ale w końcu wynajęliśmy salę w bazie transportu "Poczty Polskiej" przy Kolejowej we Wrocławiu. Nie była to może fortunna do końca lokalizacja, ale mieliśmy za to w umowie zniżkę na transport książek i przesyłek via Warszawa.

Bardzo szybko stanęliśmy na nogi. Doszły nam konsygnacje: Stowarzyszenia Wolnego Słowa, PIW-u, SW Czytelnik, Iskier, Arkad, Naszej Księgarni, Egmontu Polska, SWW Kantor Wydawniczy z Poznania, PWN,Wyd. Dolnośląskie, Wyd. Literackie, Kronika, Elipsa, Penta, IW Pax,i wiele pomniejszych.

Po półrocznej działalności pod koniec roku 1991 odwiedził nas śp. Andrzej Adamus z Jankiem Stolarczykiem. Oglądali wzornik. Było to bardzo prymitywne, ale mieliśmy znakomity zespół ludzi: Tadeusz Juchniewicz, Marzena Majcherkiewicz, Andrzej Majcherkiewicz,, Nina Rzepka, Ryszard Sławczyński. W międzyczasie zaczęliśmy wszystkie pieniądze pakować w księgarnię "Arhat". Przy ul Szczytnickiej 50, wynajęliśmy spory lokal, miał z zapleczem jakieś 200 m. Ryzykowaliśmy wszystkim. Z perspektywy lat to bylo istne szaleństwo wynajmować lokal od handlary z bazaru, która na początku udawała, że księgarnia pośrednio ją nobilituje, ale co roku praktycznie podwyższała nam czynsz. Oczywiście broniła się, że to samo robi miasto, to co ona ma być gorsza! I taka polityka podwyższania stawek za wynajem trwa do dzisiaj. Stąd mamy głęboką zapaść w tej branży i wielu innych. Większość lokali w centrum Wrocławia to przysłowiowe "pralnie pieniędzy". Nie wierzę, żeby 450 lokali gastronomicznych zgromadzonych w ścisłym centrum miasta  zarabiało na siebie przez cały rok? Sam jestem po szkole gastronomicznej i coś o tej branży wiem.




                                           ul. Szczytnicka 50/52. zdjęcie: Fotopolska.eu

                                Tu spędziłem trzynaście lat mego życia - dzień w dzień

Księgarnię robiliśmy od podstaw. Wymiana podłóg, witryn, mebli, lad, półek, no i ta nasza słynna fontanna zrobiona z dziecięcej wanienki plus roślinność. Dział z płytami był na górze. Wchodziło się nań po niedużych schodach. Królował tam kolega, którego imienia nie pamiętam.
Zrobiliśmy nabór na księgarzy. Kierowniczką została Małgosia, która razem siostrą prowadziły księgarnię i stoisko papiernicze pod słynnym namiotem na p. Grunwaldzkim. Później doszła Stelka na filozofii i książkach naukowych, Ela Lenik w kasie, Dorota Greszta, kasa plus obsługa, która zagrała na uroczystym otwarciu "Arhatu" na  francuskim saksofonie, a Andrzej Wojaczek mówił wiersze o tematyce związanej z książkami: Neruda, Max Jacob, mój wiersz "Książki" z tomu "Przodowników Pracy":


Są ogrodem, po którym mogę spacerować
z zamkniętymi oczami bez obawy, że w nich zabłądzę.
Nieraz znajduję pomiędzy kartkami
ścieżki wydeptane przez ludzi.
Niektóre wykreślone są z wyraźnym celem na przyszłość,
inne, przeceniając swoje siły, mijają się z nim.
Może właśnie dlatego wczytuję się w nie,
lecz jeszcze nigdy nie udało mi się dostać po nich
do konkretnego miejsca. Przeważnie krzyżują się
w mniej lub bardziej odpowiednim czasie.
Odkąd stały się dla mnie nieskończenie długim problemem,
zagłębiam się w nie aż po łokcie.
Dopiero w nocy szczegółowo obejmuję je wzrokiem.
Czasem zanurzam się w nich razem z głową,
lecz najczęściej głowię się nad nimi. Podobne są wtedy
do węża pełznącego w sobie tylko wiadomym kierunku.
Myślę, że pocięte nawet na małe kawałki
potrafiłyby czerpać życie z kilku soczewek czasu jednocześnie.
Najchętniej jednak pragną prześlizgnąć się ponad nim,
lecz rzadko której się to udaje.
Najbardziej karkołomną grą, jaką prowadzą,
są skoki z półki na podłogę.
W ten sposób zamierzają udowodnić sobie,
że potrafią się poruszać w czasie.
Udaje się to tylko niektórym. Inne po prostu siwieją
(dziwią się, że ludzie nazywają je białymi krukami).
Pojedyncze egzemplarze, którym brakuje kartek,
spadają na podłogę siłą własnej sugestii.
Wylatują z nich potem luźne zdania, a nieraz całe rozdziały.
Wykrzykniki, nie mając już nic do powiedzenia,
przybierają postać znaków zapytania (po niektórych
zostaje tylko mała kropka).
Zwykle pozbywają się też tytułu i okładki.
Nigdy nie próbowałem podnieść ich z podłogi.

Niestety nie mam zeskanowanych zdjęć księgarni, ale obiecuję je dołączyć do następnego tekstu.
Księgarnia po wielu perypetiach z przesunięciem daty jej otwarcia w końcu ruszyła. Był rok 1991. Praktycznie ostatnie tygodnie spałem w księgarni. Jednak ustawianie książek, tworzenie poszczególnych działów tematycznych rekompensowało mi z nawiązką moje przemęczenie. Mieliśmy jako jedyni we Wrocławiu osobne działy poświęcone sztuce: muzyce, malarstwie, teatrowi, poezji i duży dział ezoteryki.
Byłem szczęśliwy, bo udało się zbudować nam coś nowego, czego we Wrocławiu jeszcze nie było. To miała być wzorcowa księgarnia, z działem książek dla dzieci, edukacją, z lustrem na wejściu,  w którym odbijała się fontanna, a także nasze życie. 


http://fotopolska.eu/Wroclaw/u150186,ul_Szczytnicka.html

Teraz w tym lokalu mieści firma Rockcentric

Na otwarcie przyjechał p. Jan Rurański z Antkiem Szperlichem. Przyjęcie zorganizowaliśmy na pl. Hirszfelda w chińskiej knajpce, której już nie ma. Włożyliśmy w to wszystkie pieniądze i mnóstwo pracy. Księgarnia ARHAT miała przetrwać sto lat jak życzył nam na wejściu śp. Andrzej Wojaczek.
W księgarni jako pierwsi umieściliśmy loga znanych firm wydawniczych, które miały u nas swoje półki: Arkady, Stow. Wolnego Słowa, Wiedza i Życie, Czytelnik, Iskry, PIW. To co teraz robi Empik...

cdn.

czwartek, 17 października 2013

Recenzja: "Front w Normandii. Od dnia D do Saint-Lô" Vince Milano Bruce Conner


Najlepiej sprzedającymi się książkami na światowych listach bestsellerów w kategorii historia, są publikacje na temat II wojny światowej. Nie wiem z czego to wynika. Czyżby II wojna światowa dopiero odkrywała przed nami swoje prawdziwe oblicze?

W tej kategorii zdecydowanie rekordy popularności biją tzw. wydawnictwa paradokumentalne, zawierające relacje żołnierzy, fragmenty meldunków i nasłuchów oraz mapy sytuacyjne plus bogata faktografia zdjęciowa. Wszystkie te wymogi spełnia publikacja autorstwa Vince'a Milano i Bruce Conner'a o konkretnym tytule: "Front w Normandii. Od Dnia D do  Saint-Lô - weterani frontu wschodniego w obronie Twierdzy Europa".  Jakże inaczej czyta się takie relacje przekazane ustami frontowych żołnierzy. Historie opowiedziane przez Hansa Heinze, Franza Gockela, Josepha Brassa czy Wernera Stahnke, dzięki którego szczerości i zaangażowaniu powstała większość cytowanych tu osobistych relacji w normandzkiego frontu, tworzą kościec tej niezwykłej książki.

