czwartek, 24 października 2013

Powstanie Konsygnacji "Pamil" i księgarni "Arhat"

Od kiedy przestałem kierować księgarnią "Centralną" moja energia nie została całkowicie zagospodarowana. Poznane małżeństwo Majków, szczególnie Paweł był zainteresowany założeniem stacjonarnej hurtowni książek. Trochę się bałem, bo konkurencja była już dość duża na wrocławskim rynku. Lata 1990- 1991 były dla tej branży "złotym" okresem. Sprzedawało się praktycznie wszystko na pniu. Największym popytem ciszyły się książki popularnonaukowe dla dzieci i młodzieży. Wszelkiego rodzaju encyklopedie zwierząt, przyrody, świata, ilustrowane leksykony szły jak przysłowiowa woda. Mieliśmy już swój mały udział w rynku rozprowadzając m. in. do kiosków "Pandy" publikacje Egmontu, Wiedzy i Życia. Ze względu na moją pracę w księgarni wiedziałem, że wkrótce nie podołam obowiązkom w rozrastającej się firmie. Szukaliśmy dość długo miejsca. Ale w końcu wynajęliśmy salę w bazie transportu "Poczty Polskiej" przy Kolejowej we Wrocławiu. Nie była to może fortunna do końca lokalizacja, ale mieliśmy za to w umowie zniżkę na transport książek i przesyłek via Warszawa.

Bardzo szybko stanęliśmy na nogi. Doszły nam konsygnacje: Stowarzyszenia Wolnego Słowa, PIW-u, SW Czytelnik, Iskier, Arkad, Naszej Księgarni, Egmontu Polska, SWW Kantor Wydawniczy z Poznania, PWN,Wyd. Dolnośląskie, Wyd. Literackie, Kronika, Elipsa, Penta, IW Pax,i wiele pomniejszych.

Po półrocznej działalności pod koniec roku 1991 odwiedził nas śp. Andrzej Adamus z Jankiem Stolarczykiem. Oglądali wzornik. Było to bardzo prymitywne, ale mieliśmy znakomity zespół ludzi: Tadeusz Juchniewicz, Marzena Majcherkiewicz, Andrzej Majcherkiewicz,, Nina Rzepka, Ryszard Sławczyński. W międzyczasie zaczęliśmy wszystkie pieniądze pakować w księgarnię "Arhat". Przy ul Szczytnickiej 50, wynajęliśmy spory lokal, miał z zapleczem jakieś 200 m. Ryzykowaliśmy wszystkim. Z perspektywy lat to bylo istne szaleństwo wynajmować lokal od handlary z bazaru, która na początku udawała, że księgarnia pośrednio ją nobilituje, ale co roku praktycznie podwyższała nam czynsz. Oczywiście broniła się, że to samo robi miasto, to co ona ma być gorsza! I taka polityka podwyższania stawek za wynajem trwa do dzisiaj. Stąd mamy głęboką zapaść w tej branży i wielu innych. Większość lokali w centrum Wrocławia to przysłowiowe "pralnie pieniędzy". Nie wierzę, żeby 450 lokali gastronomicznych zgromadzonych w ścisłym centrum miasta  zarabiało na siebie przez cały rok? Sam jestem po szkole gastronomicznej i coś o tej branży wiem.




                                           ul. Szczytnicka 50/52. zdjęcie: Fotopolska.eu

                                Tu spędziłem trzynaście lat mego życia - dzień w dzień

Księgarnię robiliśmy od podstaw. Wymiana podłóg, witryn, mebli, lad, półek, no i ta nasza słynna fontanna zrobiona z dziecięcej wanienki plus roślinność. Dział z płytami był na górze. Wchodziło się nań po niedużych schodach. Królował tam kolega, którego imienia nie pamiętam.
Zrobiliśmy nabór na księgarzy. Kierowniczką została Małgosia, która razem siostrą prowadziły księgarnię i stoisko papiernicze pod słynnym namiotem na p. Grunwaldzkim. Później doszła Stelka na filozofii i książkach naukowych, Ela Lenik w kasie, Dorota Greszta, kasa plus obsługa, która zagrała na uroczystym otwarciu "Arhatu" na  francuskim saksofonie, a Andrzej Wojaczek mówił wiersze o tematyce związanej z książkami: Neruda, Max Jacob, mój wiersz "Książki" z tomu "Przodowników Pracy":


