sobota, 11 czerwca 2016

Polskie zmacdonaldyzowane społeczeństwo na naszych oczach umiera? (od wewnątrz)

Codziennie jeżdżę rowerem do pracy i z powrotem! Kiedyś jeszcze codziennie biegałem, chodziłem do pracy piechotą! Moim niespełnionym marzeniem było  zostać zawodowym biegaczem, lecz wykryty w młodzieńczym wieku rozszczep kręgów lędźwiowych przekreślił te plany. Niemniej zawsze, kiedy tylko w danym momencie nie ukradli mi roweru jeździłem nim po całej dzielnicy robiąc przy jego pomocy coraz  dłuższe wyprawy.  Sport, to było dla nas wyzwanie, a zarazem obowiązek, bo tylko sprawny fizycznie kolega mógł zostać przyjęty do podwórkowej paczki, niestety takie były zwyczaje i czasy! Przecież nowe socjalistyczne  społeczeństwo musiało być okazem zdrowia. Wszak wyzwania i kolejne "Pięciolatki" potrzebowały zahartowanej siły roboczej. Piliśmy więc w  szkole tran, mleko, fluoryzowano nasze zęby, mieliśmy dentystę-sadystę w każdej szkole. Ale w konsekwencji jakoś nikomu to nie zaszkodziło!?
    
                                           

                                                    

 W ogóle w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych PRL nastawiał się na gremialne usportowienie młodzieży (szkoły mistrzostwa sportowego, klasy sportowe). Pamiętam, że zwolnienia z WF-u traktowano bardzo nieprzychylnie, włącznie z obniżeniem oceny ze sprawowania.Teraz otyli przedstawiciele młodego pokolenia ludzkiego planktonu uważają, a wraz z nimi ich rodziciele, iż wychowanie fizyczne jest niepotrzebne. Niepotrzebnie zmienia sylwetkę. Przecież otyłość według nich  świadczy o dostatku i powodzeniu danej osoby? Skąd takie mniemanie? Nie wiem, ale wydaje się, iż chłopstwo, a widać to było wyraźnie w inscenizacji  reymontowskich "Chłopów" przez Rybkowskiego oceniało własne i cudze bogactwo po suto zastawionym stole. I jak wynika z mojej obserwacji PRL miał stale duże kłopoty z nakarmieniem  tej warstwy społecznej.
 

 
                                           

  I tak, a propos,  jedynym sukcesem tzw. PRL-owskiej transformacji było zaspokojenie głodu wielomilionowej rzeszy Polaków-Szaraków. W większości pochodzący z awansu społecznego, przeludnionej kilkuhektarowej wsi mieszkańcy robotniczych dzielnic Warszawy, Łodzi, Krakowa, Poznania, Wrocławia, Lublina, Gdańska, Szczecina itp. cierpieli na ciągły niedosyt - wszystkiego. Głównie mięsa, bo to zawsze był rarytas na wsi . Później ten głód zaspokojono w jakimś stopniu tzw. "tanią jatką" (flaki, żołądki,jelita, ogony, itp. brrrr...) i stoiskami z mięsem "niepełnowartościowym" (nutrie, listy). Wiem, że nie wszyscy muszą respektować zasady dobrego żywienia, ale przecież nawet pierwsi chrześcijanie w swojej kuchni preferowali dania jarskie, ewentualnie baraninę, ale tą najczęściej od święta.
   
