czwartek, 23 stycznia 2014

Recenzja: Bronisław Siemieniecki "Pedagogika kognitywistyczna. Studium teoretyczne"

Pod tak zagadkowym tytułem kryje się interdyscyplinarne spojrzenie na współczesną pedagogikę poprzez pryzmat genetyki, cybernetyki i komunikacji społecznej z perspektywy ciągłej ewolucji człowieka.
Jak pisze autor w tym niewielkim objętościowo opracowaniu zaledwie zasygnalizowano pewne problemy i zagadnienia stojące przed pedagogiką kognitywistyczną. A są nimi między innymi ciągłe zmiany cywilizacyjne zachodzące w przestrzeni współczesnego człowieka. Zmiany te odbywają się w trzech najważniejszych z punktu widzenia komunikacji społecznej filarach rewolucji technologicznej: informacji, mediach i energii. Sytuacja ta wpływa na pogłębienie alienacji jednostki we współczesnym świecie, a co za tym idzie zaburza proces jej samorozwoju. Upadek autorytetów, technizacja życia, a właściwie jego dehumanizacja wytycza przed współczesną pedagogiką nowe pola badawcze.

Zmiany społeczne zachodzące w edukacji pokolenia cybercywilizacji wywołane wirtualną rzeczywistością, natłokiem generowanych przez nią informacji, które nie niosą za sobą żadnego znaczenia ani wiedzy, skazują to pokolenie na istnienie w zdehumanizowanej hiperrzeczywistości. Problemy symulacji i wirtualności stają się obecnie jednymi z podstawowych kwestii problemowych dla pedagogiki kognitywistycznej.

Drugim obszarem badań pedagogiki kognitywistycznej jest nasz stosunek do środowiska naturalnego i ekologii, a mówiąc precyzyjnie nasze nań oddziaływanie. A na tej bazie stwarzanie sztucznego środowiska powstałego przy czynnym udziale człowieka. Wycinanie lasów, regulacja i zmiana koryta rzek, hodowanie nowych ras psów czy bydła powoduje, iż stajemy się wyznawcami ślepej idei, że współczesny człowiek zdoła za pomocą aktualnej wiedzy zmienić skutecznie prawa natury na swoją korzyść. Prowadzi to do nieodwracalnej dewastacji przyrody. Widać to już gołym okiem na współczesnych satelitarnych mapach.
Pedagogika kognitywistyczna bazując na socjobiologii i współczesnej dydaktyce różnicowej stara się niwelować skutki mitu "tabula rasa", dominującego w ostatnim czasie, a także skutki idei poprawności i dyktatury kulturowej.

Posiadając niepowtarzalny zespół genów skutkujący różnorodnością gatunkową przyswajamy wiedzę w swoisty dla siebie sposób. To samo dotyczy przepływu informacji, przetwarzania ich w naszym umyśle, proces wyciągania wniosków, a w konsekwencji wartościowania płynącej stąd nauki. Sterujące tym mechanizmy kulturowo-neurobiologiczne dopiero teraz znalazły się w orbicie zainteresowań pedagogiki kognitywistycznej. Wcześniej omijano ten zakres spraw, nie włączając ich w zagadnienia wychowawczo-kształceniowe.

Pomijanie konglomeratu tych złożonych zagadnień neuropedagogiki prowadziło do ograniczenia badań nad funkcją kulturową pedagogiki, co skutkowało wyedukowaniem modelu człowieka-robota.

Pedagogika kognitywistyczna bazując na wysoko wyspecjalizowanej interdyscyplinarności stara się powiązać ze sobą zakresy poszczególnych dyscyplin w jeden obszar badawczy. Bazując na filozofii, psychologii, językoznawstwie, antropologii, neurologii, sztucznej inteligencji, cybernetyce społecznej, neuropedagogice

Pedagogika kognitywistyczna stara się wykorzystać uzyskaną w ten sposób wiedzę w procesie nauczania, gdzie nabyta wiedza, połączona z naszym kulturowym doświadczeniem tworzy w naszym mózgu coraz gęściejszą sieć komunikacyjną między synapsami. W tej koncepcji koewolucji genetyczno-kulturowej człowiek edukowany od narodzin aż do śmierci identyfikuje elementy otaczającej go rzeczywistości posługując się kryteriami wyboru wyznaczonymi przez reguły epigenetyczne odziedziczone przez jego mózg.

