wtorek, 31 grudnia 2013

Mój wypadek i trudny zjazd w dół

Po euforii związanej ze sprzedażą "Kroniki XX wieku" nikt z nas naprawdę nie zastanawiał się nad zagospodarowaniem przepływu tej wolnej nadwyżki. Wiedzieliśmy, że walka na "marże" z konkurencją spowodowała spadek rentowności całego przedsięwzięcia. Ale nikt nie liczył strat, no może czasem nasza księgowa p. Mucha wspomniała o tym mimochodem. Przyczynił się też do tego fakt, iż na początku wydawcy płacili za "konsygnację" i za przedstawicielstwo na Dolny Śląsk większymi dla nas  rabatami. Do tego pięć kolejnych trafień w "dziesiątkę" tytułową: seria Łysiaków, od" "Lepszy" po "Najlepszy" i "Modlitwę żaby" De Mello, której sprzedaliśmy ponad 5 tys uśpiło naszą czujność.
Całkowitym  nokautem konkurencji była sprzedaż we pierwszych dwóch tygodniach 15 tys. egzemplarzy :"Pielęgnowania roślin pokojowych", których sprowadziliśmy  łącznie dwa Tir-y.

Po tym wszystkim okazało się, że należności jest dwa, trzy razy tyle. Każdy zaczął dbać o swoich wydawców. Po tej decyzji firma została pozbawiona jasnej i spójnej polityki zakupowej i strategii działania, co zemściło się na nas dwa lata później. Na razie jeszcze udawało się "zasypywać" zaliczkami i przedpłatami wydawców, którzy mieli kasy aż nad to. Sprzedawały się na pniu dobre tytuły, tłumaczenia, nadrabiano w tej materii  lata posuchy. 

Pamiętam ten dzień jak dzisiaj. W marcu, gdzieś w połowie, przed szóstą rano zasnąłem w aucie (to był nasz Volkswagen)  i obudził mnie wstrząs. Widziałem jak przejeżdżamy na drugą stronę "Gierkówki" i uderzamy czołowo w "Poloneza Caro". Pamiętam tego kierowcę, gdy uderza czołem w szybkę zasypany przez setki plastikowych worków z jakimiś rzeczami. Wielki krótki huk i cisza, prawie, że śmiertelna. Kątem oka zalewany przez krew z rozciętego łuku brwiowego widzę jak zatrzymujący się kierowcy podbiegają do Poloneza i próbują wyrwać drzwi i przednią szybę. Krzyczą coś, nie mogę mówić, mam przegryziony w wielu miejscach język, który rośnie niczym ciasto w ustach. Jest mi coraz zimniej, kierowca Andrzej, stoi przed autem i trzęsą mu się ręce, próbuje zapalić papierosa. Kierowcy krzyczą do prowadzącego Poloneza "Nie zasypiaj, nie zasypiaj", walą rękami w szybę. Nagle ktoś podbiega (chyba kobieta) do kabiny naszego Volkswagena i drze się: "Boże, mózg, mózg na suficie..."

Momentalnie wraca do mnie świadomość. Macam się po głowie rozmazując krew sączącą się z rany...rozglądam się na boki. I chce mi się śmiać. To sałatki warzywne które wzięliśmy ze sobą przylepiły się do wykładziny sufitu, szampany nie ucierpiały, leżały sobie z tyłu siedzenia. Ktoś rzucił mi koc, trzęsie mnie jak galaretę.
Jest już policja, pytają mnie o coś, nie mogę mówić, wywalam więc przegryziony język i wyciągam dowód osobisty. Słyszę w oddali nadjeżdżającą karetkę. Zabiera tego kierowcę z Poloneza. Mnie dopiero po pół godzinie. W sumie transport do szpitala w Tomaszowie Mazowieckim trwał półtorej godziny. Można się dwukrotnie wykrwawić i umrzeć, ale cóż takie mamy państwo i wszyscy się na to zgadzamy. Gdyby było inaczej zrobilibyśmy dawno polski "Majdan" i porządek w tym pięknym kraju.

