czwartek, 28 stycznia 2016

Dlaczego Polacy nie są i nie będą nigdy narodem? Cz. I

Hubertus Duijker i Nico Frijda (1960), uczeni holenderscy, wyodrębnili sześć typów definicji charakteru narodowego, zależnie od przyjmowanych metod badawczych1

Charakter narodowy to:

1) zbiór cech psychicznych, który wyróżnia ludzi należących do jakiegoś narodu od innych narodów;
2) najczęściej występujący typ zachowania w grupie dorosłych członków jakiegoś społeczeństwa;
3) system postaw, wartości i przekonań podzielanych przez większość społeczeństwa;
4) podstawowa (trwała i ciągła) struktura osobowości ludzi należących do tej samej kultury, oparta na procesach uniformizacji socjalizacji i wychowania;
5) wyuczone i dziedziczne zachowania kulturowe oraz systemy norm, wartości i celów, którymi posługują się instytucje jakiejś kultury i obecne w ich wytworach;
6) mentalność obecna (wyrażona lub sugerowana) w literaturze, sztuce i filozofii, która funkcjonuje jako „duch” narodu.

Jakby przyjrzeć się bliżej tym definicjom, to w sumie, po dokładnym namyśle niewiele pasuje do Polaków  odbieranych historycznie jako naród. Przyjrzyjmy się bliżej poszczególnym paragrafom.

1. ) zbiór cech psychicznych, który wyróżnia ludzi należących do jakiegoś narodu od innych narodów?

Zbiór cech psychicznych łączący słowiańskie plemienne nacje, to głównie duma narodowa, honor, odwaga, wspólnotowa obrona granic, lokalny patriotyzm (obrona grodu, ziemi itp) I tak nam zostało to we krwi!
Jako naród nie prowadziliśmy wojen zaczepnych, tylko obronne. Z perspektywy czasu nie wiem czy to był dobry wybór, bo pozwoliliśmy, iż pod naszym bokiem wyrosły bogate, dobrze zorganizowane Prusy, które potem bez nikakich nas rozebrały do społu z wrażym wrogiem. A że nauczka nie idzie w las, to im Piłsudski ją oddziały strzeleckie przysposabiać, by odebrać to co zabrał nam bez nikakich i bez dwóch zdań Prusak i Rusek. Ale to był tylko krótki czas - jeno dwadzieścia kilka lat i potem znowu przyszedł nasz słowiański przyjaciel zwany Bolszewikiem i zabrał nam nie tylko wolność ale i narodową tożsamość. Bo jeśli własny naród morduje i prześladuje patriotów, pozwala na eksterminację z naszej polityki historycznej świadomości narodowej i  tradycji, to znaczy, że sam na sobie dokonuje harakiri. Stąd po 1989 roku mamy, to co mamy czyli jeden wielki kociokwik i katzenjamer w tym mieści się również cały dobrostan naszej współczesnej realpolitik - od Sasa (AWS, SdRP) SLD, PSL) do Lasa (Unia Wolności, UP, ZCHN, Samoobrona) Nikt w związku z płynnością politycznego płodozmianu nie miał szans na głębokie ustrojowe reformy w tym dekomunizację i deSBecyzację III RP.


     Znowu paciorki  jak w czasach posłowiańskich czytaj synekury, nagrody, stanowiska, kasa, łapówki doprowadziły do degrengolady i degeneracji klasy politycznej, elit w tym intelektualnych, ściśle połączonych z tzw. sferą władzy czyli  rządową. A że ryba gnije od głowy, to i przeniosło się ta zaraza na tzw. lud! Przecież nie mógł być gorszy! Fakt, że po demontażu  czytaj likwidacji sieci dużych zakładów tzw. klasa robotnicza została błyskawicznie zdeklasowana, ale bakcyl świadomości narodowej, dumy i patriotyzmu nie przeniósł się metodą kropelkową na resztę narodu. Tkwiliśmy w tym bezruchu wierząc, że sam bezruch jest stanem, który przez samo swoje trwanie coś zmieni? Niestety "sztukmistrze" z Warszawy i Berlina nie dogadali się do końca, a cząsteczki elementarne niewprawione w ruch zdegradowały się same do roli niemych świadków znajdując się w stanie permanentnego uśpienia. Dodatkowo usypiały nas rządowo-medialne kołysanki fundowane nam ze szklanych ekraników, a to skutkowało u wielu tzw. społecznej stanem hibernacji czytaj uodpornienia na zło i stan naszej rzeczywistości niezgodnej z odczuwanym przez nas realem.
Gdybyśmy byli narodem, obywatelami, to taki stan spowodowałby u nas trwały niepokój, złość, zbiorowe niezadowolenie skutkujące rewoltą wewnętrzną, rokoszem itp. Stąd do dzisiaj Platfisy mają argumenty, iż przecież tak źle jak się mówi i pisze nie było, bo ludek namnożył przez ten czas autek, majątków, a i pensyja średnia skoczyła aż do 3900 zł brutto, a że zarabiało ją tylko ok. 1 mln  ludzi w Polsce, to i tak ma to wymiar informacyjny, którego nikt, kto nie ma swojej p[rasy i mediów podważyć nie zdoła.

Następną cechą jest
2.(najczęściej występujący typ zachowania w grupie dorosłych członków jakiegoś społeczeństwa) Czyli jak już pisałem: bierność, możliwość przystosowania się do realiów na tzw. przeczekanie czyli "gremialny kameleonizm"  lub Im "bierniejszy tym wierniejszy" Ale to już Wielki Brat wkalkulował w utratę prowincji i granic zewnętrznych zostawiając nam w spadku chorobę zakaźną  inaczej zwaną  wyuczonym kunktatorstwem!                                

                                                                                                   

Kolejną cechą jest  3. (system postaw, wartości i przekonań podzielanych przez większość społeczeństwa)
No właśnie zastanówmy się jakie wartości  wyznaje i podziela większość polskiego społeczeństwa?
Wyłączam tu wąskie, spauperyzowane jednostki wychowane w patriotyzmie, wierności ideom, idei wolnego Państwa Polskiego! Te zawsze stanowiły margines, a SB jako nieślubne dziecko NKWD wiedziało jakimi metodami zdusić pozostałych przy życiu inteligentów, drobną szlachtę czy monarchistów optujących za restytucją  monarchii katolickiej, hierarchicznej, zdecentralizowanej, antyparlamentarnej i antydemokratycznej.