Przeczytałem ją w trzy dni, potem jeszcze raz. To wciąga jak "Monte Cassino" Wańkowicza. Niesamowicie plastyczne w opisie. Czułem się jak jeden z aktorów w serialu "Kompania braci". To inna wojna niż ta, którą widzieliśmy wcześniej we wspomnieniach Hanza Guderiana ("Wspomnienia żołnierza"), Karla Dönitza ("10 lat i 20 dni") czy Hansa von Lucka ("Byłem dowódcą pancernym"). Tu zwykli gefraiterzy czy grenadierzy wyrastali pod okiem swoich zaprawionych w bojach dowódców na prawdziwych bohaterów.
352 Dywizja Piechoty wzmocniona na początku 914 i 915 pułkiem Grenadierów mając braki w uzbrojeniu, szczególnie przeciwpancernym, nie posiadając zgodnych z wojennymi standardami zapasów amunicji przez 43 dni broniła i atakowała anglo-amerykańskie wojska desantowe, nie pozwalając im zająć docelowego punktu, czyli  Saint-Lô. Uznana została za sztabowców amerykańskich jedną z najlepszych dywizji niemieckich tamtego czasu.

Po przeczytaniu tych żołnierskich relacji, tak niemieckich, jak i amerykańskich, możemy uświadomić sobie, co to znaczy doświadczenie bojowe, jakie reprezentowali Niemcy. Oczywiście nie wszyscy, dotyczyło to głownie kadry oficerskiej, która swoje szlify zdobywała na froncie wschodnim. Ale znakomicie zaprojektowany cykl szkoleń oraz zaplanowane umocnienia polowe w znacznym stopniu wzmocniły skuteczność oporu niemieckiej 352 Dywizji Piechoty. Mimo technicznej przewagi w sprzęcie i sile ognia amerykańscy rangersi z 4 Dywizji Piechoty, która jako jedna z pierwszych wylądowała na plaży "Omaha" oraz 29 Dywizja Piechoty nie mogli sforsować ściany ognia jaką przywitano ich odcinku  Insigny, Verville,  Coleville, aż po Caen.

Gdyby nie opieszałość głównego sztabu OKW Wermacht i kompletne zlekceważenie map i informacji wywiadowczych, jakie dostarczył gen. Kraiss, lądowanie na plaży wojsk inwazyjnych byłoby zgniecione jednym udanym kontratakiem i nalotem Luftwaffe, której właśnie wtedy kompletnie w tym miejscu zabrakło. Obnażyło to nie tylko braki w przepływie informacji z dowództwa dywizji czy armii do sztabu głównego Wermachtu. Pomimo przełamania przez mjr. Hellmutha Meyera, szefa wywiadu 15 Armii alianckich szyfrów i kodów oraz podsłuchania przez radio wersu poematu Paula Verlaine'a zapowiadającego lądowanie desantu alianckich wojsk w Normandii, nikt z OKW nie chciał podjął decyzji o zmianie planów wojennych. Wystarczyło  przegrupować, jak piszą Milano i Connera dwie dywizje ciężkich czołgów skoncentrowanych wokół Paryżą bliżej wybrzeża i zmienić dyslokację floty zachodniej Luftwaffe i tak już przerzedzonej przez skierowanie części samolotów na front wschodni, aby Operacja Overlord poniosła fiasko. Los niemieckich żołnierzy przypieczętowywał rozkaz Hitlera nakazujący im nie odstępować ani na krok wybrzeża nawet w obliczu okrążenia przez atakujący je angielsko-amerykański desant.
Strach, jaki padł na generałów nie udzielił się jednak szeregowym żołnierzom. W skrajnie niesprzyjających warunkach tak zaopatrzeniowo-bytowych jak i wojskowych (braki w zaopatrzeniu w pociski i materiały wojenne) dokonywali autentycznie bohaterskich czynów, mimo że niemiecka granica była daleko stąd. Wpojona im dyscyplina i patriotyzm, a także koleżeństwo odróżniały ich od przybyłych z pomocą oddziałów SS. Słychać to z ich wypowiedzi. Dotyczyło to także dowódców, którzy nie chcieli posyłać swoich żołnierzy na pewną śmierć.

W cytowanych tu wspomnieniach i rozmowach z amerykańskimi rangersami wyczuwa się wielki szacunek do przeciwnika. Często doświadczali tego niemieccy ranni czy jeńcy. Pomimo walk na śmierć i życie przeradzających się w mordercze kontrataki jedni i drudzy czuli do siebie żołnierski szacunek. Nieliczne były przypadki bezsensownego rozstrzeliwania jeńców czy mordowania rannych. Wiele opisów cytowanych przez Milano i Connera dostarcza nam wiedzy, ile razy amerykańscy lekarze ratowali zdrowie niemieckich grenadierów, a niemieccy lekarze jeszcze na linii frontu opatrywali rannych angielskich czy amerykańskich żołnierzy. Inaczej to wyglądało na froncie wschodnim. Wspominają o tym w swoich rozmowach weterani Stalingradu czy Kurska.

Książka zawiera unikalne zdjęcia dokumentujące jedne z najważniejszych dla losów zachodniego frontu wydarzenia, mapy sytuacyjne, radiogramy, rozkazy, wpisy do książeczek wojskowych, strzępy ówczesnych relacji drukowanych w gazetach tak niemieckich, jak i angielskich, fragmenty listów, przepustek. To był prawdziwy życiowy chrzest dla wielu tysięcy młodych niemieckich, angielskich czy amerykańskich poborowych lub ochotników.

Siedemnastolatkowie, często o twarzach dzieci, musieli stawić czoła potędze dywanowego ognia, nalotów, nocnych ataków i kontrataków. To przyśpieszone dojrzewanie w cieniu śmierci przybliżyło ich, mimo wojskowej musztry, uzbrojenia w kaemy, granaty, pancerzownice bliżej ludzkich reakcji i odruchów. Opieka weteranów nad tym ostatnim już wojennym narybkiem, który ginął bezmyślnie w imię szaleńczych planów Führera była utrudniona przez strach i oskarżenie o dezercję. Jednak opisany w książce przykład Obergefreitera Kalba stanowi o tym, że nie zostali oni wyzuci ze zwykłego człowieczeństwa. Dowody koleżeństwa i rycerskości tak ze strony angielskich czy amerykańskich rangersów i grenadierów lub spadochroniarzy okazywane na polu walki wystawiają tym wielu bezimiennym bohaterom tamtych ekstremalnych czasów niezwykłe świadectwo. Szkoda tylko, że to świadectwo okupione było najczęściej krwią niewinnych młodych ludzi wciągniętych w ten bezsens przez morderczą wojenną machinę.

niedziela, 13 października 2013

Działania i spotkania w księgarni "Centralna" przy Świdnickiej oraz co mają z tym wspólnego nóżki wieprzowe"?

Od  kiedy skończyła się moja przygoda z teatrem, księgarnia zyskiwała na znaczeniu we Wrocławiu. Tworzyliśmy najlepszy zespół, a na dodatek mając silnego właściciela "Wydawnictwo Dolnośląskie", którego gwiazda dopiero wschodziła na wydawniczym rynku mogliśmy sobie pozwolić na realizację wielu projektów.

Stoisko z orientalnymi instrumentami po ich wyprzedaży zmienione zostało na muzyczne, z kasetami  i płytami CD. Sąsiadowało z nim stoisko z podręcznikami do nauki języków obcych. Na parterze były lady z książkami, w centralnej części sali  "okrąglak z gazetami" i półki po ścianami z różnymi dziedzinami piśmiennictwa. Coraz więcej czytelników nas odwiedzało. Właściwie mieliśmy ruch od rana do wieczora. I ludzie naprawdę kupowali książki. Owszem było kilku "czytaczy", ale to byli raczej stali nasi klienci.


W dobrym tonie było wejść do "Centralnej". Fakt, była na tzw. deptaku handlowym wiodącym do Rynku. Mimo to zmienialiśmy wystawę dwa razy dziennie. U studenta, który przyszedł z propozycją współpracy zamówiłem aranżację witryny. Pamiętam, że tworzyły ją rozwieszone pod różnym kątem kawałki lustra, w których odbijały się okładki eksponowanych tytułów. Wyglądało to trochę jakby były w 3D. Dodatkowo na wystawie leciała taśma reklamowa w formie tzw. "pętli". To razem tworzyło naprawdę bardzo ekspresyjną  witrynę księgarni wydawnictwa Dolnośląskiego.