                                        Fragment "gierkówki" przed Tomaszowem Mazowieckim

Siedzę przy zlewie, ktoś puścił zimną wodę z kranu, przykładam czoło - czuję ulgę. Jestem pomazany własną krwią jak rzezak. Przychodzi lekarz dyżurny, mówi, że operują tego z "Poloneza" i za chwilę mną się zajmą.
W końcu prowadzą mnie na salę operacyjną. To jest zabieg, mówi chirurg nawlekając nitkę i przymierzając  się do szycia mego czoła. Informuje mnie, że "skończył się "głupi Jaś" i będzie tylko znieczulenie miejscowe. Szprycuje mnie czymś i dodaje: "Proszę patrzeć na pielęgniarkę to Panu przejdzie ból, ładna jest. Młoda dziewczyna uśmiecha się, ma na sobie krótki fartuch, który odsłania uda i skąpe majteczki. Faktycznie
przestaję myśleć o bólu i straconym samochodzie. Kilka miesięcy temu przeszedł generalny remont. Strata nie do powetowania. Pielęgniarka ciągle się uśmiecha, a ja szczerzę do niej opuchniętą twarz z tym przegryzionym językiem (dobrze, że nie odgryzionym!) Zasypiam ze zmęczenia i utraty krwi, nie proponują mi transfuzji, to znaczy, że jeszcze sam daję radę.

                                          Typ ten sam, kolor był bardziej granatowy lub niebieski

Musieliśmy "stuknąć" kogoś ważnego, bo wokół biegają jacyś oficerowie z Warszawy i sprowadzono helikopter; mówią, że to jakiś doradca Ministra Spraw Wewnętrznych. Pewnie będzie z tego niezła chryja.

Dzwonię do firmy, ale nie ma naszego drugiego auta. Wracamy z Andrzejem na "Gierkówkę", podobno ma wracać ktoś z Wrocławia, to nas zabierze. Nie mogę kompletnie mówić. Język spuchł jak noga, nie wiedziałem, że tyle go człowiek ma w gębie.

                                      Szpital ten sam, ale po remoncie, tamten był szary i brudny



Wracamy transportową Avią z młodym  Zazulakiem. synem księgarki z pl. Hirszfelda. Zasypiam, budzę się przy domu Andrzeja. Kładą mnie w dużym pokoju. Czuję zapach rivanolu, bandaży, szpitala i "Gierkówki". Ale żyję, karmią mnie przez rurkę, bo nie mogę przez ten język nic połykać. Daję komuś klucze, żeby wyprowadził i nakarmił Doggiego".

Następnego dnia, wstaję i jadę taksówką do "Konsygnacji", trzeba jechać do Łodzi do Res Polony po albumy muzyczne (jeśli się nie mylę to były Depeche Mode i New Kids on the Block)
Nie mamy auta; "Mercuś" jeździ z akwizycją po terenie i Wrocławiu. Dzwonię do bazy transportu Poczty Polskiej". Też nie mają aut, biorę więc "pocztowóz" (autobus zaadoptowany do przesyłek listowych) 


                                      San pocztowy - dokładnie takim jechałem do Łodzi.


Z obandażowaną głową, dwa dni po wypadku jadę na wariata - "Mamo ja wariat" do Łodzi do Res Polony.
Język mnie uwiera, piję tylko przez rurkę, którą wożę ze sobą (jem tylko zupy). Wpadam do Łodzi około południa. W sekretariacie "Res Polony" wianuszek hurtowników, w tym Olek Bajor, którego mój widok wyraźnie ucieszył i rozbawił. Ciągle ze mnie żartował Nieduża asystentka właściciela uwijała się między nami jak mrówka. Po południu hity były już na wzorniku.

Już wtedy po stracie busa wiedziałem, że "zjazd" w dół już nas nie ominie. Pożyczam Volkswagena od Roberta L. nic za to nie chce oprócz remontu o konserwacji. To jest niesamowity gość.

A język chcieli mi zeszyć, ale jak zobaczyłem ten przedpotopowy warsztat chirurgiczny, to zrezygnowałem. Znajomy lekarz stwierdził, i tak sam się zrośnie, tak już z nim jest. Przynajmniej będzie Pan mniej gadał. No i tak było...

ciąg dalszy w Nowym Roku..