                                            

    

                                                      Polska bieda komunalna AD. 2016
Większość społeczeństwa wyznaje niestety ruską dewizę "Tisze jediesz dalsze budiesz'' (Ciszej jedziesz, dalej będziesz) lub polską "Kto nie pyta, ten nie błądzi". Do wszechobecnej bierności można dodać ideę dorabiania się czytaj "polskiej małej stabilizacji" na kredyt (własne mieszkanie, dom, samochód, żonka, dziecko, może być działka) i powiedzenie: jakoś to będzie! No i było, zawsze tylko jakoś.
Wszyscy widzieli dysproporcje płacowe w tym pracodawcy; dostrzegali niebezpieczeństwo tzw. "nożyc płacowych", niskich oszczędności lub ich braku, wszechobecną lichwę i amerykański system windykacji: na bruk. Tolerowano "Czyścicieli budynków" Przecież de facto to ludzie mieli siłę za sobą, ale dali się w większości terroryzować  gangsterom? W USA nie jest to takie proste i możliwe. Owszem jeżeli racja jest po twojej stronie nikt cię nie ruszy, tym bardziej, że jakby co obowiązuje zasada nienaruszalności własności prywatnej i druga zasada:  masz broń by gościa przysposobić na tamten świat! Obie strony o tym wiedzą!
Teraz i tam nie jest tak różowo!Stąd i tam Wojna Amerykańsko-Amerykańska, a  u  nas WOjna- Polsko-Polska!

cdn.

                                                           













środa, 27 stycznia 2016

Skąd w Polakach zalęgło się to cwaniactwo, chamstwo i buta? - cz. II

 Dostosowanie się do reguł gry gwarantowało przetrwanie i trwałe profity. Nierealny socjalizm wymagał od obywatela, aby "robił swoje", nie wtrącał się do tego, co robi partia, a za tą bierność był nagradzany rozległym socjalem. Pamiętam jak moi sąsiedzi dostawali  pracownicze działki z zakładów pracy - nazywało się to "Pracowniczymi Ogródkami Działkowymi", talony na meble, sprzęt AGD, dochodził do tego socjal w postaci: ręczników, środków czystości, przetworów, kompotów itp. Wszystko to oczywiście w większości  od razu sprzedawano!                                                                    

Ktoś z młodych powie, no ale nic nie było? Ależ do końca lat 70-tych tych i innych rzeczy nie brakowało. Chodziło o to, że ludzie mieli  w bród pościeli, ręczników, a przetwory robili swoje własne. Obowiązywała zasada: "należy się, to trzeba brać". Później ci sami robotnicy ochoczo zapisywali się do "Solidarności", bo zobaczyli stojącą za tym siłę!... ludzi. Taki jest też chłop ze swojej natury,. Gdy widzi, że inni też idą, to i on idzie, jeżeli widzi z tego korzyści dla siebie. Ale gdy przyszedł stan wojenny, ci wszyscy "roboczy łyczkowie" pochowali się głęboko, wyrzucając związkowe symbole! Zapominając o związkowej Solidarności!
Znowu liczyło się  tylko - przetrwać w spokoju, wraz z bliskimi. Reszta to nie moja sprawa. Liczyła się praca, a po pracy rozmowy o niej. To tak jakby nigdy nie wychodzili poza bramy...
                        

W naszej kamienicy zapanował WRON-i  strach. Kiedy przepisywaliśmy z matką "Z dnia na dzień" na maszynie - przez kalkę - dało się zrobić od razu 10 kopii, a zobaczył to sąsiad, który przyszedł oddać nam list, który wylądował u niego w skrzynce, to wypadł jak oparzony i zakazał przychodzić do nas  swojej żonie. Kiedy kleiliśmy jakąś cholernie śmierdzącą mieszanką z moją żoną znaczki dla "Solidarności Walczącej",  to zwrócił nam tylko uwagę, że czuć go na klatce, żebyśmy otwierali okno. Po jakimś czasie zaczęły przychodzić dary z zagranicy do kościoła jezuitów na aleję Pracy. Przypominam sobie, że raz chyba przed świętami przyszły kożuchy, futra, to powiem Wam takiego ścisku, harmideru, wyrywania sobie w dolnej kaplicy tych rzeczy, to później nigdy nie widziałem. I kto tam był? No jakże moi drodzy sąsiedzi, znajomi z dzielnicy. Głównie ci biedni, spauperyzowani przez miasto chłoporobotnicy, którzy częściowo sprzedali  odziedziczone po rodzicach gospodarstwa rolne i ziemię skarbowi państwa - zainwestowali w dolary, marki, auta na talony, remont mieszkań. Ale to oni właśnie walczyli o te dary, oni, którzy narzekali jak im to źle. Dyżurni, czujni rodacy! Zawsze byli tam, gdzie coś dają? Teraz chodzą tłumnie, już jako emeryci do Carrefoura  "polując" jak mówią na darmowe promocje. Nic się nie zmieniło, przyzwyczajenie stało się rytuałem.
                                                            
Po 1989 roku,  ale nawet już wcześniej handlowano czym się dało, a to na bazarze przy Stadionie WKS Śląsk, a to przy Hali Stulecia na tzw. giełdzie staroci, potem na Dworcu Świebodzkim. Nieliczna część mieszkańców  tych robotniczych "familoków" jakby powiedzieli na Śląsku dorobiła się sklepików, taksówek, stoiska na targowisku.  Większość żyje tak ja żyła; od pensji do pensji, od zakupów do promocji, obracając się między Centrum Handlowym BOREK, ogórkami działkowymi (jeżeli wcześniej ich nie sprzedali lub ich nie zlikwidowano), ogródkiem piwnym przy Alei Pracy, kościołem i cmentarzem przy Grabiszyńskiej.
W międzyczasie dorosły ich dzieci, klon z klonu - te same przyzwyczajenia, te sama gestykulacja, głośne pokrzykiwania w piątek po pracy, żeby zaakcentować swoją obecność, no i doszło tylko to wszechobecne chamstwo; zero "Dzień Dobry",  "Przepraszam", "Dziękuję". Większość zamyka się po pracy w swoich "czterech ścianach".  Dziewięćdziesiąt procent z nich ma swoje ulubione zabawki używane autka, pucuje, myje je na ulicy, żeby wszyscy widzieli, chociaż dokoła są liczne myjnie. Wyjeżdżają nimi tylko w piątki i weekendy. Przez cały tydzień są w robocie. No i cóż jakby to powiedzieć: ciągle towarzyszy im ta wszechobecna nuda! Knajpa zlikwidowana, jeden piwny ogródek "wiosny nie czyni", zresztą niedaleko jest kościół więc nie wypada "rozrabiać". Do miasta za daleko, idzie się na ogródki z piwkiem, grilluje lub imprezuje przy domu w ogródku. Ewentualnie siedzi przy wiadukcie kolejowym na ławce z pyfkiem w papierowej torbie, aby odbębnić mijający czas.
                                                                             