Pojawiali się u nas literaci, aktorzy i ludzie sztuki. Często wizytę składała nam Urszula Kozioł z mężem Feliksem Przybylakiem, aktor śp. Andrzej Wojaczek, Cezary Kussyk, prof. Jacek Łukasiewicz, Mieczysław Orski z "Odry", aktorzy z Teatru Współczesnego, najczęściej Maciej Tomaszewski gwiazda spektaklu Szymona Szurmieja "Sztukmistrz z Lublina", śp. Tadeusz Szymków i Bogusław Linda, który wówczas kręcił we Wrocławiu swoje "Seszele".

Próbowaliśmy ze śp. Andrzejem Adamusem i Jankiem Stolarczykiem zainteresować ówczesnego prezydenta Wrocławia Bogdana Zdrojewskiego i wice-prezydenta Turkowskiego pomysłem przejęcia budynku Ligi Obrony Kraju i zbudowania na tym fundamencie "Wrocławskiego Centrum Książki". Projekt był już od lat gotowy, kiedy jeszcze pracowałem w Domu Książki. Niestety ta tajemnicza organizacja, nad którą jak się okazało  MON nie ma żadnej władzy nie była chętna przystać na ten pomysł. Mieli w rekompensacie otrzymać inny budynek. Niestety "Pułkownicy" byli nieprzejednani.

                                       


Pamiętam jak któregoś dnia zmęczony po spektaklu przyszedłem do księgarni w szynelu, z naklejonymi na twarzy ranami. Chciałem czymś "rozjaśnić" ten kolejny dzień pracy. A byliśmy dłużej otwarci bo to było jakoś tak przed świętami. Miałem jeszcze wtedy psa w domu, kupiłem wieprzowe nóżki. Ci co mnie znają wiedzą, że mam poczucie humoru wychowując się na Mothy Pythonie. Włożyłem je do rękawów i wyszedłem na "front" hali. Podszedłem do kasy, gdzie siedziała Halinka i pogłaskałem ją tym kopytkiem za uchem. Nie m muszę wam mówić jaki krzyk rozległ się w księgarni. Dziewczyny  myśląc pewnie, że  jestem pod "Dobrym Aniołem" prosiły mnie żeby się wycofał na zaplecze. Tak też uczyniłem. Zrobiłem sobie kawy, ale korciło mnie cały czas, żeby to powtórzyć. Kiedy były zajęte zmianami w kasie, wyszedłem na salę i zauważyłem kobietę koło trzydziestki przeglądającą  zielone "Hachette". Podszedłem do niej o prawej i wyciągnąłem dłoń z rękawa zakończoną "kopytkiem" i powiedziałem: "Prawda, że ładne". Słuchajcie tego krzyku nie usłyszycie w żadnym filmie Hitchcocka, ani w dziele Skolimowskiego pod tym samym tytułem. Po tym zdarzeniu sam wycofałem się na zaplecze. Tak się złożyło, że księgarnię odwiedził Andrzej Adamus z Jankiem Stolarczykiem. Siedziałem na zapleczu i piłem kawę przy naszym dużym "prosekcyjnym" stole na którym "rozbieraliśmy" zawsze dostawy. Byłem dalej w moim teatralnym przebraniu, w oficerkach na nogach,  z przyklejonymi ranami na twarzy.To był ostani dzień mego statystowania.
- Wszystko w porządku Gabrielu, spytał Andrzej
- Myślę, że tak, właśnie wróciłem ze spektaklu  "Mein Kampf", odparłem
- Co ty masz na twarzy, ktoś cię pobił, pytał dalej
Nic nie mówiąc wstałem i nagle zdarłem przed nim naklejoną charakteryzację
Usłyszałem tylko jęk Andrzeja, ale nie wiem czy to było współczucie, czy wyrażone tak zdziwienie.

Po tym wydarzeniu Andrzej rozmawiał z Halinką na temat "zluzowania" mnie na stanowisku kierownika. Andrzej stwierdził bowiem, iż jestem przepracowany i pewnie chciałbym wziąć parę dni urlopu.
Tak też się stało. Kiedy wróciłem do księgarni, byłem już zastępcą Halinki -odpowiadającym częściowo za zakupy, a częściowo za pracę na "froncie". Widzę teraz po latach, że nie miał specjalnego poczucia humoru.

Od tamtego czasu zająłem się z poznanym w księgarni małżeństwem Majków budowaniem własnej firmy. Nazwaliśmy ją  konsygnacją "Pamil". Był to pierwszy we Wrocławiu i jeden z nielicznych magazynów składowych przygotowanych z myślą o wydawcach. Mieliśmy już wówczas przedstawicielstwo Arkad, Egmont Polska, gdzie królowała piękna Pia Knudsen. A lada dzień miała zapaść decyzja w Warszawie, czy otrzymamy przedstawicielstwo na Dolny Śląsk publikacji SWS - Stowarzyszenia Wolnego Słowa.
Staraliśmy się o nią my i "Bibuła". Ale o tym w następnym odcinku...

piątek, 4 października 2013

Daniel Rops "Kościół pierwszych wieków"

Ta wielka, piękna książka Daniela Ropsa, autora równie znakomitych "Od Abrahama do Chrystusa" i Dziejów Chrystusa" zamyka w pięciuset stronicowej klamrze szeroką panoramę losów pierwszych chrześcijan. Ukazuje narodziny nowej wiary, pierwszych Ojców Kościoła, pierwszych męczenników, aż po rodzące się zręby pierwszych instytucji Kościoła Powszechnego.
Panorama narodzin chrześcijaństwa nakreślona piórem Daniela Ropsa, to świetnie opowiedziana historia "Braci z Jerozolimy", którzy oświeceni przez Nauczyciela-Założyciela - Jezusa Chrystusa ustanowili wspólnotę w wierze. Po niecałych pięciuset latach później,  po wielu wiekach prześladowań staną się objawieniem prawdy dla całego rzymskiego cesarstwa.

Ale za nim to nastąpi, Bracia w Wierze, tak jak i ich Nauczyciel przejdą całą drogę krzyżową, od prześladowań, kończących się okrutną śmiercią, po niszczenie wybudowanych kościołów, palenie świętych ksiąg, rujnowanie powstałych gmin chrześcijańskich.

Rops wykorzystując bogaty materiał faktograficzny ukazuje nam powstanie kościoła powszechnego poprzez losy związanych z nim uczniów Jezusa. Ich nauki i szerzenie wiary, a później męczeńska śmierć nie wstrzymały dzieła Pana. Chrześcijaństwo krok po kroku, nie obiecując wcale łatwego zbawienia zdobywało sobie zwolenników na całym obszarze cesarstwa ale także i poza nim, np, w Afryce. Przy tego rodzaju misji krzewienia nowej wiary nie wystarczyło już Dwunastu Apostołów. Rozrastające się  chrześcijańskie gminy wyznaniowe powołały za zgodą wszystkich wiernych siedmiu diakonów w ziemi helleńskiej Dekapolu. Diakoni ci byli również pochodzenia helleńskiego. Ich imiona to: Szczepan, Filip, Prochor, Nikanor, Tymon, Parmenas i Mikołaj. Ten ostatni jak pisze Rops był nawróconym Grekiem. Powołano ich w niecałe pięćdziesiąt lat po Objawieniu Wiary przez Zmartwychwstałego Jezusa, by nie tylko głosili Słowo Boże, ale i administrowali majątkiem nowo powstałych gmin chrześcijańskich.
Daniel Rops opowiadając  dokładnie dzieje życia Ojców Kościoła - Piotra i Pawła, a później diakona Filipa pokazuje jak szerzyła się ich misja krzewienia nowej wiary. Wszak Chrystus powiedział: Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem".
Kościół Pierwszych Chrześcijan wyrastał na fundamencie daniny krwi i życia Braci w Wierze umęczonych na skutek prześladowań. Były one z jednej strony podsycane przez cesarzy rzymskich i ogłaszane przez nich edykty, z drugiej miały odwracać uwagę rzymskiego ludu od kryzysu rozsadzającego permanentnie imperium od środka.
Rozpoczęła się ta gehenna chrześcijan szczególnie za rządów Nerona, Domicjana, Trajana, który wydał na ten temat specjalny reskrypt czy Kommodusa i Septymiusza Sewera.