                                                        "Tania jatka" - lata 60-te

 
                                                     "Tania jatka" - lata 70-te
 Odeszliśmy bardzo daleko od zasad jakim hołdowali nasi przodkowie. I nie chodzi mi tylko o zasady przyrządzania posiłków, łączenia składników, ale bardziej o ceremonię jaka temu towarzyszyła, bo gotowanie, a jestem z wykształcenia kelnerem-gastronomem (skończyłem Liceum Gastronomiczne przy ul. Wielkiej we Wrocławiu), to przede wszystkim przepływ energii miedzy nami, a tymi produktami z jakich chcemy coś ugotować, inaczej mówiąc wkładano kiedyś w ten akt swoją duszę, serce, empatię, bo ugościć kogoś oznaczało przyjęcie tego kogoś w krąg swoich najbliższych znajomych, w krąg rodzinny. Pierwsze uczty pierwszych chrześcijan, to była celebracja bliskości z drugim człowiekiem i dzielenie się z nim tym, co mieliśmy w swojej spiżarni. Polakom został z tego ten pyszny gest: "Zastaw się, a postaw się", co było naruszeniem zasad Dekalogu.
 
                      

                                            
Współczesny człowiek, ten któremu się udało, który ma kasę i bywa w tzw. kultowych polecanych, modnych restauracjach  wydaje się, że "ośmiorniczki, sushi, to samo zdrowie, bo oryginalne danie, jak mówi mój znajomy "musi kosztować". Ale tylko przyrządzone przez nas przekazuje nam swoją życiową energię, większość z tego "przelatuje" przez nasz przewód pokarmowy i zostaje wyd......


                                          
                                     
 


Kiedyś obowiązywał jako taki  umiar w jedzeniu i piciu, teraz lansuje się tezę, iż im bardziej przeżarci, nażarci ludzie, tym bardziej świadczy to o ich statusie....ekonomicznym. Ten typ myślenia przeszczepił do miast napływowy plebs, który od tego momentu był wiecznie głodny wszystkiego: kasy, władzy, wpływów, ale nie wiedzy! Ta była w PRL=u zbędnym balastem, wystarczyło na początek mieć krewnych w partii, wojsku,  milicji i służbach i faktycznie wystarczyło. Pamiętam naszego dzielnicowego, który ścigał mnie za "brak karty rowerowej" i zabierał wentyle. Grubiański grubas, obleśny typ kmiota, któremu system dał władzę -w dzielnicy. Obowiązywały tzw. "wziatki" i można było wszystko załatwić, włącznie z sąsiadem.

                                                 
                                               



Nic z naszej obyczajowości nie zmieniło się od tych lat transformacji. Umocniło się tylko  w chamach przeświadczenie, iż są kastą wybrańców, bo są bardziej bezwzględni w eksploatacji innych chamów, których dla rozrywki nazywają "pracownikami", a wielu moich znajomych-biznesmenów mówi  na tą klasę pracująca - ludziki. Więc l"udziki", które nie mają szans założyć własnej firmy, czując swoją słabość na tzw. rynku pracy muszą kompensować ten brak właśnie "nażarciem się" aż do upadłego, bo tylko wtedy czują tą błogość przaśnego realu i nic ich nie jest w stanie wzruszyć czy zdenerwować. Przechodzą nad tym do porządku dziennego. Taka polska odmiana powiedzenia: "Oj Polacy nic się nie stało". 
 