                                                                Wrocławskie grille

                                                
                                                            Wrocławskie korki
                                                                                  
  Właściwie czego ja się czepiam. Każdy żyje jak chce! Jasne, zgadza się, tylko przy okazji  towarzyszy temu wszechobecna niemoc, stagnacja, na "Fabrycznej" nic się nie dzieje. Fakt, raz do roku Rada Osiedla urządza "garażową" wyprzedaż - taki ichni Flomark. Doszły projekty obywatelskie, lecz żaden niestety nie przeszedł, gdyż większość starszych mieszkańców mojej dzielnicy nie korzysta z netu. A młodych to nie interesuje, bo to żadna zabawa. Myślę, że miasto jako pewna przestrzeń do  budowania i wypowiedzenia siebie, ich nie kręci. To zbyt abstrakcyjne, myślowo nie do ogarnięcia. Stąd wrocławianie niezbyt chętnie oddolnie angażują się w poszczególnych dzielnicach, w różne działania prospołeczne. Owszem młodzi pozakładali różne stowarzyszenia i fundacje, ale ich zasięg i oddziaływanie nie wpływa na zmianę społecznych zachowań większości mieszkańców mojego miasta i sąsiadów. Ciężko ich ruszyć z ogródków i z nad grilla. Ale może nadejdzie taki czas, że coś się w tej materii przełamie?
Liczę na to, że kiedyś poznamy się lepiej.
                                             


Ostatnia informacja:

CBOS: 63 proc. Polaków nie działa w żadnej organizacji obywatelskiej? Chcemy mieć lepiej, ale zdajemy się na tzw. urzędników, polityków i państwo? Trudno z "chłopa pańszczyźnianego" zrobić mieszczanina nie mówiąc o świadomym swoich praw i obowiązków obywatela?

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Skąd w Polakach zalęgło się to cwaniactwo, chamstwo i buta? - cz. I

Dojrzewałem do tego tematu dość długo, właściwie od początku, kiedy zacząłem prowadzić tego bloga. Wielokrotnie pisałem w przy różnych okazjach, o naszych złych przywarach, o naszej kondycji społecznej jakim jest brak własnego światopogląd czy brak charakteru.
                                                 
                                                 Aby mierzyć drogę przyszłą
                                               Trzeba wiedzieć skąd się wyszło
                                                  C. K. Norwid
                                                                          
                              
                                                Kto nie handluje, ten nie żyje


Pamiętam moje lata młodości, kiedy moja babka - Gabriela z Kosmowskich i matka z Kejzików wpajały mi codzienną kindersztubę, ale także uczyły ogromnego szacunku dla ludzi mieszkających w naszym domu, na naszej ulicy. Pojawiały się w ich języku ciągle to sama  określenia:  "Pomagajmy sobie, uczmy się słuchać, nie wywyższajmy się niepotrzebnie, bądźmy skromni". Tak zostałem wychowany, ale jak się okazało byłem w tym generalnie odosobniony. Większość moich kolegów i koleżanek z rodzin robotniczych i chłopskich, a w takiej dzielnicy przyszło mi mieszkać za karę, wyznawała zupełnie inną filozofię.  To była zresztą swoista socjalistyczna kazuistyka. Macie się tu na Przodowników Pracy "reedukować ze swoich ziemiańsko-szlacheckich poglądów w środowisku podmiejskiego lumpenproletariatu". Będzie to nauczka, za to Wasze popisywanie się urodzeniem i pochodzeniem. Tak powiedział mojej matce kierownik wydziału lokalowego przydzielając jej mieszkanie, ale tak naprawdę dostała go tylko dlatego, że mój ojczym był robotnikiem i sierotą,  i to zdecydowało o tym, iż otrzymali przydział na  ten poza standardowy mieszkalny strych. Wtedy jeszcze nic nie wiedziałem o AK-owskiej przeszłości babci i matki.
                                           
                            
                                            Ul. Przodowników Pracy, lata 60-te


I tak zamieszkaliśmy wśród tych ciężko pracujących ludzi, którzy w swojej większości przejechali ze wsi lub małych miasteczek przywożąc ze sobą oprócz dobytku własne obyczaje.A były one proste i nieskomplikowane: jak możesz zgarniał do siebie, bierz  jak nikt nie widzi, kombinuj bo uczciwych "gryzą psy", rób wszystko, żeby tobie było lepiej, oszukuj państwo, bo ono i tak powstało w wyniku oszustwa". Takie powiedzenia zapamiętałem, ale jak przyniosłem portfel, który ktoś zgubił w naszym nieogrodzonym przydomowym ogródku,  moja matka poszła razem ze mną do komisariatu dzielnicowego, wpierw spytała w barze "Metalowiec" czy może kojarzą go z jakimś klientem i oddała go wzbudzając co najmniej wesołość. Dziwiłem się, bo pamiętam jak mój kolega z kasy znalazł worek z kapciami przy sali gimnastycznej, wziął je, a worek dostał się koledze. Cwaniactwo i spryt były wartościami gremialnie nagradzanymi przez rodziców moich klasowych kolegów. Moi sąsiedzi  bowiem kradli wszystko; zamki od drzwi, żarówki, kable elektryczne, korki,  piwnice, strychy, domki na działkach i działki. Ale tzw. oficjalna prasa rzadko robiła z tego tzw. przewodni temat. Owszem obowiązywał,  ale traktowany był marginalnie i dotyczył według socjalistycznych dziennikarzy  społecznego marginesu. Budując socjalizm budowaliśmy przecież ŚWIADOMEGO IDEOWEGO OBYWATELA! Więc to ten ideał zajmował główną szpaltę, a ten drobny cwaniaczek jedynie jego margines.
                                                                             