Mimo niezmierzonych cierpień Pierwszy Kościół i chrześcijaństwo rozrastało się i wrastało nie tylko w fundamenty cesarstwa rzymskiego ale także odległych prowincji takich jak Galia, Iliria, Hiszpania czy Azja, szczególnie w Syrii, Poncie, Armenii. Nie było praktycznie skrawka cesarstwa, gdzie nie padło by ziarno nowej wiary.
Rops opowiada o tym z  zaangażowaniem i pasją, cytując rozliczne źródła historyczne. Dokumentuje krok po kroku działanie Dwunastu Apostołów, diakonów, nauczycieli. W międzyczasie następuje kodyfikacja wiary, wybór jej kanonu, na którym oprze swoje nauczanie Kościół Powszechny. Sprzyja temu kryzys od dawna drążący imperium rzymskie. Problemy społeczne, dekadencja rozsadzająca struktury władzy cesarskiej i administrację powodują, iż chrześcijaństwo ze swoją głęboką wiarą w oczyszczenie grzechów, przyjęcie chrztu, potem komunii świętej stało się dla wielu ostatnią deską ratunku przed kompletną duchową degrengoladą.

Po zgoła trzystu latach, z bogobojnej garstki przyjaciół gromadzących się w katakumbach wyrasta powoli instytucja Kościoła Powszechnego. Pokonując liczne prześladowania, doktrynalne rozłamy, diaspora chrześcijańska uzyskuje w końcu za czasów rządów Konstantyna, w ramach edyktu mediolańskiego ogłoszonego w 313 roku zrównanie w prawach z poganami oraz wolność wyznaniową. Rozpoczyna się dla chrystianizmu zupełnie nowy czas budowania powszechnej wiary "w Boga Ojca, Jego Syna i Ducha Świętego".  A przed nim jeszcze wiele niepokojów doktrynalnych, prób rozłamu, walk teologicznych i dramatów doczesnych. A to zapowiada z jednej strony różnorodność i jedność  Kościoła, a z drugiej  uznanie prymatu Rzymu.

środa, 2 października 2013

Jak poznałem Bernarda Antochewicza i Zbigniewa Herberta

Księgarnia to także miejsce spotkań, a może przede wszystkim miejsce, gdzie ludzie z ludźmi rozmawiają o książkach, swoich lekturach, ale także problemach. Pamiętam jak właściwie każdego dnia pielgrzymowało do księgarni sporo moich znajomych. A jak się domyślacie miałem ich wtedy setki, żeby nie powiedzieć tysiące. Część próbowało załatwić sobie unikalne tytuły, a część znajomych z SPP dojście do Andrzeja Adamusa  i wydawnictwa Dolnośląskiego. Przychodzili też na swoiście pojęte "seanse psychoterapeutyczne", żeby się wygadać, wyrzucić z siebie to co ich bolało. Wszyscy obserwowaliśmy i czuli, za plecami, że komuna dogadała się ze "styropianowcami" i zaczyna dzielić i rządzić we Wrocławiu. Wielu bezimiennych opozycjonistów czuło się wystrychniętych na dudka. Część myślała o wyjeździe, inni próbowali znaleźć sobie miejsce w tej tzw. transformacji.


         Pamiętam dwie osoby, które wówczas poznałem. Śp. Bernarda Antochewicza, pisarza, poetę, tłumacza m.in. "Elegii duinejskich" Rilkego, ale także "Drogi" Lao tsy w wydawnictwie Silesia. Zostałem zaproszony do jego mieszkania, pokazywał mi kilka tomów swoich tłumaczeń. Jego determinacja i upór imponował, był bowiem schorowanym człowiekiem, a jego serce "wisiało na włosku". Autor związany z Wrocławiem u jego życiem literackim. Były milicjant, często ratował Rafała Wojaczka z różnych opresji. Może poeta nie z "pierwszej ligi", ale tłumacz znakomity. Pamiętam polemikę Janusza Stycznia na Zjeździe Twórców Kultury w 1979 roku w Zielonej Górze na ten temat z Jerzym Lisowskim z "Twórczości". Janusz twierdził, że późne tłumaczenia Antochewicza są o wiele lepsze niż tłumaczenia Mieczysława Jastruna. Autor "Idę za tobą", "Pasjonału", "Wzoru Pascala", "Czułego agregatu" czy "Póki myślom jutrzenka świeci", po wielu wysiłkach wydał w wydawnictwie św. Antoniego swój tłumacza i Rilkego jako autora "Testament". Potężny tom zawierał ponad 200 wierszy, w tym słynne "Elegie duinejskie". które kupiłem w 1973 roku w księgarni Domu Książki w Rynku (teraz pusty lokal po SKOK-u). Dostałem od. śp. Bernarda w  1991 wybór „Odziany światłem. Wiersze rozproszone i pośmiertne z lat 1906-1926”. Do końca walczył by w tych pseudo kapitalistycznych czasach zamierania kultury, w tym kultury osobistej zaistnieć jako ciągle żyqwy i aktywny twórca.






Drugim był Zbigniew Herbert. Było to bodaj w 1991 roku latem, kiedy  Jan Stolarczyk spowodował podpisanie przez Wydawnictwo Dolnośląskie z poetą umowy na wydanie jego wszystkich Dzieł" .
Herbert był już wtedy w  niezbyt dobrej formie zdrowotnej. Schorowany wszedł do księgarni "Centralnej",.
Towarzyszył mój śp. Andrzej Adamus i Janek Stolarczyk, popatrzył na wystrój i wyszedł przed księgarnię, żeby zapalić papierosa. W ostatnim bodaj momencie dostałem od niego książkę z dedykacją, którą potem komuś pożyczyłem i wróciła do mnie w formie informacji, iż ktoś oddał ją na aukcję. Tacy są ludzie - głupi, złośliwi, dla kilku złotych zrobią najgorszy szwindel.


                                           
Mistrz zamienił ze mną kilka słów. Bez przerwy odwracał głowę patrząc na architekturę Opery Wrocławskiej, Hotelu Monopol i gotyckiego kościoła św. Stanisława, św. Doroty i św. Wacława wciśnięty między hotel a budowany "Solpol".  Myślę, że już wtedy bardziej interesował się architekturą niż żywymi ludźmi. Później zmęczonym krokiem człowieka doświadczonego odwrócił się w kierunku przejścia podziemnego i wkrótce zobaczyłem jego plecy znikające pod ulicą Kazimierza Wielkiego. Pewnie wówczas nikt tego w ten słoneczny, letni dzień nie zauważył. Przypomniał mi się obraz  Petera Bruegela "Upadek Ikara". 

Przeczytaj: Andrzej Tchórzewski: Poeta wtłoczony w politykę


Polemizowałbym z Tchórzewskim z dwóch przynajmniej powodów. Po pierwsze Herbert nie stracił nic ze swojej aktualności. Młodzi czytają go, ale w innym kontekście. Kontekście własnej rozpoznawalnej wolności, wolności indywidualnej nie zbiorowej jak było to w czasach Solidarności.
Po drugie jego artykuły, polemiki czy "filipki" to także oddanie wiary, w to, że człowiek, bez względu na to w jakim żyje ustroju powinnen brzmieć dumnie. Niech będzie, że nawet z odrobiną egzaltacji. Bo czym jest cywilizacja bez człowieka lub globalizacja? Tylko pustym terminem, który można wypełnić robotami, komputerami, siecią. Ale to nie niesie w sobie żadnych ludzkich uczuć. A bez tego czymże jest nasza egzystencja - cialesnością i mięsem?