Reasumując, w każdym pokoleniu następuje proces odtwarzania kultury. Jednostki posiadające dziedziczne reguły epigenetyczne umożliwiające im lepsze funkcjonowanie w środowisku  zwiększają swoje szanse przeżycia i reprodukcji, co znamionuje, iż dobór naturalny decyduje o naszych zachowaniach względem przekazu kulturowego. Im jest on sprawniejszy, tym jednostka lepiej radzi sobie w otaczającym go środowisku.

Chodzi o taki rodzaj współczesnej edukacji, w którym będą brane pod uwagę nasze genetyczne predyspozycje, kulturowe uwarunkowania nazwane w ramach tworzenia modelu przekazu kulturowego "cechą kulturową". Są one nabywane na drodze tzw. "odbicia", obserwacji, naśladownictwa lub bezpośredniego nauczania.
Dokonana tym sposobem adaptacja kulturowa oznacza wykorzystanie naszych umiejętności i przekonań przez geny, a to pozwala dokonać analiz dotyczących przyszłości edukacji, wpływu współczesnej kultury ma szkołę, a także "dyskusji nad współczesnymi zjawiskami występującymi w pedagogice społecznej".



Te wszystkie nasze genetyczni-kulturowe predyspozycje odpowiednio wyedukowane pozwolą lepiej funkcjonować w ramach społeczeństwa informatycznego. Mapowanie myśli, zdolność sekwencjonowania informacji, ich syntetyzowanie, przekształca się w umiejętność uspołecznionego komunikowania się ze społeczeństwem i jego otoczeniem. Standaryzacja umiejętności w komunikowaniu się między nauczycielem a uczniem składa się na złożony proces nauczania. Jest on także determinowany przez układ: człowiek a narzędzia edukacyjne. Stosując techniczne środki dydaktyczne nie bierzemy pod uwagę, tego, iż ich twórcy, konstruktorzy, programiści wprowadzają doń szereg własnych odniesień kulturowych, czy doświadczenie innych. Każde takie działanie edukacyjne buduje nowe więzi, tworzy nowe struktury informacyjne. Tym wszystkim zajmuje się pedagogika kognitywistyczna.

Polecam tym wszystkim, którzy pragną pogłębić swoją wiedzę o trudnych relacjach międzykulturowych, edukacyjnych na linii nauczyciel-uczeń-autorytet. W zmieniającym się dynamicznie świecie, nowa wyspecjalizowana wiedza podana w nam w ramach społeczeństwa informacyjnego, często ulega deprecjacji, niezrozumieniu, albo podlega fragmentarycznemu poznaniu. Umiejętność wykorzystania uwarunkowań psychogenetycznych ucznia przefiltrowana przez
trafność podejmowanych działań metodycznych pozwala ocalić w nim to co najcenniejsze - własną osobowość, kreatywność, twórcze podejście do nauki, a przede wszystkim wygenerować najlepsze cechy psychospołeczne.

sobota, 18 stycznia 2014

Wyjazd do Wilna i powstanie Biura Handlowego Import&Export

Żeby ratować sytuację, a przede wszystkim konsygnację i księgarnię wykorzystując znajomości Tadeusza J. udaliśmy się z wizytą do Wilna na Litwę. Był tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty trzeci rok. Jechaliśmy z Wrocławia przez Warszawę, Brześć do Wilna. Pociąg "ruski" z Legnicy (poza polskimi granicami,w Brześciu podstawiany na szersze tory przypominał klimaty z filmów Barei. Przemytnicy, drobni handlarze, wszędzie poupychany towar; głównie papierosy i wódka, jechali na Białoruś i na Litwę. Był bodaj początek grudnia.
Na początku wagonu, w korytarzu stał samowar, prawdziwy z oficerskim butem na kominku. Obsługiwała go rosyjska konduktorka; taka "balszaja dziewoczka" kole trzydziestki. Wy wódeczku napijus? - spytała.
"Da, prawilno" - odpowiedzieliśmy hurem. Koleżanka Nataszka sprawnie wyjęła zza "Stolichnyą" i podała nam, a my jej "Marlboro" i "Camele". Było cacy.