Są ogrodem, po którym mogę spacerować
z zamkniętymi oczami bez obawy, że w nich zabłądzę.
Nieraz znajduję pomiędzy kartkami
ścieżki wydeptane przez ludzi.
Niektóre wykreślone są z wyraźnym celem na przyszłość,
inne, przeceniając swoje siły, mijają się z nim.
Może właśnie dlatego wczytuję się w nie,
lecz jeszcze nigdy nie udało mi się dostać po nich
do konkretnego miejsca. Przeważnie krzyżują się
w mniej lub bardziej odpowiednim czasie.
Odkąd stały się dla mnie nieskończenie długim problemem,
zagłębiam się w nie aż po łokcie.
Dopiero w nocy szczegółowo obejmuję je wzrokiem.
Czasem zanurzam się w nich razem z głową,
lecz najczęściej głowię się nad nimi. Podobne są wtedy
do węża pełznącego w sobie tylko wiadomym kierunku.
Myślę, że pocięte nawet na małe kawałki
potrafiłyby czerpać życie z kilku soczewek czasu jednocześnie.
Najchętniej jednak pragną prześlizgnąć się ponad nim,
lecz rzadko której się to udaje.
Najbardziej karkołomną grą, jaką prowadzą,
są skoki z półki na podłogę.
W ten sposób zamierzają udowodnić sobie,
że potrafią się poruszać w czasie.
Udaje się to tylko niektórym. Inne po prostu siwieją
(dziwią się, że ludzie nazywają je białymi krukami).
Pojedyncze egzemplarze, którym brakuje kartek,
spadają na podłogę siłą własnej sugestii.
Wylatują z nich potem luźne zdania, a nieraz całe rozdziały.
Wykrzykniki, nie mając już nic do powiedzenia,
przybierają postać znaków zapytania (po niektórych
zostaje tylko mała kropka).
Zwykle pozbywają się też tytułu i okładki.
Nigdy nie próbowałem podnieść ich z podłogi.

Niestety nie mam zeskanowanych zdjęć księgarni, ale obiecuję je dołączyć do następnego tekstu.
Księgarnia po wielu perypetiach z przesunięciem daty jej otwarcia w końcu ruszyła. Był rok 1991. Praktycznie ostatnie tygodnie spałem w księgarni. Jednak ustawianie książek, tworzenie poszczególnych działów tematycznych rekompensowało mi z nawiązką moje przemęczenie. Mieliśmy jako jedyni we Wrocławiu osobne działy poświęcone sztuce: muzyce, malarstwie, teatrowi, poezji i duży dział ezoteryki.
Byłem szczęśliwy, bo udało się zbudować nam coś nowego, czego we Wrocławiu jeszcze nie było. To miała być wzorcowa księgarnia, z działem książek dla dzieci, edukacją, z lustrem na wejściu,  w którym odbijała się fontanna, a także nasze życie. 


http://fotopolska.eu/Wroclaw/u150186,ul_Szczytnicka.html

Teraz w tym lokalu mieści firma Rockcentric

Na otwarcie przyjechał p. Jan Rurański z Antkiem Szperlichem. Przyjęcie zorganizowaliśmy na pl. Hirszfelda w chińskiej knajpce, której już nie ma. Włożyliśmy w to wszystkie pieniądze i mnóstwo pracy. Księgarnia ARHAT miała przetrwać sto lat jak życzył nam na wejściu śp. Andrzej Wojaczek.
W księgarni jako pierwsi umieściliśmy loga znanych firm wydawniczych, które miały u nas swoje półki: Arkady, Stow. Wolnego Słowa, Wiedza i Życie, Czytelnik, Iskry, PIW. To co teraz robi Empik...

cdn.

czwartek, 17 października 2013

Recenzja: "Front w Normandii. Od dnia D do Saint-Lô" Vince Milano Bruce Conner


Najlepiej sprzedającymi się książkami na światowych listach bestsellerów w kategorii historia, są publikacje na temat II wojny światowej. Nie wiem z czego to wynika. Czyżby II wojna światowa dopiero odkrywała przed nami swoje prawdziwe oblicze?