Niby nic nie znaczące spotkanie, ale w oczach Herberta i jego spojrzeniu było zmieszane ze sobą doświadczenie i ostateczność. Że nic tak naprawdę nie możemy zmienić, w swoim przeznaczeniu. I każdy z nas musi prędzej czy później przejść tak jak "Pan Cogito" przez swój własny Czyściec.

piątek, 27 września 2013

Recenzja: Ilja Bojaszow - Czołgista kontra "Biały Tygrys"

Czy widzieliście "Białego Anioła" śmierci na gąsienicach, ważącego przeszło sześćdziesiąt ton, którego pancerna płyta główna sięgała miejscami 105 mm, a jego 88 mm armata roznosiła wszystko w drzazgi w promieniu 1,5 km.
Ten Anioł Śmierci w II wojnie światowej był najbardziej bezlitosną niemiecką bronią. Nie wyprodukowano ich tak wiele. Dane powojenne mówią, że hitlerowcy ze względu na braki materiałowe ograniczyli ich produkcję, a w 1943 posiadali na całej linii frontu 147 Tygrysów PzKpfw IV, z czego 123 były gotowe do walki.
Ale książka Bojaszowa, mimo iż zawiera w przypisach sporo ciekawego materiału faktograficznego, nie jest książką dokumentalną. Jest to niesamowity, szatański wręcz pomysł (przypomina  fabułą "Na tyłach wroga" czy "Wroga u bram") wskrzeszenia biblijnego pojedynku Dobra ze Złem.
Dobrem jest tu główny bohater - Iwan Iwanycz Najdienow. Tłumacząc inaczej Iwan (tak nazywali Rosjan Niemcy) Iwanycz  Najdienow-Znaleziony (trawestacja rosyjskiego słowa najdien - znaleziony) o ksywie "Czaszka" lub "Wańka Śmierć". Ten cudem ozdrowiały z sepsy kierowca-mechanik czołgowy, o spalonej twarzy i skórze głowy przypominał kierowcę Formuły 1 Nicki Laudę po przeszczepach skóry. Ten oszalały na punkcie zemsty, za swój spalony czołg, nawet nie za siebie, "Iwan Znaleziony", przedstawiciel Czołgowego Boga na ziemi, goni swojego przeciwnika z obłędem w oczach przez całe terytorium Radzieckiej Rosji, aż do wrót Berlina, czeskiej Pragi...i Hradca.

Jego dozgonnym wrogiem, reprezentantem Zła w tym układzie pozostaje mityczny "Biały Tygrys", sześćdziesięciotonowy PzKpfw III. Jego stalowe cielsko błyszczące białą farbą, widoczne w oparach porannej mgły wyglądało wręcz nieziemsko.  Nasuwa się wręcz  tu analogia z "Moby Dickiem", białym kaszalotem z książki Hermana Melville'a.
Wańka Śmierć niczym kapitan Ahab, zrośnięty ze swoim T 34-85, czy kanadyjskim "Valentine'm" przesadnie nie kłaniając się kulom, ani szalejącej dookoła śmierci, goni przed siebie w szale napędzającej go zemsty. "Biały Tygrys" dniem i nocą; nie śpiąc, nie jedząc prawie, całym sobą wczuwa się w dygoczącą ziemię. To ona wypluwa z siebie dźwięki umierających czołgów, konających samobieżnych dział. Iwan Iwanycz Najdienow jak kapłan "Jedynej w swoim rodzaju Świątyni" zbudowanej z tysięcy spalonych, zezłomowanych czołgów, wież i przedziałów działonowych spowiada je od rana do wieczora, szukając choćby nikłego śladu "Białego Tygrysa".

Opis pojedynku "Białego Tygrysa" i Wańki Śmierć zwanego Czaszką" należy do najlepszych fragmentów prozy batalistycznej jakie ostatnio czytałem. Jest krótki, ale zawiera w sobie tyle dramatyzmu, napięcia, iż może się równać tylko z opisem szturmu na redutę Szewardino w bitwie pod Borodino z "Wojny i Pokoju" Tołstoja. Oczywiście powie ktoś to nie to samo. Ale widać, że Bojaszow bardzo wiele pracy literackiej włożył w językowe przekazanie tego zgoła mitycznego pojedynku. Dynamika z jaką buduje ten apokaliptyczny  obraz wciągnie w swój wir nawet najbardziej spokojnego czytelnika.

Świat "Czaszki" i jego kompanów "- Koziej Nóżki, urki z Moskwy, Uzbeka z Kokandy, snajpera czołgowego Kriuka, Jakuta Bierdyjewa zwanego "moja-twoja", to świat  arebour's w stylu Ilfa i Pietrowa, gdzie przemoc, śmierć i życie biegną koło siebie nie zdając sobie sprawy, z tego, gdzie biegną i po co. Życie czołgisty bowiem jak i piechura trwało wtenczas niezmiernie krótko. Wańka Śmierć kilkakrotnie zmieniał swoją załogę, z niektórymi nie zdołał się nawet dobrze poznać. Tylko jego jak na złość nie imała się śmierć. Ot taki fenomen w ruskim stylu. Bali się go nawet żołnierze Smiersza.

Zakończenie książki może niejednego zmylić. Przyzwyczajeni, że wojenne fabuły zwykle kończą się jakimś happy endem, tutaj stajemy przed
sytuacją zemsty i pogoni nieskończonej. Wyjętej rodem z jakiejś mitologii napisanej przez nadwornego kapłana. Ale nie będę zdradzał jej przesłania. Musicie ją po prostu przeczytać.

środa, 25 września 2013

Jak pracując w księgarni zostałem statystą w "Mein Kampf"

Po remoncie księgarnia przynosiła zyski, a kolejka była wręcz nieustająca od samego rana aż do zamknięcia.
Nasz zespół składał się teraz 8 osób. Od momentu kiedy zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu hurtownie książek zacząłem ograniczać wyjazdy do Warszawy. Zaopatrywaliśmy się w "Bajce", Codexie, WAM-ie. Safesie, MIGO, Kwadro, Nowy Ambarasie, Sagittariusie. Powstały na piętrze osobne działy: "Języki obce" wtedy nowość oraz "Ezoteryka" i Orientalistyka".  Z tym był zupełny "odjazd". Trafiłem na kolegę, który podróżując sprowadzał róże towary. Zamówiłem u niego egipskie papirusy, a u "Hari Krishna" instrumenty: sitary, table, flety, bębny, harmonium, rysunki, plakaty, perfumy itp. Wszystko to znalazło swoje miejsce na piętrze. Biegałem, więc przez cały dzień między "dołem" a "górą". Halinka i żadna z dziewczyn nie chciała mnie zastąpić, chyba, że młoda Marysia i tylko na przerwach, która po szkole księgarskiej zaczęła u nas staż, a potem swoją pierwszą pracę.
Od kilku lat moja mama zmagała się z rakiem. Mimo "tołpianki", która wyraźnie jej pomagała wysiadło serce - zmarła na zawał 13 marca 1991 roku. To był pomimo oswojenia się z tą myślą niesamowity cios. Nie mogłem się pozbierać. Uciekałem do "Rekwizytorni i jazzowej "Rury". Wtedy to, któregoś dnia wpadła do nas "Bajka" z Teatru Kameralnego, z wiadomością, że część statystów została po  tournée w Niemczech i potrzebuje na ochotnika trzech facetów jako statystów do sztuki George Taboriego "Mein Kampf". Zgłosiłem się Ja i  Staszek.

                                               Źródło: e-teatr.pl (Foto. Andrzej Hawałej)
                                                  Na pierwszym planie Andrzej Mrozek.

Próby trwały od kilku dni, weszliśmy w nie prawie z marszu. Scena od zaplecza była mała, nad nią rusztowanie z blaszanych kątowników. Akcja była taka: my bezrobotni towarzysze Hitlera, która mieszkał w czasie egzaminów na Akademię Sztuk Pięknych w Wiedniu, w noclegowni, a my gramy jego współlokatorów. Wchodzimy przebrani w stare szynele, ciężkie buty po całym dniu stania w kolejce do "pośredniaka" siadamy na metalowych łóżkach. Poznałem na planie Andrzeja Mrozka, Jolę Fraszyńską, Krzysztofa Dracza, śp. Andrzeja Wojaczka i Cezarego Kussyka.  Ruchem scenicznym rządziła "Bajka" i Wojciech Dąbrowski, który nadzorował.bezpośrednio nas statystów Ucharakteryzowano mnie; miałem na sobie gruby wojskowy "ruski" szynel, oficerskie buty i naklejono mi na policzkach blizny. Wchodziliśmy po kolei na scenę siadając bez słowa na łóżkach. Potem mieliśmy uwiesić się na rękach na tym rusztowaniu czy bardziej pomoście, a na koniec imitować taniec sami ze sobą.