                                                                 Polski zaradny cwaniak
Ale przecież tłumaczenie tego wszem i wobec, tylko tym, że w socjalizmie wszystko należało do państwa i nie należało do obywateli, a głównym zadaniem socjalistycznej demokracji była dystrybucja dóbr materialnych, to trochę za mało by pojąć wagę tego narodowego problemu. Z jednej strony cwaniactwo, polski spryt i dar improwizacji ocalił nas od wojennej zagłady, z drugiej w naszym dziedzictwie kulturowym, genach pozostał ten chamski osad i buta wybraństwa, która przeniosła się z przetrzebionych elit na społeczne "doły". Innym pookupacyjnym darem jaki spadł na nas była uniżoność i służalczość połączona z donosicielstwem. To wydaje się być mówiąc kolokwialnie wyssane przez nas z mlekiem bolszewii, a ciągnęło się za nami jeszcze od czasów rozbiorów i podziałów na poszczególne zabory.



                                                                 

Myślę, że te dwieście lat niewoli, ucisku, w tym gospodarczego, potem wojny: I i ta nieszczęsna II, która zakładała wyniszczenie elit narodowych, pauperyzację robotników - podział ich na kategorie użyteczności dla Rzeczy Niemieckiej doprowadziło do nagromadzenia się bezprawia i braku poszanowania dla wszelkich norm i zasad, szczególnie jednak do państwa jako takiego. Bo przecież II RP, która skapitulowała, a wraz z nią cała polityka społeczna, ekonomiczna,  przestała tym samym wyznaczać jakiekolwiek standardy zachowań społecznych. Nie broniła Polaków zmuszając ich albo do kompromisu - za wszelką cenę przeżyć, albo do poświęcenia idei wolności i wyzwolenia swojego życia  Siłą rzeczy, ten rozziew między realizmem dnia powszedniego, a własnym światopoglądem, charakterem i sumieniem powodował, że naród polski bardzo szybko się podzielił - na kolaborantów "szmalcowników, ludzi zaradnych, cwanych, sprytnych, którzy wykorzystali tą sytuację aby nie tylko przeżyć ale i wzbogacić się i na ludzi ideowych, uczciwych, którzy wiedzieli że za swoją postawę prędzej czy później zapłacą życiem. Walka o przeżycie była walką bez żadnych zasad. Czytam właśnie książkę Martina Winstone'a pt. „Generalne Gubernatorstwo. Mroczne serce Europy Hitlera". Nie opisuje on wprost "szmalcownictwa" i kolaboracji, ale pisze o wszechobecnym pragnieniu przeżycia tego koszmaru wraz z całą rodziną.                                                 

                                                                                    


                                          

Nagle chłop polski poczuł, że ma karty w ręku, że nie jest już tym pogardzanym przez mieszkańców miast "wsiokiem", ale producentem najcenniejszej rzeczy potrzebnej do przeżycia - żywności. W międzyczasie wykształcony "czarny rynek" potwierdził jego pozycję. Żeby przeżyć trzeba kombinować, więc wciągnęli się w ten proceder praktycznie wszyscy: inteligencja, studenci, uczniowie, pracownicy administracyjni, robotnicy, chłopi. Gra szła o najwyższą stawkę - o to czy wyżywimy siebie i swoją rodzinę, czy też przegramy ten wyścig? Pamiętacie pewnie  często powtarzamy film Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego pt.  "Prawo i pięść" o grupie bandytów obrabiających miasteczka Dolnego Śląska. Jeżeli tak, to pewnie też filmowe uzasadnienia dlaczego to robią; chłop, student-były powstaniec - bo cierpieli, a ojczyzna ich nie obroniła i teraz chcą się odkuć, zarobić kasę i godnie żyć!
     
                                                  Plakat z filmu "Prawo i pięść"
                                         
 Ten film w PRL-u wcale tak często nie był wyświetlany. Owszem Holoubek grał uczciwego AK-owca, ale tłumaczenie pozostałych mimo, że scenariuszowo ich "złodziejstwo"było do wybronienia. Dlatego, że cierpieli, ledwo uniknęli śmierci, stracili wszystko, ale już nie chcą "cierpieć za miliony". Mają dość zaczynania "od zera", chcą się "nachapać" i godnie żyć. Czy te słów czasem, gdzieś już nie słyszeliśmy? Przecież to jakby żywcem wyjęte z usta całego tego pseudo solidarnościowego pokolenia "cierpiących" za miliony wybrańców. To oni rzucili hasło: Teraz My.
                                                                                         
                                                Kraj głoduje, UB-ecja ucztuje, lata 50-te
                                                                                                                
                                                                                     
                                                  Obrady uliczne, lata 80-90-te

Polska jako kraj gruntownie zniszczony powstała z kolan entuzjazmem tamtego powojennego pokolenia. Oczywiście jak wszędzie byli cwaniacy, karierowicze, ludzie zaprzedani systemowi z tych samych powodów, co ich rodzice czy dziadkowie w czasie II wojny -  chcieli przeżyć, nie byle jak, ale godnie. A że deficytowe dobra były dzielone, to "ustawiano" się tak, żeby jakiś "talonik" wpadł do kieszeni. Powstawał powoli drugi obieg "konsumpcyjny": sklepy za żółtymi" firankami, Konsumy, Pewexy, kwitło rozdawnictwo.  Ale Polak-cwaniak pozostał na swoich pozycjach - przyczajony, zawsze gotowy dostosować się do reguł gry ...
i to w nas pozostało do dzisiaj!

Cdn.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Dlaczego ludzie reklamy traktują nas jak bezmyślne, bezrozumne bydło?