W tej kategorii zdecydowanie rekordy popularności biją tzw. wydawnictwa paradokumentalne, zawierające relacje żołnierzy, fragmenty meldunków i nasłuchów oraz mapy sytuacyjne plus bogata faktografia zdjęciowa. Wszystkie te wymogi spełnia publikacja autorstwa Vince'a Milano i Bruce Conner'a o konkretnym tytule: "Front w Normandii. Od Dnia D do  Saint-Lô - weterani frontu wschodniego w obronie Twierdzy Europa".  Jakże inaczej czyta się takie relacje przekazane ustami frontowych żołnierzy. Historie opowiedziane przez Hansa Heinze, Franza Gockela, Josepha Brassa czy Wernera Stahnke, dzięki którego szczerości i zaangażowaniu powstała większość cytowanych tu osobistych relacji w normandzkiego frontu, tworzą kościec tej niezwykłej książki.

Przeczytałem ją w trzy dni, potem jeszcze raz. To wciąga jak "Monte Cassino" Wańkowicza. Niesamowicie plastyczne w opisie. Czułem się jak jeden z aktorów w serialu "Kompania braci". To inna wojna niż ta, którą widzieliśmy wcześniej we wspomnieniach Hanza Guderiana ("Wspomnienia żołnierza"), Karla Dönitza ("10 lat i 20 dni") czy Hansa von Lucka ("Byłem dowódcą pancernym"). Tu zwykli gefraiterzy czy grenadierzy wyrastali pod okiem swoich zaprawionych w bojach dowódców na prawdziwych bohaterów.
352 Dywizja Piechoty wzmocniona na początku 914 i 915 pułkiem Grenadierów mając braki w uzbrojeniu, szczególnie przeciwpancernym, nie posiadając zgodnych z wojennymi standardami zapasów amunicji przez 43 dni broniła i atakowała anglo-amerykańskie wojska desantowe, nie pozwalając im zająć docelowego punktu, czyli  Saint-Lô. Uznana została za sztabowców amerykańskich jedną z najlepszych dywizji niemieckich tamtego czasu.

Po przeczytaniu tych żołnierskich relacji, tak niemieckich, jak i amerykańskich, możemy uświadomić sobie, co to znaczy doświadczenie bojowe, jakie reprezentowali Niemcy. Oczywiście nie wszyscy, dotyczyło to głownie kadry oficerskiej, która swoje szlify zdobywała na froncie wschodnim. Ale znakomicie zaprojektowany cykl szkoleń oraz zaplanowane umocnienia polowe w znacznym stopniu wzmocniły skuteczność oporu niemieckiej 352 Dywizji Piechoty. Mimo technicznej przewagi w sprzęcie i sile ognia amerykańscy rangersi z 4 Dywizji Piechoty, która jako jedna z pierwszych wylądowała na plaży "Omaha" oraz 29 Dywizja Piechoty nie mogli sforsować ściany ognia jaką przywitano ich odcinku  Insigny, Verville,  Coleville, aż po Caen.

Gdyby nie opieszałość głównego sztabu OKW Wermacht i kompletne zlekceważenie map i informacji wywiadowczych, jakie dostarczył gen. Kraiss, lądowanie na plaży wojsk inwazyjnych byłoby zgniecione jednym udanym kontratakiem i nalotem Luftwaffe, której właśnie wtedy kompletnie w tym miejscu zabrakło. Obnażyło to nie tylko braki w przepływie informacji z dowództwa dywizji czy armii do sztabu głównego Wermachtu. Pomimo przełamania przez mjr. Hellmutha Meyera, szefa wywiadu 15 Armii alianckich szyfrów i kodów oraz podsłuchania przez radio wersu poematu Paula Verlaine'a zapowiadającego lądowanie desantu alianckich wojsk w Normandii, nikt z OKW nie chciał podjął decyzji o zmianie planów wojennych. Wystarczyło  przegrupować, jak piszą Milano i Connera dwie dywizje ciężkich czołgów skoncentrowanych wokół Paryżą bliżej wybrzeża i zmienić dyslokację floty zachodniej Luftwaffe i tak już przerzedzonej przez skierowanie części samolotów na front wschodni, aby Operacja Overlord poniosła fiasko. Los niemieckich żołnierzy przypieczętowywał rozkaz Hitlera nakazujący im nie odstępować ani na krok wybrzeża nawet w obliczu okrążenia przez atakujący je angielsko-amerykański desant.
Strach, jaki padł na generałów nie udzielił się jednak szeregowym żołnierzom. W skrajnie niesprzyjających warunkach tak zaopatrzeniowo-bytowych jak i wojskowych (braki w zaopatrzeniu w pociski i materiały wojenne) dokonywali autentycznie bohaterskich czynów, mimo że niemiecka granica była daleko stąd. Wpojona im dyscyplina i patriotyzm, a także koleżeństwo odróżniały ich od przybyłych z pomocą oddziałów SS. Słychać to z ich wypowiedzi. Dotyczyło to także dowódców, którzy nie chcieli posyłać swoich żołnierzy na pewną śmierć.