                                               Teatr Kameralny ul. Świdnicka 28, Wrocław

Dzień powakacyjnej premiery zbliżał się wielkimi krokami. Przed premierą kupiliśmy "Bolsa" i patrząc ze strachem na pełną widownię czekaliśmy na znak" Bajki". W końcu muzyka Andrzeja Zaryckiego zrobiła nam "wejście" na scenę. Jak na pierwszy raz było nieźle - jak powiedział Wojtek Dąbrowski.
Stworzyliśmy dobry zgrany zespół statystów. Po spektaklu mieliśmy małą imprezę, na której zostaliśmy oficjalnie przyjęci do "Zespołu". W czasie przerwy wchodziłem do księgarni przebrany za "wiarusa". Chodziłem między półkami wzbudzając ludzką ciekawość i zaskakując tym klientów. Zawsze miałem poczucie humoru, ci co mnie znają wiedzą o tym.
Powoli oswajałem się ze sceną, sztuką Taboriego i w końcu poczułem wolę, żeby dodać coś od siebie. Miałem taki pomysł, żeby siedząc opartym o żelazną konstrukcję łóżka zacząć się czochrać o nią plecami. Pomysł wydawał mi się niewinny, ale jak się później okazało dostałem "opieprz" od "Bajki" i reprymendę od Wojtka: "Gabriel ciebie nie ma, ty jesteś tylko statystą, nie możesz odwracać uwagi widzów od głównych postaci". No i tak skończyłem myśleć o swoich innowacjach scenicznych. Było to ciekawe doświadczenie w moim życiu. To były jakieś groszowe zlecenia, z których z braku innej pracy można było "umrzeć z głodu". Tak były wówczas stawki. Ale ważniejszy był teatr ze swoją własną filozofią i aktorzy, z których każdy starał się na scenie, tak jakby to była jego najważniejsza życiowa rola. Poznani ludzie okazali się być wówczas jeszcze (Fraszyńska, Dracz) przed swoją zasadniczą karierą, w tym filmową, ale przez to byli prawdziwi, nie tworzyli specjalnie żadnego dystansu między nami statystami a sobą.
Udało mi się w ten sposób uciec od życiowej traumy, a zdrugiej poczułem tego bakcyla sceny, gdzie możesz mając dookoła siebie przestrzeń "wygrać" to co w danym momencie w tobie siedzi.








niedziela, 22 września 2013

Salman Rushdie "Ojczyzny wyobrażone"

Czy można odtworzyć literacko swoją ojczyznę? Świat w którym rozpoczęliśmy swoją ziemską egzystencję? Czy można oddać jej charakter, język i ówczesne realia?
Te i inne pytania zadaje sobie i czytelnikom Salman Rushdie, autor słynnych "Szatańskich wersetów". Urodzony w Bombaju, w rodzinie Kaszmirczyków o muzułmańskich korzeniach, w dniu ogłoszenia niepodległości Indii. Z jednej strony jest jej równolatkiem, a z drugiej kosmopolitą, emigrantem, mieszkańcem świata. Objęty dalej fatwą przez środowisko islamistów, ciągle ochraniany przez tajną policję, staje się sam dla siebie swoją własną "Ojczyzną wyobrażoną".

Piszę wyobrażoną, gdyż przemieszcza się Rushdie z bagażem swojej pamięci powiększonym o strach goszczący w jego życiu, od momentu opublikowania "Szatańskich wersetów". A trzeba nie lada wyobraźni, by wszystkie te lęki i strachy oswoić, posegregować według ontologicznego kodu.
Rushdie odpowiada na nie w pierwszej części swoich esejów, zarazem przedstawia nam wykładnię swoich własnych światopoglądów oraz wizji literatury, takiej jaką postrzega, on autor "Dzieci Północy" czy "Ziemi pod jej stopami". I nie jest to bynajmniej literatura totalna, taka, która nierozerwalnie związana być musi z życiem swojego twórcy. Po jakimś czasie bowiem następuje zmęczenie pamięcią", chęć wyzwolenia się spod jej dyktatu. Tak jak to uczynił jego bohater Salim Sinai bohater "Dzieci północy", który celowo przeinacza fakty, myli godziny odjazdów autobusów, przestawia place swojego miasta, nazywa ulice po swojemu. Zgodnie z intuicją podróżnika do granic pamięci i świadomości. Bo przecież, gdyby wszystko chodziło zgodnie ze wskazówkami zegara, to realizm tej narracji przygniótłby swoim zmaterializowanym ciężarem oprócz swojego bohatera, także czytelnika.

Stąd w literaturze potrzebny jest oddech, miejsce dla  przemyśleń czytelników, nisza w której potrafią uwić sobie własny azyl, dopisać własne zakończenie...
Rushdie mimo, iż o tym wie, na wszelki wypadek tłumaczy się swoim odbiorcom. Wszak z czytelnikami trzeba żyć w zgodzie. Tym bardziej, że zanurzeni w realu, nie zawsze potrafią uruchomić własną wyobraźnię, a jeśli nawet, to zwykle nie w tym czasie i miejscu, o którym mówi autor "Haruna  morza opowieści". Często potrzeba synchroniczności miejsca i następstw czasu wynika z prozaicznej potrzeby systematyzowania swojego życia zgodnie ze wskazówkami zegara. Nie noszę zegarka od trzydziestu lat. Wyczuwam czas intuicyjnie, rozumiem go, stąd myślę, że ludzie przedkładają Chronosa zamiast własnego zegara biologicznego, który żyje zupełnie innym czasem.

To inne życie, a właściwie jego skutki, udział polityki, gospodarki w naszej doczesności ukazuje Rushdie w w tekstach krytycznych, zamieszczonych w części drugiej, będących wykładnią  historii Indii, Pakistanu, losów emigrantów we współczesnym świecie.

Najważniejszą częścią książki są jego recenzje krytyczne zamieszczane w anglo-amerykańskiej prasie. Poznajemy jego gusta czytelnicze: Anita Desai, Kipling, V.S.Naipaul,  Nadine Gordimer, Rian Malan, Kapuściński, Nuruddin Farah, John Berger, Graham Greene, John le Carré, Bruce Chatwin, Julian Barnes, Kazuo Ishiguro, Michael Tournier, Italo Calvino, Stephen Hawking, Andriej Sacharov, Umberto Eco, Gunter Grass, Heinrich Boll, Siegfried Lenz, Peter Schneider, Christopher Ransmayr, no i na końcu giganci Gabriel Garcia Marquez, Mario Vargas Llosa, E.L. Doctorow...zaiste jak sami państwo spojrzycie lista Rushdiego ujmuje swoją literacką perspektywą, z jaką patrzy on na "Ojczyzny wyobrażone, często utracone, rzadziej odzyskane".

Każdy z tych pisarzy krąży wokół  pisarskiej orbity Rushdiego. Losy ich ojczyzn są  poniekąd losami Salmana będącego dla nich "Planetą Osobną", co nie znaczy obcą. W końcu krążą po tym samym wszechświecie. Chodzą tymi lub podobnymi ścieżkami. Widzą pajęcze gniazda, niewidzialne miasta opowiedziane ustami wielkich podróżników Marco Polo lecz także Salima Sinaia czy Foto Singha. A więc świat można zwielokrotniać, można go opowiadać widząc zaledwie jego cień przed oczami. Można też wyczuwać go opuszkami palców albo wyobrażać sobie siedząc w pustym pałacu jak bohater "Jesieni patriarchy".

Galaktyka Rushdiego to kalejdoskop wieloświatów. W każdym możesz się przejrzeć jak w lutrze i w każdym znaleźć cząstkę siebie. A to już powoduje, iż warto wtedy wejść w pakt z pisarzem. I odnaleźć w Gdańsku Grassa, Dublinie Joyce'a, Pradze lub Paryżu Kundery, w Macondo Marqueza czy Biłgoraju Issaca Bashevisa Singera fragment swojego własnego Pcimia. Swój grajdoł, z którego wędrowaliśmy w świat, w poszukiwaniu? No właśnie, czego? W poszukiwaniu jego lustrzanego odbicia, w którym zobaczymy rodzinny dom, matkę, ojca, siostry i braci zgromadzonych przy stole, w oczekiwaniu na modlitwę dziękczynną najstarszego z rodu - Rodzinnego Patriarchy. I wtedy na ten jeden moment czas staje w miejscu...