                                            
W Brześciu przestawiali nas na szeroki rozstaw kół i obowiązkowo kontrola. Białorusini w "kaszkietach" z drewnianymi szufladkami na dokumenty przechodzili z wagonu do wagonu. U nas wesoło, oj nie spodobało się "oficjerowi" - zabrał nasze paszporty. Tadeusz zmartwił się, my z Majkiem nie (jeszcze obaj byliśmy w dobrej komitywie). Kazał nam zrobić "ściepę" na kamandira". Wszędzie pozrywano metalowe podłogi. wdarł się chłód, śnieg i widzieliśmy bebechy pociągu. Wcześniej handlarze poprosili nas abyśmy wzięli od nich część papierosów. My mieliśmy tylko bagaże osobiste. No wiecie, młodzi "biznesmeny" jak powtarzała Nataszka waląc z gwinta "Stolichnyą" ( a łeb miała, oj, prawie jak koń).
W końcu Tadeusz wrócił z naszymi paszportami, mówiąc, że mieliśmy nadzwyczajne szczęście, bo "kamandir" jak nic chciał nas wysadzić w Brześciu. A wtedy, oj pomorek" nawet nie pomoże. Oprócz fajek wziął "100 rubli".



W końcu pociąg ruszył, przespaliśmy prawie resztę trasy do Wilna. W końcu nad ranem wtoczyliśmy się na wileński dworzec. Wygląd miał, jaby było zaraz po drugiej wojnie światowej. Przed dworcem ruskie Wołgi, prawie wszystkie stare, pachnące przepoconą ceratą. No ale nie ma innej rady. Kuzyn Tadeusza nie mógł po nas przyjechać, więc do hotelu "Sport" wzięliśmy tą najczarniejszą z "Wołg".
- A Panowie Paliaki! Witaju w Wilnie. A pewnie do serca Piłsudskogo pielgrzymujetie"
- Da, charaszo" - przytaknęliśmy zgodnie, nie chcą mówić, iż przejechaliśmy w biznesach, aby nie wzbudzać zbędnego zainteresowania.


                                            Dworzec Wieleński - po remoncie


Hotel "Sportowy" był nowym obiektem położonym na wzgórzu, z bardzo ładnym widokiem. Dostaliśmy pokoje i marzyliśmy tylko o jakim jedzonku i kawie. W końcu dotarliśmy do stołówki. Wzięliśmy tace, samoobsługa i stanęliśmy w kolejce z jakimiś Szwedami czy Norwegami? W metalowych pojemnikach nie było dużego wyboru. W Wilnie brak był wtedy ziemniaków, więc zdani byliśmy tylko na bliny i pielmieny. Zainteresowały nas dwa emaliowane wiadra stojące obok siebie. Wszyscy sięgali do nich, to my też nie gorsi. W jednym były "ogurczuki", a w drugim dziwny napój. Ale pić nam się chciało więc nikt z nas nie zastanawiał się "czto eto"? Siedliśmy do stołu. No to za pomyślność zaintonował toast Tadeusz
- Za pomyślność - powtórzyliśmy za Majkiem.
Podniosłem kubek i pociągnąłem spory łyk.
Nagle poczerwieniałem, Tadeusz chyba domyślał się, co to było...i zakrztusiłem się...czystym samogonem.
Bez ogurczika byłoby po mnie!