W cytowanych tu wspomnieniach i rozmowach z amerykańskimi rangersami wyczuwa się wielki szacunek do przeciwnika. Często doświadczali tego niemieccy ranni czy jeńcy. Pomimo walk na śmierć i życie przeradzających się w mordercze kontrataki jedni i drudzy czuli do siebie żołnierski szacunek. Nieliczne były przypadki bezsensownego rozstrzeliwania jeńców czy mordowania rannych. Wiele opisów cytowanych przez Milano i Connera dostarcza nam wiedzy, ile razy amerykańscy lekarze ratowali zdrowie niemieckich grenadierów, a niemieccy lekarze jeszcze na linii frontu opatrywali rannych angielskich czy amerykańskich żołnierzy. Inaczej to wyglądało na froncie wschodnim. Wspominają o tym w swoich rozmowach weterani Stalingradu czy Kurska.

Książka zawiera unikalne zdjęcia dokumentujące jedne z najważniejszych dla losów zachodniego frontu wydarzenia, mapy sytuacyjne, radiogramy, rozkazy, wpisy do książeczek wojskowych, strzępy ówczesnych relacji drukowanych w gazetach tak niemieckich, jak i angielskich, fragmenty listów, przepustek. To był prawdziwy życiowy chrzest dla wielu tysięcy młodych niemieckich, angielskich czy amerykańskich poborowych lub ochotników.

Siedemnastolatkowie, często o twarzach dzieci, musieli stawić czoła potędze dywanowego ognia, nalotów, nocnych ataków i kontrataków. To przyśpieszone dojrzewanie w cieniu śmierci przybliżyło ich, mimo wojskowej musztry, uzbrojenia w kaemy, granaty, pancerzownice bliżej ludzkich reakcji i odruchów. Opieka weteranów nad tym ostatnim już wojennym narybkiem, który ginął bezmyślnie w imię szaleńczych planów Führera była utrudniona przez strach i oskarżenie o dezercję. Jednak opisany w książce przykład Obergefreitera Kalba stanowi o tym, że nie zostali oni wyzuci ze zwykłego człowieczeństwa. Dowody koleżeństwa i rycerskości tak ze strony angielskich czy amerykańskich rangersów i grenadierów lub spadochroniarzy okazywane na polu walki wystawiają tym wielu bezimiennym bohaterom tamtych ekstremalnych czasów niezwykłe świadectwo. Szkoda tylko, że to świadectwo okupione było najczęściej krwią niewinnych młodych ludzi wciągniętych w ten bezsens przez morderczą wojenną machinę.

niedziela, 13 października 2013

Działania i spotkania w księgarni "Centralna" przy Świdnickiej oraz co mają z tym wspólnego nóżki wieprzowe"?

Od  kiedy skończyła się moja przygoda z teatrem, księgarnia zyskiwała na znaczeniu we Wrocławiu. Tworzyliśmy najlepszy zespół, a na dodatek mając silnego właściciela "Wydawnictwo Dolnośląskie", którego gwiazda dopiero wschodziła na wydawniczym rynku mogliśmy sobie pozwolić na realizację wielu projektów.

Stoisko z orientalnymi instrumentami po ich wyprzedaży zmienione zostało na muzyczne, z kasetami  i płytami CD. Sąsiadowało z nim stoisko z podręcznikami do nauki języków obcych. Na parterze były lady z książkami, w centralnej części sali  "okrąglak z gazetami" i półki po ścianami z różnymi dziedzinami piśmiennictwa. Coraz więcej czytelników nas odwiedzało. Właściwie mieliśmy ruch od rana do wieczora. I ludzie naprawdę kupowali książki. Owszem było kilku "czytaczy", ale to byli raczej stali nasi klienci.