piątek, 20 września 2013

Jak "sprzedano" mnie do Wydawnictwa Dolnośląskiego

Po dniach zawieruchy i oporu nastał czas zwykłej normalnej pracy. Byłem w swoim żywiole. Kontakt z żywymi ludźmi, możliwość wymiany poglądów, wiedzy procentował nawiązywaniem wielu księgarnianych znajomości i przyjaźni. Lekarze ze szpitala "1 Maja", urzędnicy magistratu i miasta, notariusze, adwokaci, poborcy skarbowi, bankowcy, to stała klientela "Marchlewskiego". Latem bodaj 1989 roku w samo południe wkroczył do księgarni śp.Władek Komar, w koszulce sportowej z napisem "Polska", ale na szczęście bez kuli w ręku, ale z widocznym wielkim kacem i krótko spytał:
- Panowie gdzie tu najbliżej jest zimne piwo?
Olo z nim rozmawiał.
I dodał:
- To antykwariat czy  księgarnia?
Nadmienię, że nasz lokal miał wystrój w stylu "środkowego" Gierka czyli drewnianą zakurzoną boazerię, która nie widziała konserwacji ani farby od początku swojej instalacji.
Komar rozglądnął się dookoła, pokiwał głową i zniknął na wrocławskim Rynku.



budynek po wrocławskim Domu Książki - po lewej księgarnia "Żeromskiego, po prawej "Marchlewskiego

W miarę jak rynek książki się nasycał, a plan Balcerka zaczął "ściągać" kaskę z rynku, kont i  kieszeni, a "popiwek" bił firmy i pracodawców, gdy chcieli podwyższyć pensje swoim pracownikom, ubywało stolikowców. Część z nich rozglądała się za lokalami. We Wrocławiu działało wówczas ok. 65 księgarni (teraz z językowymi i PWN-owską jest około 14 w szerokim centrum: od Grabiszyńskiej po Szewską).

Wydawnictwo Dolnośląskie rosło w potęgę, dzięki seriom  "Hachette": "Jak żyli ludzie" (czerwona) i "Jak żyły zwierzęta" (zielona), rozrastała się "seria Żydowska". Biegałem między Wydawnictwem a Księgarnią z wózkiem ciepłych jeszcze nowości. W międzyczasie rozpoczęła się restrukturyzacja pionu administracyjnego; wiele Pań przeszło do księgarni, wchodząc w spółki z ajencyjnymi i prywatyzowanymi placówkami . Był rok 1990. Któregoś dnia Andrzej Adamus i Janek Stolarczyk zawitali z niespodziewaną wizytą. Padło pytanie:
- Przejmujemy księgarnię "Centralną" przy Świdnickiej od Domu Książki. Nie chciałbyś zostać jej kierownikiem?
Pytanie w sumie niespodziewane ale na czasie. Z Domu Książki ubywało księgarni; część tych w najdalszych i najmniejszych miastach jeśli ich załoga nie chciała przejąć likwidowano, inne przechodziło na agencje, jeszcze inne prywatyzowano. Ruch trwał na kilku poziomach. Ciężko było pogodzić np. interesy transportu, AUK-u i księgarni. Zagrożeni czuli się pracownicy administracji. W międzyczasie odwołaliśmy w referendum dyrektora Knechta. Jego następcą został Antoniewicz i Emilia Wójtowicz. Kto wie czy nie wbiliśmy sobie przy tej decyzji samobójczego gola?

                                  księgarnia "Centralna" im. Henryka Worcella (teraz Matras)

Miałem pomysły, byłem w wieku Chrystusowym czyli w sile wieku. Bałem się przejmować księgarnię, która miała swoistego pecha i  nieszczęście osiągać ogromne minusowe remanenty. Jak pamiętam była to chyba  jak na tamte czasy jakaś zawrotna kwota. Namyślałem się ponad tydzień. Nie chciałem zostawiać Domu Książki, a z drugiej wiedziałem, że nie mam siły przebicia ze swoimi pomysłami. Nowe władze Wrocławia chciały wszystko burzyć, prywatyzować, wedle zasady: "Dopóki masz władzę - dziel i rządź". Pomysł z powołaniem w miejsce DK  "Wrocławskiego Centrum Książki" nie spotkało się z miłym przyjęciem wice-prezydenta Turkowskiego i prezydenta Bogdana Zdrojewskiego. Nie udało się bo podobno były kłopoty z księgami wieczystymi, a znowu budynek "Centralnej" mocno trzymali w rękach pułkownicy z LOK-u. Nie do ruszenia, zresztą aż do dzisiaj.

W końcu we wrześniu 1990 roku przeszedłem do księgarni Centralnej. Trwały przepychanki czy bierzemy "starą załogę", czy robimy wszystko od początku. Skompletowaliśmy ze śp.  Andrzejem Adamusem najlepszą drużynę. Halinka moja zastępczyni z (wyd. "Radzieckich", Ula z (Żeromskiego lub Wyd. Importowanych?),Stenia (chyba też), Lilka (z Wratislavii"). Zaczęliśmy od wypowiadania umów kantorom. Potem inwentaryzacja i ruszyliśmy po przebudowie, którą wykonał dla nas Leszek Biegański ze swoim wspólnikiem Jerzym. To była ich pierwsza tak duża praca. Ola Ciszewska zaprojektowała dla na mnie garnitur, a dla dziewczyn kostiumy. To miała być firmowa księgania Wydawnictwa Dolnośląskiego.

Księgarnia była pod patronatem wydawnictwa ALFA. Były kierownik Rysiu Wojczek był potentatem jeśli chodzi o subskrypcje. Miał tego kilka tysięcy. Dzieła Wańkowicza, Mc Leana, Zeszytów Historycznych, Encyklopedie Muzyczne (innych tytułów nie pamiętam)  zaczęły spadać na nas jak niespodziewany desant. Wypełniając całe zaplecze. Musieliśmy wyodrębnić osobne stanowisko do ich obsługi. Byliśmy nieczynni przeszło dwa miesiące. W międzyczasie powstało kilka prywatnych hurtowni: Exlibris, Bibuła, WAM z Jeleniej Góry, Safes i parę innych. Brałem książki również ze Składnicy Księgarskiej.

Pamiętam jak w październiku przyszła Mirka Hetman z księgarni przy Szewskiej błagając mnie, żeby jednak zrezygnował, bo to nieszczęśliwa księgarnia i skończę w mamrze. Wierzyłem w swoje szczęście i to, że nie przypadkowo spotkaliśmy się z moimi dziewczynami z tej księgarni. Że musi z tego wyniknąć dla każdego z nas coś bardzo pozytywnego.

Przed otwarciem dowiedziałem się, iż "Wiedza i Życie" Jana Rurańskiego opublikowała "Atlas zwierząt" i serię encyklopedii popularnonaukowych: Gwiazdy, Kosmos, Galaktyka, Siły natury itp. Wynająłem ŻUK-a, dostałem do ręki ówczesnych 100 mln złotych i pojechałem na zakupy do stolicy. Jechałem prawie 8 godzin. Wyładowani maksymalnie jak tylko można było dowiedziałem się, że cały nakład Atlasu kupił Zarząd warszawskiej "Solidarność". Dogadałem się z nimi, bo płaciłem gotówką. I tak następnego dnia otworzyliśmy mając nieustanną kolejkę aż do Nowego Roku. Pamiętam zachwyt Adamusa, wszystkich w wydawnictwie. Końcówka roku była nasza. Fakt, że okupiona moich chronicznym niewyspaniem, przemęczeniem. Praca po 10 - 12 godzin to była prawie codzienność. Wprowadziłem wymianę wystawy dwa - trzy razy dziennie. Jak nie miałem jakichś tytułów, to wymienialiśmy się "towarowo" z księgarniami Domu Książki. Miałem np. 5 tys "Chińskich bajek" z ALFY, które wymieniałem na Słowniki językowe z Leszkiem Koniecznym, na publikacje WSiP-owskie z Romą z "Żeromskiego".




Po tym miesiącu miałem otwarte konto w Wydawnictwie na inwestycje. Pojawił się pomysł z filmem reklamowym wyświetlanym z telewizora (stał na półce zawieszonej na filarze) w tzw. "pętli". Pamiętam gość przytachał "Amigę 5000" w wielkiej walizie i robił obróbkę "Hachettów". Film leciał z odtwarzacza video. Założyliśmy prymitywny alarm, który sam się włączał. Nie oklejaliśmy szyby folią wierząc, że to centralny dreptak Wrocławia i nic poważnego nam nie grozi.

Od nowego roku mieliśmy przejść kolejny etap remontu. Założenie klimatyzacji, gdyż pod samym sufitem było w lecie tak parno, że Stasio na stoisku językowym latał w krótkich spodenkach wzbudzając sensację wśród pań i konsternację w Wydawnictwie...