                                             
                                       Nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu: obżarstwo to choroba

Przenosi się to genetycznie na młode otyłe pokolenie, ich dzieci, z których są niezmierni dumni! Bo jak już pisałem kmiot musi mieć swego "klona", takiego swojego rodzinnego sobowtóra. Stąd jak moi dzielnicowi sąsiedzi wytaczają się z domów na spacer, to właściwie trudno ich rozróżnić; fałdy brzuszne tzw. słuszne, bo wyhodowane przez ich nosicieli są symbiotycznie związane z ich właścicielami. To w ten "grunt" trafiają reklamy dotyczące polskiej kiełbasy, "która przegoniła ich kiełbasę", a według niej Polacy podobno tak pokochali grilla, uwielbiając spalone mięso, zwęglone kiełbaski po 5,50 od paczki, nie zastanawiając się, skąd bierze się cena takiego  "mięsopodobnego" wyrobu? Ale jak to mówią Żydzi: Goje czyli "biała rasa" jest oporna na wiedzę! Oto co można przeczytać w necie (źródło: Newsletter: Poczta Zdrowia):
Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła (26 października 2015 roku), że wędliny, a także prawdopodobnie czerwone mięso są rakotwórcze1.Ten komunikat spowodował natychmiastowy spadek sprzedaży wyrobów mięsnych o 5%2, a ja sam powiedziałem sobie: „Dość!” 
  Nie ma co się dziwić, że czerwone mięso i wędliny są najprawdopodobniej rakotwórcze. Wszyscy przecież znamy podejrzane praktyki rozpowszechnione w przemyśle spożywczym. Mam tu na myśli praktyki sprzeczne z naturą, ponieważ metody stosowane w hodowli i karmieniu zwierząt są niezgodne z jakimikolwiek prawami biologicznymi czy fizycznymi, a także moralnością i zdrowym rozsądkiem.
Chore już w hodowli zwierzęta trafiają chore na nasze talerze. Nic dziwnego, że 50 lat spożywania takiego mięsa podnosi ryzyko zachorowania na raka.To aż nieprawdopodobne, że muszę o tym pisać, ale zdaje się, że straciliśmy podstawowe poczucie rzeczywistości: Nie mamy pojęcia, czym żywiły się ani jak żyły zwierzęta, które teraz hodujemy, zanim nastąpiła industrializacja. A mimo to wiele ludzi je mięso każdego dnia!
 Zero wymagań

Skandal dotyczący mączki zwierzęcej nie zakończył się dlatego, że ludzie zdali sobie sprawę, że karmienie krów zmielonymi na proszek starymi resztkami tuszy wołowej to coś strasznego.
Skończył się dlatego, że mączka mięsno-kostna była otrzymywana z chorych krów.
I to nie chorych na pierwszą lepszą chorobę. To nie było przeziębienie czy grypa!
Te krowy były zarażone prionami choroby Creutzfeldta-Jakoba (chorobą wściekłych krów). Tym sposobem zarażona tym, czym jest karmiona, trzoda może przenieść tę straszną chorobę na człowieka!

Rakotwórcza mączka zwierzęca Czerwone mięso może powodować nowotwory, to fakt, ale z pewnością byłoby inaczej, gdyby trzoda, której mięso zjadamy, była hodowana w naturalny sposób i odpowiednio karmiona.
W normalnych warunkach krowy powinny jeść tylko trawę i pędy, a zimą siano, a nie kukurydzę, wytłoki sojowe czy granulki, które zwiększają ich masę. Krowy nie powinny przyjmować antybiotyków czy hormonów, które przyspieszają ich wzrost...
Całość w newsletterze Jeana-Marca Dupuisa Warto się zapisać: newsletter@pocztazdrowia.pl

        

                                           

Są dwie sfery polskiego życia, z których uregulowaniem Polacy mają genetyczny kłopot; z utrzymaniem czystości i z utrzymaniem wagi ciała. To są dwa pola bitwy, na których poległo już bardzo wielu takich, co to można na nich polegać jak na Zawiszy.. Ta behawioralna kapitulacja pogłębia dysonans w jakim żyje statystyczny obywatel Polski. Bo z jednej ostro wymaga od swoich rodaków, szczególnie sportowców, żeby byli mistrzami nad mistrze, żeby reprezentowali "Honor, Boga i Ojczyznę", a z drugiej folguje sobie we wszystkim taszcząc swój "kałdun" na koronę stadionu. Stamtąd porykuje jak zarzynany zwierz, gdy go "nasi zawiodą". Ale to nie przyszło znikąd. Pamiętam, jak w latach 90-tych, po upadku komuny wzrosły ceny po "Balcerowiczowsku", a mimo to ludzie rzucili się na mięcho, jak gdyby te całe wolnorynkowe Eldorado miało jutro zniknąć, kupowało się na zapas, puchły lodówki. Większość pensji statystyczny Polak wydawał i wydaje na....jedzenie. Przejadaliśmy własne dochody. W ślad za konsumpcją pogarszała się jakość tego, co jedliśmy. Mleko nie kwaśniało tylko kisło, masło jełczało, śmietana pleśniała, mięso i wędliny robiły się oślizgłe. Ale w związku z tym, że odbywało się to stopniowo, krok po kroku, to nikt nie protestował. Od tamtego czasu więcej się go po prostu wyrzucało na....śmietnik. I kto je wyrzucał - głównie wierzący i  chodzący do Kościoła. A gdzie zasady wiary, które mówią, że obżarstwo to pierwszy krok do "nieczystości".
  