W dobrym tonie było wejść do "Centralnej". Fakt, była na tzw. deptaku handlowym wiodącym do Rynku. Mimo to zmienialiśmy wystawę dwa razy dziennie. U studenta, który przyszedł z propozycją współpracy zamówiłem aranżację witryny. Pamiętam, że tworzyły ją rozwieszone pod różnym kątem kawałki lustra, w których odbijały się okładki eksponowanych tytułów. Wyglądało to trochę jakby były w 3D. Dodatkowo na wystawie leciała taśma reklamowa w formie tzw. "pętli". To razem tworzyło naprawdę bardzo ekspresyjną  witrynę księgarni wydawnictwa Dolnośląskiego.



Pojawiali się u nas literaci, aktorzy i ludzie sztuki. Często wizytę składała nam Urszula Kozioł z mężem Feliksem Przybylakiem, aktor śp. Andrzej Wojaczek, Cezary Kussyk, prof. Jacek Łukasiewicz, Mieczysław Orski z "Odry", aktorzy z Teatru Współczesnego, najczęściej Maciej Tomaszewski gwiazda spektaklu Szymona Szurmieja "Sztukmistrz z Lublina", śp. Tadeusz Szymków i Bogusław Linda, który wówczas kręcił we Wrocławiu swoje "Seszele".

Próbowaliśmy ze śp. Andrzejem Adamusem i Jankiem Stolarczykiem zainteresować ówczesnego prezydenta Wrocławia Bogdana Zdrojewskiego i wice-prezydenta Turkowskiego pomysłem przejęcia budynku Ligi Obrony Kraju i zbudowania na tym fundamencie "Wrocławskiego Centrum Książki". Projekt był już od lat gotowy, kiedy jeszcze pracowałem w Domu Książki. Niestety ta tajemnicza organizacja, nad którą jak się okazało  MON nie ma żadnej władzy nie była chętna przystać na ten pomysł. Mieli w rekompensacie otrzymać inny budynek. Niestety "Pułkownicy" byli nieprzejednani.

                                       


Pamiętam jak któregoś dnia zmęczony po spektaklu przyszedłem do księgarni w szynelu, z naklejonymi na twarzy ranami. Chciałem czymś "rozjaśnić" ten kolejny dzień pracy. A byliśmy dłużej otwarci bo to było jakoś tak przed świętami. Miałem jeszcze wtedy psa w domu, kupiłem wieprzowe nóżki. Ci co mnie znają wiedzą, że mam poczucie humoru wychowując się na Mothy Pythonie. Włożyłem je do rękawów i wyszedłem na "front" hali. Podszedłem do kasy, gdzie siedziała Halinka i pogłaskałem ją tym kopytkiem za uchem. Nie m muszę wam mówić jaki krzyk rozległ się w księgarni. Dziewczyny  myśląc pewnie, że  jestem pod "Dobrym Aniołem" prosiły mnie żeby się wycofał na zaplecze. Tak też uczyniłem. Zrobiłem sobie kawy, ale korciło mnie cały czas, żeby to powtórzyć. Kiedy były zajęte zmianami w kasie, wyszedłem na salę i zauważyłem kobietę koło trzydziestki przeglądającą  zielone "Hachette". Podszedłem do niej o prawej i wyciągnąłem dłoń z rękawa zakończoną "kopytkiem" i powiedziałem: "Prawda, że ładne". Słuchajcie tego krzyku nie usłyszycie w żadnym filmie Hitchcocka, ani w dziele Skolimowskiego pod tym samym tytułem. Po tym zdarzeniu sam wycofałem się na zaplecze. Tak się złożyło, że księgarnię odwiedził Andrzej Adamus z Jankiem Stolarczykiem. Siedziałem na zapleczu i piłem kawę przy naszym dużym "prosekcyjnym" stole na którym "rozbieraliśmy" zawsze dostawy. Byłem dalej w moim teatralnym przebraniu, w oficerkach na nogach,  z przyklejonymi ranami na twarzy.To był ostani dzień mego statystowania.
- Wszystko w porządku Gabrielu, spytał Andrzej
- Myślę, że tak, właśnie wróciłem ze spektaklu  "Mein Kampf", odparłem
- Co ty masz na twarzy, ktoś cię pobił, pytał dalej
Nic nie mówiąc wstałem i nagle zdarłem przed nim naklejoną charakteryzację
Usłyszałem tylko jęk Andrzeja, ale nie wiem czy to było współczucie, czy wyrażone tak zdziwienie.