No to pierwsze koty za płoty. Przyjechał kuzyn Tadeusza i zaprosił nas na Stare Miasto do restauracji "Sinasis Rausis" mieszczącą się w zabytkowej piwnicy. Jedzenie pychota, trzy półmiski wędlin, serów, przystawek. Potem dobre winko i tamtejsze piwo.Zapłaciliśmy za ten obiad jak mnie pamięć nie myli jakieś 3 tys rubli. To półtora ówczesnej pensji na Litwie!.

                                                       Cerkiew św. Ducha w Wilnie


Następnego dnia trafiliśmy w wileńskiej cerkwi pod wezwaniem Świętego Ducha na obrządek zaślubin. Zwiedziliśmy też przy okazji mumie świętych.



    
                                      Zmumifikowane ciała trzech św.: Jana, Eustachego i Olgierda
                       
W środku w szklanym relikwiarzu pod  zieloną sukmaną spoczywały zmumifikowane ciała  trzech świętych męczenników: Jana, Eustachego i Olgierda. Kiedyś podobno były one częściowe odsłonięte. Wierni, wierzący w ich uzdrawiającą moc dotykali stóp, a nawet je całowali.


                                                               Ulica wieleńska


Ostra Brama mistycznie piękna. Następnego dnia wyprawa na Rossę, potem "Bernardyński" i spacer po starym mieście. Wejście na górę "Trzykrzyską" i sobotni wieczór w restauracji, gdzie chciano nam pokazać jak się bawią Litwini. A bawią się tradycyjnie. Przy wejściu wręczali krawaty, na dole orkiestra, na górze sala z okrągłymi stołami. Zaraz kelner wniósł ogromny metalowy półmisek mięs i wędlin. Zamówiliśmy wino, wódkę, herbatę i kawę. Był z nami jeszcze jeden Litwin, z którym mieliśmy handlować jak się później okazało celulozą. Goście w garniturach, kobiety w sukniach balowych, pełny szpan.


                                                               Widok na Ostrą Bramę

Gdy chcieliśmy już objedzeni, opici wychodzić, nagle skądś pojawił się drugi półmisek z podobnym asortymentem. Kelner zniknął...Kuzyn Tadeusza poszedł z reklamacjami...oj było ciężko, kelnerzy i szef sali patrzyli na nas tak jakby chcieli nas obić! Ale jakoś się udało. Potem okazało się, że to stały numer kelnerów wobec "obcych".



Potem wizyta w Katedrze i placu Katedralnym, przejście parkiem na Wilję. To byłoby dla mojej śp. mamy niesamowite wspomnienie.

Najlepsza była wizyta w "mordowni", koło wzgórza "Trzyksyskiego" - knajpa, gdzie spotykali się byli "Afgańczycy". Kolejka ludzi, przy kontuarze. Bez przerwy podchodzili doń jacyś  "wypasieni" goście, którzy wypychali z kolejki bogu winnych delikwentów. Nagle wyrósł przed nami wytatułowany,  nasterydowany gość w moro. Chwycił gostka przed nami i po prostu rzucił nim o podłogę, jak workiem kartofli...przeszły mnie ciarki, ale nasz gospodarza, skinieniem ręki dał do zrozumienia: "Wsio spokojno". Takie tu obyczaje...
potem ten sam gość siedział z nami przy stole i pokazywał swoje afgańskie rany i tatuaże. 
Przypomniała mi się opowieść Jagi Halickiej i śp, Janusza, z ich pobytu w Moskwie, a szczególnie z kolejki przed "Mauzoleum Lenina". Stała tam długa, kolejka i obok "wielikij czeławiek" w kosmatej czapie i futrze. Łypał na każdego okiem i gy wyczuł "Rodaka" to wyrywał go z kolejki i kopniakiem posyłał na koniec. Wszak "tawariszci turysty" "bez oczeriedi" (bez kolejki). Jak wyczuwał "swojaka" to tylko on wiedział...