                                                             

                                      

Kiedyś człowiek otyły kojarzony był głównie z jakąś chorobą. Dzisiaj być grubasem, to  powód do dumy. Głównie młode dziewczyny i kobiety, mężczyźni w obcisłych dżinsach, z fałdami na brzuchu defilują po głównych szlakach handlowych z wyraźną atencją. Bycie otyłym,  to wręcz powód do chwały?
Już co 3 statystyczny Polak jest otyły i grozi mu z tego powodu jakaś cywilizacyjna choroba, kampanie wzywające do odchudzania z jednej strony zachęcają do walki z otyłością, z drugiej zaś proponują nieustającą ucztę, grillowanie, a potem tylko Verdin i "styknie". Odeśpi się weekend i znowu można...żreć!

Zauważcie, iż np. Żydzi w swoim przekroju społecznym  nie są otyli, nie chorują tak często na choroby cywilizacyjne lub nowotwory (w ub. roku w Izrael stwierdzono tylko - uwaga - 250 zachorowań na tą najgroźniejszą cywilizacyjną dżumę!) Skąd się to bierze? Czyżby tylko z obyczajów i wskazań religijnych?

Otóż nie, bowiem  "goje" uwielbiają sobie folgować! Biała rasa w USA jest już tylko odległym strzępkiem "pierwszych purytańskich osadników". Co drugi Amerykanin jest nie tyle otyły, co z tego powodu życiowo zagrożony. Ta wielka cielesna masa wypełniona "śmieciową żywnością" lansowaną przez ponadnarodowe koncerny w tym Nestle nie jest w stanie normalnie funkcjonować, myśleć, walczyć o swoje prawa itp. Amerykanie stali się z czasem bezwolną behawioralną masą, która skupiona jest na konsumpcji i zaspokajaniu "podkręcanego"  przez wszelakie reklamy apetytu i łaknienia. Ta epidemia obżarstwa zaraziła Europę, a szczególnie bogate zachodnie kraje. "Śmieciowe jedzenie" świetnie opakowane, zareklamowane mimo wielu kampanii pokazujących ich destrukcyjne działanie na nasze zdrowie, cieszy się niesłabnącą popularnością, szczególnie kiełbasy na grilla za 5,50 lub kabanosy po smaku węgierek itp. badziewie.

Umieramy od środka! Nasz przewód pokarmowy i poszczególne narządy z nim związane są w stanie permanentnej eksploatacji. To tak jakby wrzucać do pieca wszystko, co popadnie, aż w końcu się "zatka" i wybuchnie!                                

Pamiętacie ten słynny skecz Monthy Pythona - to były lata 80-te. Oni wiedzieli, że to fala obżarstwa zabiera ze sobą ludzi jak tsunami niezależnie od pochodzenia, wykształcenia i statusu majątkowego. Walka z propagandą "taniego śmieciowego" jedzenia, wychwalanie gotowania jako sposobu na "zabicie" wolnego czasu, a potem konsumowanie ile wlezie, już od lat osiemdziesiątych wypełniało media i  tabloidy. Ta powolna śmierć z obżarstwa  skraca nasze, i tak już krótkie  życie. Ale wiedząc o tym dajemy się "uwodzić" temu ciągłemu łaknieniu gotowanego, pieczonego, smażonego, grillowanego mięcha, tych stosów pierogów, sosów itp. Ale cóż, śmierć i umieranie zawsze pociągało człowieka, tak jak życie i jego przejawy. Żyjemy ciągle dwu biegunowo - między być, a mieć! Ale chyba już ulegliśmy temu "mieć", a doszło do tego nieodłączne mieć i jeść"! Obżerać się na śmierć (od środka) !