Po tym wydarzeniu Andrzej rozmawiał z Halinką na temat "zluzowania" mnie na stanowisku kierownika. Andrzej stwierdził bowiem, iż jestem przepracowany i pewnie chciałbym wziąć parę dni urlopu.
Tak też się stało. Kiedy wróciłem do księgarni, byłem już zastępcą Halinki -odpowiadającym częściowo za zakupy, a częściowo za pracę na "froncie". Widzę teraz po latach, że nie miał specjalnego poczucia humoru.

Od tamtego czasu zająłem się z poznanym w księgarni małżeństwem Majków budowaniem własnej firmy. Nazwaliśmy ją  konsygnacją "Pamil". Był to pierwszy we Wrocławiu i jeden z nielicznych magazynów składowych przygotowanych z myślą o wydawcach. Mieliśmy już wówczas przedstawicielstwo Arkad, Egmont Polska, gdzie królowała piękna Pia Knudsen. A lada dzień miała zapaść decyzja w Warszawie, czy otrzymamy przedstawicielstwo na Dolny Śląsk publikacji SWS - Stowarzyszenia Wolnego Słowa.
Staraliśmy się o nią my i "Bibuła". Ale o tym w następnym odcinku...

piątek, 4 października 2013

Daniel Rops "Kościół pierwszych wieków"

Ta wielka, piękna książka Daniela Ropsa, autora równie znakomitych "Od Abrahama do Chrystusa" i Dziejów Chrystusa" zamyka w pięciuset stronicowej klamrze szeroką panoramę losów pierwszych chrześcijan. Ukazuje narodziny nowej wiary, pierwszych Ojców Kościoła, pierwszych męczenników, aż po rodzące się zręby pierwszych instytucji Kościoła Powszechnego.
Panorama narodzin chrześcijaństwa nakreślona piórem Daniela Ropsa, to świetnie opowiedziana historia "Braci z Jerozolimy", którzy oświeceni przez Nauczyciela-Założyciela - Jezusa Chrystusa ustanowili wspólnotę w wierze. Po niecałych pięciuset latach później,  po wielu wiekach prześladowań staną się objawieniem prawdy dla całego rzymskiego cesarstwa.

Ale za nim to nastąpi, Bracia w Wierze, tak jak i ich Nauczyciel przejdą całą drogę krzyżową, od prześladowań, kończących się okrutną śmiercią, po niszczenie wybudowanych kościołów, palenie świętych ksiąg, rujnowanie powstałych gmin chrześcijańskich.

Rops wykorzystując bogaty materiał faktograficzny ukazuje nam powstanie kościoła powszechnego poprzez losy związanych z nim uczniów Jezusa. Ich nauki i szerzenie wiary, a później męczeńska śmierć nie wstrzymały dzieła Pana. Chrześcijaństwo krok po kroku, nie obiecując wcale łatwego zbawienia zdobywało sobie zwolenników na całym obszarze cesarstwa ale także i poza nim, np, w Afryce. Przy tego rodzaju misji krzewienia nowej wiary nie wystarczyło już Dwunastu Apostołów. Rozrastające się  chrześcijańskie gminy wyznaniowe powołały za zgodą wszystkich wiernych siedmiu diakonów w ziemi helleńskiej Dekapolu. Diakoni ci byli również pochodzenia helleńskiego. Ich imiona to: Szczepan, Filip, Prochor, Nikanor, Tymon, Parmenas i Mikołaj. Ten ostatni jak pisze Rops był nawróconym Grekiem. Powołano ich w niecałe pięćdziesiąt lat po Objawieniu Wiary przez Zmartwychwstałego Jezusa, by nie tylko głosili Słowo Boże, ale i administrowali majątkiem nowo powstałych gmin chrześcijańskich.
Daniel Rops opowiadając  dokładnie dzieje życia Ojców Kościoła - Piotra i Pawła, a później diakona Filipa pokazuje jak szerzyła się ich misja krzewienia nowej wiary. Wszak Chrystus powiedział: Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem".
Kościół Pierwszych Chrześcijan wyrastał na fundamencie daniny krwi i życia Braci w Wierze umęczonych na skutek prześladowań. Były one z jednej strony podsycane przez cesarzy rzymskich i ogłaszane przez nich edykty, z drugiej miały odwracać uwagę rzymskiego ludu od kryzysu rozsadzającego permanentnie imperium od środka.
Rozpoczęła się ta gehenna chrześcijan szczególnie za rządów Nerona, Domicjana, Trajana, który wydał na ten temat specjalny reskrypt czy Kommodusa i Septymiusza Sewera.