                                              Zamek w Trokach zimą - okres późniejszy

Następnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do zamku w Trokach, Wołgą, tym razem nie czarną, ale za to na tylnim siedzeniu sterczały sprężyny, na których podskakiwaliśmy jak kukiełki. Nagle stanęliśmy;skończyła się benzyna.
- Tawariszczi spakojno - wsio w pariadkie, mału chwileczku, powiedział taksiarz.
Wysiadł i czekał na sąsiednim pasie na jakieś auto. Po kwadransie podjechał "Kamaz" czy "Ził". Pogadał z gościem, pokazał nas palcem. Ten się zatrzymał, podjechaliśmy pod jego bak. Taksiarz wyciągnął rurkę i wciągając powietrze, wypluł odrobinę benzyny i skierował wąż do swego baku. I pojechaliśmy dalej.

Dopiero co zaczęto renowację zamku w Trokach, wszędzie świeże mury, zapach cegieł. Nie wszędzie można było wejść.                                   
                                                               
Spacer i msza pod Ostrą Bramą. Następnego dnia, kolejna tym razem dłuższa wizyta na Rossie. Znalazłem groby Kejzików, Nagórskich, Kosmowskich, a także prof. Uziębły, który odkrył groby królewskie pod Katedrą Wieleńską, a część z jego splendoru "ukradł"" mu nasz prof. Lorenz. Potem wizyta na Uniwersytecie Wileńskim i księgarni naukowej.
                                                                       

                                             Zabytkowa brama biblioteki uniw. we Wilnie



Wyjazd z Wilna był ciężki dla mnie, bo jeszcze wcześniej pojechaliśmy na Pohulankę i Górkę Buffałową, gdzie moja rodzina miała swoją siedzibę. Byliśmy z wizytą w polskim domu, koleżanki Tadeusza. Skromnie, ale schludnie, brak kanalizacji, woda w wiadrze.
                                                                      
                                                             Górka Buffałowa
                                                                               
Po przyjeździe jakieś dwa miesiące później dowiedziałem się, że Majek z Renią powołali do życia nowy twór (beze mnie) Biuro Handlowe Import-Export. Nawet nie wiedziałem, że dogadali się w sprawie celulozy. Wieźliśmy z Wilna sporą próbkę papieru nawiniętą na gruby kartonowy krąg...ale próby testowe m.in. w drukarni "Przeglądu Sportowego wypadły marnie; papier rwał się, był nierówny..

                                                          
                                           Spojrzenie na  rzekę Wilję z Antokolu


Od tamtej wizyty nasze drogi powoli zaczęły się rozchodzić. Widziałem już, że Renia i Majek prą na dużą kasę i będzie to parcie bezwzględne, po trupach...Arhatu i Pamila....



poniedziałek, 6 stycznia 2014

Recenzja: Andrzej Z. Makowiecki "Warszawskie kawiarnie literackie"

Bohema literacka potrzebowała zawsze jakiegoś swoje własnego rozpoznawalnego miejsca. Terenu na którym mogłoby dojść do twórczej interakcji z przedstawicielami różnych dziedzin sztuki i kultury.
Takim miejscem z czasem stawały się kawiarnie, a przede wszystkim te literackie i artystyczne. Były to miejsca na mapie Warszawy i Krakowa szczególne. Często efemeryczne tak jak te jeszcze dziewiętnastowieczne, gdzie rodził się wolnościowy i rewolucyjny duch "Pod Kopciuszkiem", "Honoratka", "Dziurka", kawiarnia "Przy Brzezińskiej", gdzie spotykała się ówczesna elita umysłowa: Seweryn Goszczyński, Józef Bohdan Zaleski, Maurycy Mochnacki, Maurycy Gosławski, Ludwik Nabielak. Ówczesna Cyganeria artystyczna bardziej zajmowała się polityką niż sztuką.

Po upadku powstania styczniowego wiele takich miejsc zamknięta, a życie literackie przeniosło się do lokali redakcji licznych czasopism, salonów czy domów prywatnych.Ich prawdziwy rozkwit należy już czasowo i ideologicznie do Młodej Polski.