 
  
Pisałem wcześniej o udziale tzw. ludzi scen teatralnych i filmu w spotach reklamowych aplikowanych nam przez banksterów z ponadnarodowych finansowych korporacji, ale nie można pominąć związanego z tym wątku emisji reklam produktowych, z którą tą epidemią mamy do czynienia na ekranach  telewizyjnych ogłupiaczy i wymóżdżaczy! Przepraszam za ten niezbyt literacki neologizm, ale jak wiecie, od kiedy  telewizja stała się globalnym uzależnieniem dla miliardów ludzi, coraz częściej  nazywana jest  przez psychologów czy socjologów masowym wymóżdżaczem. Przed tym szklanym uzależnieniem nie ma praktycznie ratunku, bo nawet, jeżeli młodzi ludzie deklarują ucieczkę od plazmy w świat sieci, to ulegają jeszcze większemu uzależnieniu, tym razem od internetowego wirtualnego świata, gdzie szukają obecności takich samych jak oni anonimowych jego mieszkańców. Gdy ich odnajdą, podobnych do siebie, nadających na tych samych falach, to czują się bardziej bezpiecznie, komfortowo. Ale dalej są samotni i ta ich samotność jest jeszcze bardziej bezwzględna od tej mojej, z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Wtedy też, jedni rozwijali się bardziej pod prąd, wbrew obowiązującym modom i byli na swój sposób marginalizowani, lub odwrotnie, uważani za nonkonformistów i oryginałów, jeżeli byli silni i  mogli nawet przewodzić grupie lub nadawać jej swój osobisty sznyt.
Uwaga:  Samotność też jak wszystko zresztą dobrze się sprzedaje!
  
  
Teraz też mamy do czynienia z podobną sytuacją, ale ci tzw. współcześni nonkonformiści muszą przynależeć do jakiejś z grup, czy to wegetarian, wegan, hipstersów, rastafarian,  satanistów, rapersów, skateowców lub innych odłamów. Z tym, że teraz ich moda, sposób zachowania, odżywiania, mieszkania jest szybciej komercjalizowany przez speców od marketingu. Jest wchłaniany  i obłaskawiany przez wszechpotężny rynek. Nie ma przed nim ucieczki? Nie tak do końca, bo można się zaszyć na tzw. głębokiej prowincji, kupić drewniany domek, stodołę i zaadoptować ją dla swoich życiowych celów. I tak się coraz częściej dzieje. Uciekamy, ba, ucieczka ma nawet swoją własną grupę zwolenników! Uciekać od miejsc, miast, krajów, gdzie jest źle, do tych wyobrażonych przez nas państw czy metropolii, gdzie podobno ma być lepiej. Ale to rodzaj XXI wiecznej utopi. Bo prędzej czy później wsiąkniemy w kierat codzienności, pracując od rana do wieczora, fakt, że za trochę większe pieniądze, coraz bardziej wciągnięci  w tamtejszą sferę komercji i konsumpcji . Ten nieco długi wstęp pozwoli mi na pokazanie, że media uważają nas za społeczeństwo neokolonialne na bardzo niskim poziomie samo rozwoju.
                                                                       

Niska ekonomicznie i społecznie pozycja Polski i Polaków w świecie i Europie skutkuje później taką, a nie inną polityką medialną, reklamową. Kiedy u nas leci po południu filmowa reklama kabanosów Tarczyńskiego, w Saksonii, jakieś 70- 80 km od Wrocławia, o tej samej porze nadają reklamę whisky Johnny Walker i wina reńskiego z winnic Turyngii. Kiedy u nas "Kamis" reklamuje duszony schab, to u nich biuro turystyczne Tui i Neckermann pokazują swoją ofertę turystyczną na 2015 rok. Oczywiście nie wspominając o najnowszych modelach Mercedesa,
Volkswagena. U nas też się pojawiają, ale generalnie
dominują siermiężne filmowe clipy z różnymi lekami -np. słynna Etopiryna, Polopiryna czy Neospasmina - proste produkty paramedyczne znane od lat, ale nie - zagraniczni producenci wbijają nam je do głowy jako uniwersalne panaceum na wszystko - zatrzymujące początki grypy, uśmierzające wszelkie bóle - często nawet na śmierć? Ale kogo by to obchodziło. Grunt żeby postkolonialne społeczeństwo łykało jak najwięcej leków uzależniając się od nich. Szczególnie Etopiryna dla ludzi cierpiących na przypadłości gastryczne lub nadciśnienie (szumy w uszach)  jest idealna, żeby po latach stosowania nabawić się choroby wrzodowej żołądka lub zniszczyć sobie jelita. Ale to jest jedna strona medalu. Drugą jest pora w jakich emituje się u nas różne reklamy. Czasem wydaje się nam, że nikt tego nie kontroluje. Nic podobnego - każda z nich ma swoją szczegółową "rozpiskę" - w jakim czasie, kiedy i jak często?
                                                                        

                                              
Pewnie i was niejednokrotnie wkur....że musicie oglądać filmową reklaProcto-Hemolanu jedząc z rodziną kolację czy podpasek lub pieluszek stomijnych lub kleju Corega.  Nasuwa się pytanie: Czy czasem nie jesteśmy traktowani przez media - szczególnie telewizję - jak zwierzątka doświadczalne. Często mówi się  o tzw. "lokowaniu produktu" lub podświadomym "zapisywaniu" go w naszej świadomości. To jeszcze nic, ale zauważyłem będąc u teściowej, iż bloki reklamowe rozrastają się w czasie - do dwóch 5 min. setów przerywanych tzw. "Ogłoszeniem Nadawcy". Co robicie wtedy - przełączacie, ale okazuje się, że 90% stacji nadaje reklamy prawie o tej samej porze. Nie ma gdzie uciec. Wyłączamy plazmę. Przechodzimy do netu, ale hola, tu też spadają na nas z różnych stron reklamowe "paski", obrazki - migające, chowające się, zwijające się itp. 
 