Mimo niezmierzonych cierpień Pierwszy Kościół i chrześcijaństwo rozrastało się i wrastało nie tylko w fundamenty cesarstwa rzymskiego ale także odległych prowincji takich jak Galia, Iliria, Hiszpania czy Azja, szczególnie w Syrii, Poncie, Armenii. Nie było praktycznie skrawka cesarstwa, gdzie nie padło by ziarno nowej wiary.
Rops opowiada o tym z  zaangażowaniem i pasją, cytując rozliczne źródła historyczne. Dokumentuje krok po kroku działanie Dwunastu Apostołów, diakonów, nauczycieli. W międzyczasie następuje kodyfikacja wiary, wybór jej kanonu, na którym oprze swoje nauczanie Kościół Powszechny. Sprzyja temu kryzys od dawna drążący imperium rzymskie. Problemy społeczne, dekadencja rozsadzająca struktury władzy cesarskiej i administrację powodują, iż chrześcijaństwo ze swoją głęboką wiarą w oczyszczenie grzechów, przyjęcie chrztu, potem komunii świętej stało się dla wielu ostatnią deską ratunku przed kompletną duchową degrengoladą.

Po zgoła trzystu latach, z bogobojnej garstki przyjaciół gromadzących się w katakumbach wyrasta powoli instytucja Kościoła Powszechnego. Pokonując liczne prześladowania, doktrynalne rozłamy, diaspora chrześcijańska uzyskuje w końcu za czasów rządów Konstantyna, w ramach edyktu mediolańskiego ogłoszonego w 313 roku zrównanie w prawach z poganami oraz wolność wyznaniową. Rozpoczyna się dla chrystianizmu zupełnie nowy czas budowania powszechnej wiary "w Boga Ojca, Jego Syna i Ducha Świętego".  A przed nim jeszcze wiele niepokojów doktrynalnych, prób rozłamu, walk teologicznych i dramatów doczesnych. A to zapowiada z jednej strony różnorodność i jedność  Kościoła, a z drugiej  uznanie prymatu Rzymu.

środa, 2 października 2013

Jak poznałem Bernarda Antochewicza i Zbigniewa Herberta

Księgarnia to także miejsce spotkań, a może przede wszystkim miejsce, gdzie ludzie z ludźmi rozmawiają o książkach, swoich lekturach, ale także problemach. Pamiętam jak właściwie każdego dnia pielgrzymowało do księgarni sporo moich znajomych. A jak się domyślacie miałem ich wtedy setki, żeby nie powiedzieć tysiące. Część próbowało załatwić sobie unikalne tytuły, a część znajomych z SPP dojście do Andrzeja Adamusa  i wydawnictwa Dolnośląskiego. Przychodzili też na swoiście pojęte "seanse psychoterapeutyczne", żeby się wygadać, wyrzucić z siebie to co ich bolało. Wszyscy obserwowaliśmy i czuli, za plecami, że komuna dogadała się ze "styropianowcami" i zaczyna dzielić i rządzić we Wrocławiu. Wielu bezimiennych opozycjonistów czuło się wystrychniętych na dudka. Część myślała o wyjeździe, inni próbowali znaleźć sobie miejsce w tej tzw. transformacji.