Duchowa rzeczywistość jest wyższa od materialnej, a duch panuje nad materią (gdy jest odwrotnie, występuje zjawisko zniewolenia i degradacji godności osoby).

Smacznego proszę Państwa!
                       

              





wtorek, 7 czerwca 2016

Recenzja: „Harcerstwo źródłem pedagogicznej pasji", Bogusław Śliwerski

Nasze czyny i życie świadczą za nas, ale także to, co nierozerwalnie im towarzyszy czyli poświęcenie i zaangażowanie przy pomocy których je realizujemy. Ta właśnie część naszej empatii jest całkowicie zaangażowana po stronie obowiązku, a ten po czasie przeradza się żarliwą zawodową pasję. Jedną z nich jest dla Bogusława Śliwerskiego właśnie harcerstwo.
Niniejsza publikacja, jak pisze we wstępie autor Bogusław  Śliwerski powstała na bazie  jego referatu wygłoszonego podczas XXVII Letniej Szkoły Młodych  Pedagogów Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, która odbyła się w Sandomierzu w dniach 15-19 września 2014 roku. Wykłady, prelekcje, warsztaty, debaty dotyczyły refleksji, analizy i stanu badań kluczowej dla pedagogiki kategorii pasji.
Mamy tu do czynienia z próbą powiązania własnych pedagogicznych doświadczeń i wspomnień o charakterze autobiograficznym z problematyką naukową skupioną wokół pięciu podstawowych obszarów zainteresowań autora niniejszego opracowania: - pedagog wobec polityki oświatowej - pedagog wobec doświadczeń procesu wychowawczego, - pedagog wobec etosu pracy - pedagog jako interweniujący w praktykę humanista i na końcu pedagog jako wzór osobowy. Te wszystkie pola osobistych doświadczeń są dla Śliwerskiego bardzo ważną wykładnią jego światopoglądu, a także realizacji zawodowej pasji nauczania, a przede wszystkim wychowywania.
Autor sięga przez cały czas swojego wywodu do faktograficznej dokumentacji, kronik, relacji, wspomnień krok po kroku udowadniając, iż wszystko co osiągnął w sensie statusu zawodowego, pracy dydaktycznej, oświatowej, badawczej, życiowego doświadczenia i charyzmy swoje fundamenty czerpie z harcerstwa, z którym przeszedł całą długą drogę osobistego rozwoju, w tym rozwoju duchowego. Bo czymże jest harcerstwo jak nie budowaniem krok po kroku zrębów własnej osobowości, szkołą charakteru,  drużyną młodych ludzi dla których obowiązek, wzajemna solidarności i samopomoc jest rodzajem cywilnego dekalogu.
Bogusław Śliwerski odbył swój harcerski staż począwszy od szeregowego harcerza 124  Łódzkiej Drużyny Harcerzy im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego , zastępowego, zastępu „Jędrusie", drużynowego drużyn  młodszoharcerskich, po szczepowego, nauczyciela-instruktora ZHP przy szkołach podstawowych w Łodzi, instruktora społecznego  GK ZHP, przewodniczącego Studenckiego Kręgu Instruktorskiego ZHP „Impuls" przy Uniwersytecie Łódzkim, przewodniczący Ogólnopolskie Rady Studenckich Kręgów Instruktorskich przy GK ZHP i ZG SZSP, a także współzałożyciel Ruchu Programowo-Metodycznego „Harcerskie Poradnictwo" i członek Rady Naczelnej ZHP. Autor uczestniczył też aktywnie w wielu warsztatach i kursach instruktorskich, organizował wymianę międzynarodową, uczestniczył w zlotach drużyn skautowskich z Niemiec, Austrii i pionierskich z byłej Czechosłowacji. Zajął się też i profesjonalnie rozwinął harcerski ruch wydawniczy publikując artykuły, książki, poradniki dla harcerzy, funkcyjnych i kadr kierowniczych ruchu. Wydał drukiem sporo publikacji o charakterze naukowym i popularnonaukowym z zakresu pedagogiki harcerskiej.W  szeregi łódzkiej szkoły pedagogiki filozoficznej wprowadził go prof. Karol Kotłowski, kierownik Zakładu Teorii Wychowania, gdzie na Wydziale Historyczno-Filozoficznym Uniwersytetu Łódzkiego napisał dysertację magisterską i ją obronił pt. „Wzór osobowy drużynowego ZHP". Tak jak jego Mistrz Śliwerski uważa, iż pedagogika wywodzi swoje korzenie z filozofii, stąd żaden z jej kierunków nie może lekceważyć tych korzeni. Bogusław Śliwerski miał też swoich harcerskich Mistrzów o czym możemy przeczytać w dalszej części jego autobiograficznej monografii. Jednym z z nich był harcmistrz Jerzy Miecznikowski, wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju pedagog, wychowawca tysięcy dzieci, młodzieży i dorosłych, i to nie tylko z regionu łódzkiego. W czasach gdy autor tej publikacji dopiero stawiał swoje pierwsze kroki na harcerskiej niwie, ten był Komendantem Ośrodka ZHP „Szarych Szeregów" w Hułcu ZHP Łódź-Bałuty. Jego dom był otwarty dla potrzebujących, przyjaciel, który nikogo nie zostawił w potrzebie. Brał udział w Łódzkim Zjeździe odnowy polskiego ruchu harcerskiego po 1956 roku. Był jednym z 51 Członków Założycieli ZHR. To właśnie tacy ludzie przeszczepiali pokoleniu Śliwerskiego idee dobrego, prawego wychowania zgodnego z Kartą nie tylko Przyrzeczenia Harcerskiego ale przede wszystkim ze światopoglądem  ludzi wyrosłych z II RP, gdzie Honor, Godność, Bóg i Ojczyzna były podstawowym dekalogiem każdego ówczesnego Polaka.