                                                



 Oczywiście powie ktoś, ale nie musisz tego oglądać. Zgadza się, nie muszę, ale są wyjątki - rodzinne spotkania filmowe, obiadowe, gdy leci włączony odbiornik. I nie da się tak nagle wyjść.Myślicie, że spece od marketingu dadzą nam odpocząć, skupić się na tym rodzinnym obiedzie czy raucie? Nie ma mowy.
Jesteś zakładnikiem i musisz to wiedzieć, skąd takie piękne emisyjne "kwiatki". Kiedy wgryzasz się w soczystą pieczeń, to nagle ten skurw...zza ekranu jakby o tym wiedział puszcza ci reklamę czopków na zatwardzenie lub pastylki na przeczyszczenie, a potem "dobija" to specyfikiem na hemoroidy albo nietrzymanie moczu. I nie robią tego bezwiednie - liczą oglądalność i kiedy im skacze, bo ludziki gremialnie zasiadają o tej porze do obiadu, kolacji czy deseru, to właśnie wtedy wyświetlają, a jest to czysty rodzaj telewizyjnego mobbingu? I co na to 
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji?  Ano nic, według nich, to wszystko jest zgodne z prawem! A na kolejny deser dostaniesz twój ulubiony spot z laryngologiem, który poleca właśnie preparaty walczące z zapaleniem gardła: widzisz na ekranie animację bakterii i oczywiście czerwone do krwi wnętrze gardła - przepiękne zdjęcia, full kolor, no po prostu bajka!
Jak nie jesteś "brzydliwy" to oki, ale jeżeli jesteś nadwrażliwy  np. na bakterie biegające po klozetowej desce, z którymi "na śmierć" walczy kolejna mutacja Domestosa - to jesteś już na początku  przegrany. Bo tu nie ma litości! A potem jeszcze leki na żylaki i to w czasie, kiedy masz ochotę zjeść z rodzinką przepyszny lodowy deser!

                                                                   
                                         



Potem lecą leki urologiczne, później na potencję, przeplatane reklamą specyfików na trawienie, no bo co uwielbia statystyczny Polak - gotować i jeść! Ale nie w tzw. typowym rozumieniu tego słowa. Nie, on lubi żreć, do oporu, na maksa. A zachęcają go do tego różnego rodzaju specyfiki na trawienie właśnie: nie straszna ci zgaga, Reflux, otłuszczenie wątroby, przerost żołądka, bo czuwa Verdin i Spółka,
Raphacholin Forte i parę innych specyfików jak np. Travisto.
                                                                      
                                                       

 
W końcu zmęczony wyłączasz ten wymóżdżacz, ale już zakodowany nie jesteś w stanie wyrzucić z siebie tych wszystkich informacji. Później kupujesz leki kierując się....tak - reklamą, a nie rozsądkiem i racjonalną potrzebą. Tak, zostałeś "złowiony" i już jesteś cały ich. Wszyscy zakasują ręce: producent, agencja reklamowa, telewizja: Oni z Ciebie żyją i to jak? Jak udzielni właściciele Twojego "zakupowego" profilu,. który został  "zalogowany" i ulokowany w Twojej podświadomości. Ba, nawet o tym nie wiesz, nie czujesz tego, ale wykonujesz te działania, o które cię poproszono!                                                    

Pewnie mogli by inaczej, bardziej po ludzku, ale w kraju, który pozbył się swojej gospodarki, lokalnych produktów, w kraju półdzikim, gdzie mieszkają nieokrzesani pół niewolnicy o marnym statusie majątkowym  żadna korporacja nie będzie się wysilała na  inne wyższe standardy? Bo po co? Co im to da?
Przecież wiadomym jest, że w tak sformatowanym neokolonialnym państwie ludzie zwykle mają przyziemne marzenia i cele: mieć pracę, potem np.lepiej zarabiać i najeść się do syta...
Skąd oni o tym wiedzą, a no takiej wiedzy dostarczają im firmy analizujące społeczne uwarunkowania życia Polaków i ich standardy, gusta itp.  Później na podstawie takiej bazy wypracowuje się  docelowy profil, takiego, a nie innego mieszkańca tych pięknych ziem. I gra muzyka proszę Państwa...
Dobranoc wszystkim!


                                                                                       



                                                             

czwartek, 14 stycznia 2016

Recenzja: „Gry tajnych służb" Dorota Kania

Kolejna książka na polskim rynku po „Resortowych Dzieciach. Służby", "Niebezpiecznych związkach Komorowskiego", „Agca nie był sam. Wokół udziału komunistycznych służb specjalnych w zamachu na Jana Pawła II”, czy "Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa", która ukazuje działanie służb specjalnych PRL-owskich i post PRL-owskich. Ciągłość ich niezbyt tajnych gier polega na ciągłości kierujących i rządzących nimi ludzi.
A wszystko sięga czasów, które dla wielu w tym ludzi młodych wydają się być tak odległe  jak memu pokoleniu rymowane poematy Janusza Szpotańskiego. Miałem wtedy skończone dziesięć lat, kiedy sąsiedzi delektowali się przy kawie wyjątkami z „Gęgaczy i cichych" - przewijały  się w nich często nazwiska trzech tow. „Kępy" i „Moczara" i Kliszki.  Ci towarzysze odpowiadali za wewnętrzne bezpieczeństwo „priwislanskiego kraju" będącego tak naprawdę wasalnym państwem z ograniczonymi kompetencjami, do którego żaden następca Stalina nie miał zaufania.  Stąd ściśle przestrzegany porządek i rządy miernych (Gomułka) ale wiernych NKWD-zistów (Bierut, Moczar, Kania, Jaruzelski).