         Pamiętam dwie osoby, które wówczas poznałem. Śp. Bernarda Antochewicza, pisarza, poetę, tłumacza m.in. "Elegii duinejskich" Rilkego, ale także "Drogi" Lao tsy w wydawnictwie Silesia. Zostałem zaproszony do jego mieszkania, pokazywał mi kilka tomów swoich tłumaczeń. Jego determinacja i upór imponował, był bowiem schorowanym człowiekiem, a jego serce "wisiało na włosku". Autor związany z Wrocławiem u jego życiem literackim. Były milicjant, często ratował Rafała Wojaczka z różnych opresji. Może poeta nie z "pierwszej ligi", ale tłumacz znakomity. Pamiętam polemikę Janusza Stycznia na Zjeździe Twórców Kultury w 1979 roku w Zielonej Górze na ten temat z Jerzym Lisowskim z "Twórczości". Janusz twierdził, że późne tłumaczenia Antochewicza są o wiele lepsze niż tłumaczenia Mieczysława Jastruna. Autor "Idę za tobą", "Pasjonału", "Wzoru Pascala", "Czułego agregatu" czy "Póki myślom jutrzenka świeci", po wielu wysiłkach wydał w wydawnictwie św. Antoniego swój tłumacza i Rilkego jako autora "Testament". Potężny tom zawierał ponad 200 wierszy, w tym słynne "Elegie duinejskie". które kupiłem w 1973 roku w księgarni Domu Książki w Rynku (teraz pusty lokal po SKOK-u). Dostałem od. śp. Bernarda w  1991 wybór „Odziany światłem. Wiersze rozproszone i pośmiertne z lat 1906-1926”. Do końca walczył by w tych pseudo kapitalistycznych czasach zamierania kultury, w tym kultury osobistej zaistnieć jako ciągle żyqwy i aktywny twórca.






Drugim był Zbigniew Herbert. Było to bodaj w 1991 roku latem, kiedy  Jan Stolarczyk spowodował podpisanie przez Wydawnictwo Dolnośląskie z poetą umowy na wydanie jego wszystkich Dzieł" .
Herbert był już wtedy w  niezbyt dobrej formie zdrowotnej. Schorowany wszedł do księgarni "Centralnej",.
Towarzyszył mój śp. Andrzej Adamus i Janek Stolarczyk, popatrzył na wystrój i wyszedł przed księgarnię, żeby zapalić papierosa. W ostatnim bodaj momencie dostałem od niego książkę z dedykacją, którą potem komuś pożyczyłem i wróciła do mnie w formie informacji, iż ktoś oddał ją na aukcję. Tacy są ludzie - głupi, złośliwi, dla kilku złotych zrobią najgorszy szwindel.


                                           
Mistrz zamienił ze mną kilka słów. Bez przerwy odwracał głowę patrząc na architekturę Opery Wrocławskiej, Hotelu Monopol i gotyckiego kościoła św. Stanisława, św. Doroty i św. Wacława wciśnięty między hotel a budowany "Solpol".  Myślę, że już wtedy bardziej interesował się architekturą niż żywymi ludźmi. Później zmęczonym krokiem człowieka doświadczonego odwrócił się w kierunku przejścia podziemnego i wkrótce zobaczyłem jego plecy znikające pod ulicą Kazimierza Wielkiego. Pewnie wówczas nikt tego w ten słoneczny, letni dzień nie zauważył. Przypomniał mi się obraz  Petera Bruegela "Upadek Ikara". 

Przeczytaj: Andrzej Tchórzewski: Poeta wtłoczony w politykę


Polemizowałbym z Tchórzewskim z dwóch przynajmniej powodów. Po pierwsze Herbert nie stracił nic ze swojej aktualności. Młodzi czytają go, ale w innym kontekście. Kontekście własnej rozpoznawalnej wolności, wolności indywidualnej nie zbiorowej jak było to w czasach Solidarności.
Po drugie jego artykuły, polemiki czy "filipki" to także oddanie wiary, w to, że człowiek, bez względu na to w jakim żyje ustroju powinnen brzmieć dumnie. Niech będzie, że nawet z odrobiną egzaltacji. Bo czym jest cywilizacja bez człowieka lub globalizacja? Tylko pustym terminem, który można wypełnić robotami, komputerami, siecią. Ale to nie niesie w sobie żadnych ludzkich uczuć. A bez tego czymże jest nasza egzystencja - cialesnością i mięsem?


Niby nic nie znaczące spotkanie, ale w oczach Herberta i jego spojrzeniu było zmieszane ze sobą doświadczenie i ostateczność. Że nic tak naprawdę nie możemy zmienić, w swoim przeznaczeniu. I każdy z nas musi prędzej czy później przejść tak jak "Pan Cogito" przez swój własny Czyściec.