W kolejnym rozdziale swojej pracy Śliwerski wykłada przed nami idee własnej filozofii i postawy biegnącej „Ku chrześcijańskiej i personalistycznej pedagogice i pedagogii (także harcerskiej)". Analizuje w nim podejście  i dorobek naukowy Aleksandra Kamińskiego czy Romana Schulza. Bowiem oprócz dobrej bazy naukowej na dominantę harcerskiego stylu życia składa się też samowychowanie, samorządność, dzielność, opór, dobrze pojęta rywalizacja i współzawodnictwo. To w tym środowisku  do dziś aktualne są takie terminy jak „praca nad sobą", „samorealizacja", samosterowanie", samodoskonalenie", asceza, skromność.

W kolejnych rozdziałach autor analizuje fenomen harcerskiej dzielności, hartu ducha i dzielności, a także niezłomności, co wypływa z zasad harcerskiego wychowania. Stąd w kolejnym rozdziale pyta „Pedagogika czy pedagogika harcerska?". Dalszą część niniejszej autobiograficznej monografii zamiast typowego zakończenia wypełniają osobiste wspomnienia tworząc kronikę harcerskiego życia Bogusława Śliwerskiego. Dopełniają tekst fotografie z tamtych czasów stanowiąc oryginalny odautorski komentarz. Znakomicie i wzorowo wydana publikacja przez Oficynę Wydawniczą IMPULS.
Warto aby znalazła się nie tylko w harcerskim księgozbiorze lecz w każdej bibliotece szkolnej. To unikatowa książka, która pokazuje, iż nie wszystko zostało zapomniane czy przeinaczone z tamtego przedwojennego kanonu. Gdyż przedwojenni Mistrzowie zyskali godnych siebie kontynuatorów.