Wszak socjalistyczny porządek miał na celu przebudowę całego polskiego społeczeństwa, jego bezklasowość i oparcie się na nowych socjalistycznych elitach z tzw. awansu społecznego. I taki kurs trzymano, że się sprawdzał widać po biografiach wojskowych i oficerów bezpieki. Nie stosowano „łapanek", szantażu (rzadko), większość dobrowolnie wstępowała w szeregi aparatu bezpieczeństwa czy milicji obywatelskiej. Wszak wiedzieli, że to pewna droga awansu zapewniająca większość darmowych apanaży; wykształcenie, studia, szkolenie, mieszkanie, warunki socjalne - wszystko otrzymali od socjalistycznego państwa.
Takie były początki PRL-owskich kadr. Związani z bolszewickim systemem, najzdolniejsi wysyłani na przeszkolenie do Moskwy zdawali sobie od początku sprawę z tego, na co postawili i czego się od nich w zamian wymaga. Ta symbioza wzajemnych korzyści trwa do dzisiaj. Żadna weryfikacja po 1989 nie przecięła tych zależności, tym bardziej, że specsłużby  nigdy nie były poddane nadzorowi z prawdziwego zdarzenia. Po 1989 roku, kiedy to zaczęto wielki plan P - przebudowy gospodarczej byłego PRL-u ludzie służb (wywiadu gospodarczego i wojskowego i kontrwywiadu) poczuli, że wybiła ich godzina G - gotowości do wspólnego działania.
To o czym pisze Dorota Kania, to tylko konsekwencja tego stanu  za którym kryją się, a tak ich przecież szkolono niewyjaśnione zbrodnie, samobójstwa polityków, urzędników państwowych, wojskowych. A że jest to akcja ciągła świadczą niewyjaśnione do końca przypadki księży Niedzielaka, Suchowolca, Zycha, Popiełuszki, Piotra Bartoszcze, Grzegorza Przemyka czy Stanisława Pyjasa.  Wiadomym było, że służby nigdy nie ujawnią tych decydentów, którzy wydali wyroki. Indolencja śledczych, przekazywanie spraw kolejnym prokuraturom rozmywało śledztwo, ginęły dowody. To faktycznie były gry, reszta to czysta „banditierka”.

Kolejne sprawy związane już z III RP, a dotyczące śmierci Michała Falzmanna, Waleriana Pańki, Anatola Lawiny stanowiły smutną konsekwencją umocowania służb we władzach państwowych, spółkach i sferach gospodarczych. Kiedy zwykli ludzie uczyli się  na ulicach „szczękowego" kapitalizmu, tam na „górze" dokonywano wielomilionowych transferów pieniędzy pochodzących z tzw. prywatyzacji majątku narodowego. Ten eufemizm „narodowy" był tylko niedbałą zasłoną, pod którą ludzie specsłużb dokonywali sprzedaży tego, co uważali za swoje. To wszystko było przecież ich. Wszak wywiad gospodarczy PRL  szczególnie w schyłkowym stadium polskiego demoludu mógł poszczycić się największymi sukcesami w bloku wschodnim. Wiele wykradzionych na Zachodzie technologii przemyconych za pomocą poczty dyplomatycznej zasiliło upadające gospodarki krajów RWPG, w tym szczególnie Związku Radzieckiego.

Zabójstwa, dziwne samobójstwa, które zaprzeczały logice, ścisła współpraca ludzi służb ze światem przestępczym, który również realizował określone zadania gospodarcze skutkowały zleceniami typu morderstwa Jarosława Ziętary, Ireneusza Sekuły  czy gen. Papały. Po drodze zabójstwa Piotra Jaroszewicza, Tadeusza Steca, Jerzego Fonkowicza,  to tylko załatwianie i porządkowanie starych spraw i przedpola do ważniejszych zadań.
Pamiętam u schyłku PRL-u sprawę o kryptonimie "Żelazo", dotyczącą transportu polskiego złota sprowadzonego z zagranicy, które „zaginęło" po drodze. Później przemyt diamentów z ZSRR przez zięcia Breżniewa Jurija M. Czurbanowa przy pomocy rosyjskich i polskich cyrkowców - tym żył „drugi obieg" informacyjny Polski Ludowej. Te bandyckie działania ściśle łączyły aparat urzędniczy  PRL-u ze służbami specjalnymi. Jedni nie mogli istnieć bez drugich, stąd obowiązywała niezłomna zasada: „Mamy na was haki towarzysze, nie zapominajcie o tym". I większość starała się o tym pamiętać.
Dlaczego tak trudno jest zmienić ten układ za pomocą weryfikacji czy nawet dekomunizacji? Ponieważ dalej jego mocodawcy z KGB i rosyjskich służb żyją i działają za naszą wschodnią granicą. To tam są  „teczki" i archiwa oraz agenci wpływu, którzy nieustannie penetrują polską gospodarkę. Świadczą o tym skrytobójcze niewyjaśnione wydarzenia związane z katastrofą TU 154 M i osobami Remigiusza Musia, Sławomira Petelickiego czy prof. Jerzego Szaniawskiego.

Żadna z tych spraw jak pisze Kania nie zostały do dzisiaj wyjaśnione. To świadczy o ciągłej zależności między polskimi a rosyjskimi służbami, a także ludźmi władzy, bez przyzwolenia których nie było by to możliwe na taką skalę.  Swoją wiedzę na ten temat możecie Państwo pogłębić czytając książkę Sławomira Cenckiewicza „Długie ramię Moskwy: wywiad wojskowy Polski Ludowej 1943-1991".

wtorek, 12 stycznia 2016

Dlaczego artyści sprzedali się banksterom za przysłowiowe "złotówki"

Kiedyś aktorzy byli na przysłowiowym piedestale wśród zawodów związanych z kulturą I sztuką przez duże "K" i duże "Sz". Później przyszły czasy "szmalu", gdzie wielu z nich "sprzedało" się w pacht firmom reklamowym, kompletnie nie wdając się w ocenę tego co reklamują. Były tam takie tuzy jak Colgate, Knorr, Winiary, firmy telefoniczne no i banki oraz finansowa lichwa. Te wszystkie spoty w których Piotr Fronczewski, Marek Konrat, Zbigniew Zamachowski, Jacek Braciak, Szymon Majewski, Jerzy i Maciej Stuhrowie reklamujący złodziejski niemiecki bank Raiffeisen, Adamczyk,  a także tzw. celebryci. np. Doda, Hubert Urbański, Piotr Pęgowski, Michał Koterski, Toni Hyyryläinen z programu „Europa da się lubić”, Ewa Skibińska, Kinga Rusin, czy siostry Przybysz z zespołu Sistars.
 
                                                 
                    

 W reklamach banksterów pojawiły się również  takie aktorskie tuzy jak Krystyna Janda, Danuta Stenka, Katarzyna Figura, Tomasz Kot, Janusz Gajos, Stanisław Tym. W reklamach  filmowych SKOK przewinęli się aktorzy z popularnego serialu „rodzina Karwowskich”, czyli Anna Seniuk i Andrzej Kopiczyński.
                  