Za chwilę też mieliśmy przyjąć do pracy nowych ludzi. Pierwszym był Janusz Sadza (współtwórca pierwszych odcinków "Kiepskich), wtedy nowo powołany strażnik miejski  Drugim, licealny nauczyciel  Piotr Bartyś (obecnie szef muzyczny radia RAM), który marzył o pracy w księgarni. Ale o tym w następnym odcinku mego bloga...








środa, 18 września 2013

Pierwsza praca - księgarnia "społeczno-polityczna" Domu Książki, Rynek - Zjazd Księgarzy i Kolegium Księgarskie


 Po wprowadzeniu "drugiego obiegu" reaktywowaliśmy działalność NSZZ Solidarność, której pierwszą przewodniczącą, przed stanem wojennym była kierowniczka księgarni technicznej "Kwant" Urszula Pełka. Zostałem jej następcą, co uważam za zaszczyt, bo poznałem we wrocławskim Domu Książki wspaniałych ludzi księgarzy z krwi i kości, w osobach właśnie Uli Pełki, Romy Śmiechowskiej, Bogusi Cichoszowej, Alicji Badke, śp. Leszka Koniecznego, którzy po zorganizowaniu pierwszych "powojennych" wyborów i  sukcesie naszego strajku weszli w skład Zakładowej Komisji NSZZ "Solidarność".

Zostałem jej następcą, tuż  po słynnej hucpie aktorki Szczepkowskiej wygłoszonej w TVP "W dniu dzisiejszym upadła komuna" (towarzysze przed ekranami zaśmiewali się do rozpuku). Wszystko było w powijakach, nie było jeszcze ustaw regulujących prywatyzację, więc postanowiliśmy wspólnie zorganizować we Wrocławiu I Ogólnopolski Zjazd Księgarzy. Miało to miejsce w 1989 roku, bodajże w grudniu. Pamiętam gdyż nie dojechał nań z Warszawy, z powodu śnieżycy Grzegorz Boguta. Ale dopisali księgarze. Od tego momentu datuje się moja przyjaźń z Michałem Brzozowskim, z Łódzkiego Domu Książki.
Na sali konferencyjnej na ostatnim piętrze odbyła się jego inauguracja, na której gościł śp. Lothar Herbst, ktoś z  Zarządu Regionu, byli dziennikarze z radia i TVP Wrocław. Oprócz Łodzi, pamiętam koleżanki i kolegów z Krakowa, Katowic, Poznania, Opola i chyba Kielc kub Białegostoku. Bazując na ideach  Wszechnicy Liberalnych Ekonomistów z Merkelem i  Janem Szomburgiem na czele. które mówiły prywatyzować, prywatyzować co się da, a jak nie to likwidować!!! (Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że za naszymi plecami wybrano "Dziewiętnastowieczny kapitalizm. Mocno korupcyjno-klientelistyczny" - zobaczcie rozmowę:

MUSZTARDA PRZED OBIADEM - Polskie Towarzystwo Ekonomiczne



                                     budynek byłego Domu Książki, Rynek 60, Wrocław

      Ustaliliśmy marszrutę wstępnej prywatyzacji czyli przekształcenie księgarni w agencje. Począwszy od terenu. Dom Książki zabierał chyba 65% niechcianych przez księgarzy tytułów. W dobrej cenie odsprzedawał meble. Myślę, że w Polsce byliśmy pionierami, za nami była Łódź, Poznań, Warszawa i Kraków. Po drodze powołaliśmy jeszcze Kolegium Księgarskiego ds. koordynacji zakupów, co było przysłowiowym "strzałem w dziesiątkę". Nasz pierwszy zakup to podwójny strzał. Kupiliśmy cały nakład Higginsa "Orzeł wylądował" - płatne gotówką od dopiero co ruszającego wydawnictwa AMBER. Druga kula poszła w "płot". Koleżanki przegłosowały zakup "W kamiennym kręgu", który gromadził przy ekranach wszystkich Polaków; od komuszków po demokratyczną opozycję, z wszystkimi kucharkami i woźnymi na czele. Niestety, o ile "Orzeł..." wyfrunął do rąk klientów (bukiniści i stolikowcy przyjeżdżali do nas aż z Gdańska, Poznania, Opola i  Katowic) - kolejki stały aż przy rogu Kiełbaśniczej, to "Kamienny.." skamieniał  na półkach i został przeceniony. Ale jak to mówią "pierwsze koty za płoty".
Komisja spotykała się cyklicznie, to u Leszka na pl. Legionów we "Wratislavii", to u nas u "Marchlewskiego", to u Romy po sąsiedzku u "Żeromskiego" lub pod Arkadami u Bogusi i w "Kwancie" u Uli. To byli niesamowici ludzie. Jako absolwenci bibliotekoznawstwa z Olkiem (on wcześniej skończył Technikum Księgarskie pod Arctem i Leszkiem) mieliśmy wiedzę teoretyczną, ale ja wcześniej praktyki żadnej. Wiele się od nich nauczyłem, to była prawdziwa szkoła życia. A nasza "Solidarność" była o wiele bardziej prawdziwa niż ta w Regionie...

                  lokal po byłej księgarni społeczno-politycznej im. Marchlewskiego

Urządzaliśmy z Olkiem, co nie wszystkim się podobało - kiermasze przed księgarnią na Rynku, braliśmy książki prosto z drukarni od Wydawnictwa Dolnośląskiego - np. serię " Żydowską", Piaseckiego itp. Byliśmy szybsi o kilka dni. Rozpoczęła się między nami księgarzami prawdziwa rywalizacja. Była też wcześniej, ale bardziej oparta o kategoryzacje naszych placówek wg. obrotów.


Życie niesie jak wiecie wiele niespodzianek i mimo szarych postsocjalistycznych czasów tak zwanej transformacji pisze ciekawsze scenariusze niż zawodowi autorzy.
Któregoś dnia, była to bodaj jesień, szarówka za oknem, piątek po południu pukanie do naszych słynnych metalowych drzwi:
- Kto tam?, pyta Olo
- Otwórzcie Panowie, swój!
- Co za swój?
- Dyrektor Zakładów Mięsnych
- Czego dusza pragnie?
- Otwórz Pan, nie będziemy gadali przez drzwi!
Olo uchylił drzwi i zobaczyliśmy wysokiego człowieka chwiejącego się na nogach z workiem na plecach.
- Panie kierowniku macie encyklopedie, potrzebuję na zabój jak pragnę żyć!
Mówiąc to zatoczył się i oparł worek o nasz słynny stół  "prosekcyjny" do rozbierania dostaw (z długim blaszanym blatem)
Nadmienię tylko, że mięso było wówczas jeszcze na kartki (obowiązywały do końca lipca 1989 r.)
- Panowie, mam tu piękny schab i trochę polędwicy. Dopiero teraz dostrzegłem, że z worka cieknie rozwodniona krew zataczając mokre koła na jego płaszczu.
I tak doszło do transakcji. Gość kupił Encyklopedię, a my świeży schab...
Takie sceny tylko w PRL-u rodem z Barei. Okazało się, że facet był autentycznym wice-dyrektorem Wrocławskich Zakładów Mięsnych.

Genialna scena była przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy stałem na zapleczu ich firmowego sklepu przy ul. Sądowej czytając z nudów "Dzieje Tewje Mleczarza". Koło mnie stał szef milicji z Łąkowej, pułkownik sztabu Śląskiego Okręgu Wojskowego. Na przeciw nas pieniek i kobieta koło czterdziestki z wielkim toporem w ręku ćwiartująca połówki cielaków. Uderzenia ostrza zlały się w pewnym momencie z biciem zegara! I powiem wam Agata Christie przy tym to mały pikuś. I tak to sztuka słowa drukowanego zlała się w jedno ze sztuką mięsa.
Dyrektor był zwykle pod "Dobrym Aniołem". I myślę sobie po latach, ile musiał pokonywać w sobie barier, żeby zejść do poziomu "worka z mięsem", w schyłkowej epoce nierealnego socjalizmu z WRON-ą w klapie i z obowiązującą reklamówką w rękach? A tak a propos, ten syndrom "reklamowych toreb" nadają się jako temat na doktorat z socjologii. Nosili je wszyscy, od dyrektora, po robotnika, jakby się po cichu umówili?