 Departamenty reklamy i public relations zagranicznych banksterów uwielbiają "łowić" frajerów na tzw. celebryckie lub znane medialne twarze a także niekwestionowane przez nich  autorytety. Skąd bierze się przekonanie, że twarz (a nie dokonania) Kondrata, którego wspólnik przekręcił na sieć sklepów winiarskich jest lepszy od ciężko pracującego Kowalskiego? Stąd, że ten pierwszy jest obecny marketingowo w prasie,  na ekranie: w kinie lub telewizji, a ten drugi "Szarak" jest Jedynie symbolicznym przedstawicielem wielomilionowego narodu próbującego wznieść się nad poziom zwykłego przyziemnej egzystencji biorąc wszystko na kredyt;  od mieszkania, aż po rodzinne wczasy. Jaką płaci za to cenę (czytaj: rekietierski bankowy  haracz) aktor występujący w tzw. reklamie już się nie zastanawia! Kasa jaką dostaje na umowę - zamyka ma nie tylko usta, szare komórki ale i wszelką ludzką empatię. Bowiem jak generał- zbrodniarz wysyłający tysiące niewinnych ludzi na rzeź, tak on nie zdaje sobie sprawy, ile osób dzięki jego dziarskiej minie, zachęcającej fizjonomii, mimice ust i słowom jakie wypowiada daje się nadziać na haczyk - stając się "złowioną" przez banksterską mafię kolejną ofiarą tzw. oferty kredytowej.

 
Rozumiem, że taki Konrat czy Zamachowski, młodszy Stuhr, Urbański, junior Koterski  mają duże potrzeby wynikające z ich sytuacji życiowej, ale Janda, Fronczewski, Skibińska, Rusin, siostry Przybysz, Piotr  Adamczyk grający o pożyczkę w Eurobanku (chyba, że czegoś nie wiem) nie powinni narzekać na brak środków płatniczych i tzw. płynność finansową.                                                   
                                                              


W tzw. starych czasach, kiedy aktorzy teatralni i filmowi czuli pokorę wobec swoich widzów i słuchaczy takie gremialne angażowanie się w reklamę telewizyjną było co najmniej  faux pas. Aktorzy przynajmniej  ci z pierwszego rzędu byli związani specyficznym entente cordiale ze swoimi widzami, miłośnikami ich sztuki.
aktorskiej. Nikt z takich tuzów jak Zapasiewicz, Łomnicki, Hanin, Świderski, Pawlik, Gajos, nie zagrali by w filmikach reklamujących kolonialną ofertę bankową skierowaną do półniewolniczego polskiego społeczeństwa!





 Ale już ich młodzi koledzy, następcy takich skrupułów nie mają. Droga oferta pożyczkowa drenująca kieszenie Polaków, szczególnie tych młodych na dorobku jest bankową gangsterką uprawianą przez ponad narodowe bankowe korporacje, a także powiązane z nimi firmy doradczo-finansowe. Ten finansowy neokolonializm krępuje Polaków oraz dość znacznie ogranicza ich przedsiębiorczość. Stąd potrzeba jej legitymizacji przez gadające aktorsko-celebryckie głowy. Jakoś nie zauważyłem, żeby ktoś z tych aktorów przeprosił Polaków za swoją destrukcyjną i kłamliwą pracę dla międzynarodowych banksterów. Świadczy to o tym, iż mają oni w "głębokim" poważaniu swoich widzów i miłośników aktorskiej sztuki przez duże "S".
Łowienie "leszczy" w sieci lichwiarskich banków i organizacji finansowych wpisało się na tyle w pejzaż spotów reklamowych, iż nikogo to praktycznie nie dziwi i nie wzrusza. Większość traktuje to jaką normalną komercyjną działalność około aktorską, a niebranie w nich udziału jako środowiskowe frajerstwo. No bo jak jest kasa, to szkoda nią pogardzić, i to taka na którą jeden z drugim musiałby pracować dwa-trzy lata!

Już dawno chciałem o tym napisać, ale dopiero teraz, kiedy większość mojej rodziny i  znajomych znalazła się w "łapach" banksterów straszących nas windykacją, wpisaniem do KRD, bo spóźniłeś się dzień lud dwa ze spłatą lub wysłałeś 20 zł za mało przelało sprawę na karty internetowego blogu.
                                                           

Przemycony do polskiej rzeczywistości kult pieniądza, cwaniactwa i  tzw. "zaradności" pozbawiony etycznej obudowy zmusił tysiące ludzi do wyparcie się swojej własnej filozofii życiowej, po to tylko, aby dostosować się obowiązujących stadnych reguł, co skutkuje tym, że jedni szczują pokrzywdzonych przez system bankowego wyzysku drugim czyli  firmom windykacyjnym i wystawiają ich do skrojenia  jak rzeźne bydło bez żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia! Taką rzeczywistość utrwalają w nas media, które generalnie naśmiewając się z bogu ducha winnych kredytobiorców uważając ich za współsprawców własnego nieszczęścia, a te publiczne wyśmiewanie się kwalifikuje jako wynik niewiedzy i głupotę kredytobiorców nie wczuwając się w sytuację, że jest to dla większości jedyna forma oprócz emigracji zarobkowej na zakup mieszkania czy dóbr temu towarzyszących. Wzywam prawdziwych aktorów do bojkotu filmowych spotów zamawianych przez finansowych banksterów, którzy szarogęszą się w naszym kraju traktując go jak afrykański bantustan!
Zamiast wspierać życiowe aspiracje Polaków łamią ich charaktery, czyniąc z nich niewolników uzależnionych od skomplikowanych regulaminowych procedur kredytowych pełnych "umownych"  pułapek i zasadzek.



źródło: ShutterStock
W latach 2010 i 2012 łącznie windykatorzy kupili m.in. od banków, firm telekomunikacyjnych i ubezpieczeniowych portfele wierzytelności o nominalnej wartości przekraczającej 14,6 mld zł – wynika z danych zebranych przez Gazetę Giełdy „Parkiet” wśród 13 firm. Jak zmienia się nastawienie do sprzedaży złych długów pokazuje fakt, że w zeszłym roku kwota ta była ponad dwukrotnie wyższa niż w 2010 roku.

Poczytajcie sobie uzupełniając wiedzę:
Ujawniamy kulisy bankowych skandali z lat 80 - http://vod.gazetapolska.pl/12198-ujawniamy-kulisy-bankowych-skandali-z-lat-80