Jedną z pierwszych była kawiarnia Turlińskiego przy pl. Szczepańskim w Krakowie. To ona stworzyła jak pisze Makowiecki pewien obowiązujący wzór poprzez który oceniano kolejne powstające wówczas przybytki artystycznej cyganerii.Kawiarnie te są dokumentem życia kulturalnego, literackiego, artystycznego ówczesnych elit intelektualnych Warszawy i Krakowa. Stąd też częściowo wzięła się rywalizacja między tymi dwoma "królewskimi miastami". Autor skupia się przede wszystkim na Warszawie, ale oddaje prawdę tamtych czasów wspominając również o najważniejszych literackich kawiarniach Krakowa. Przesiadywali u Turlińskiego jak pisze Boy w książce "Ludzie żywi i Znaszli ten kraj" i szkicu "Nonszalancki Paon" Stanisławski, Przybyszewski, Wyspiański, Pawlikowski. To wtenczas ukształtował się organizacyjny wzór literackiej kawiarni: wydzielona osobna salka dla artystów i stałych bywalców, "otwarta" na innych bywalców lub też ściśle "zamknięta", tylko dla kręgu artystyczno-towarzyskiego. Tu mieli swoje stoliki i rewiry pretendenci do bycia środowiskowymi "gwiazdami". Ten standard przeszczepiony został później na grunt warszawski.

Późniejsze słynne kawiarnie dwudziestolecia międzywojennego przyjęły ten młodoliteracki model jako obowiązujący. Młodopolskie kawiarnie Starorympałka, Udziałowa, klub literacki w kawiarni "Miki", gromadziły tuzów rodzącego się literacko-intelektualnego establishmentu Warszawy. Gościli tam Stefan Żeromski, Władysław Reymont, Artur Śliwiński, Ksawery Dunikowski, Andrzej Niemojewski, Bolesław Leśmian,Antoni Lange, Zofia Nałkowska, Andrzej Zarzycki, a przewodziły im tzw. "dusze towarzyskie": Edward Słoński, znany ówczesny poeta i Franciszek Fiszer, oryginalna osobowość, twórca znanych bon motów, anegdot towarzyskich. Warto przeczytać o nim książkę Romana Lotha "Między kawiarnią a metafizyką. Legendarny żywot prawdziwego Franciszka Fiszera". Te literackie tuzy tworzyły swoistą Akademię Literatury. Rozmawiano praktycznie o wszystkim; o sprawach bieżących, środowiskowych plotkach, literaturze, filozofii, rodzący się prądach w sztuce, polityce. Spotykali się tu przyszli PPS-owcy i Piłsudczycy. Nastąpił tu swoisty towarzyski miszmasz.

Spotykano się nie tylko w kawiarniach, ewenementem była mleczarnia Nadświeżańska, której ogródek upatrzyli sobie ówcześni luminarze dziennikarstwa, literatury, teatru i sztuk wszelakich: Edward Słoński, Niemojewski, Michał Poznański, Józef Jankowski, Tadeusz Miciński, Grubiński, Orlicz-Garlikowska, Bronisława Ostrowska, Tadeusz Jaroszyński. Salę urządził i zaprojektował na modłę zakopiańską sam Stanisław Witkiewicz ojciec "Witkacego". Podawano tu potrawy jarskie z sera, mąki i jaj, towarzyszyła im: słynna "biała kawa" i świeże pieczywo. Upatrzyło sobie też Nadświeżańską warszawskie środowisko teatralne i aktorskie; Limanowski, Osterwa, Tadeusz Jaroszyński wzięty ilustrator i dramaturg, aktorki" Natalia Siennicka i Izabela Kalitowicz.

Kolejną sławną kawiarnią literacką była "Udziałowa" założona w 1884 roku przez wytwórców produktów mlecznych" Kazimierza Życkiego i jego wspólników: Gierzyńskiego i Elżanowskiego. Urządzano w niej również okolicznościowe imprezy i przyjęcia.Duże okna od strony Nowego Światu, kolista kanapa, palma i osobny rewir restauracyjny. Warto przeczytać pełny jej opis zacytowany w książce. Jej bywalcami byli: Lange, poeta i świetny tłumacz, Or-Ot, piewca Warszawy, Leśmian, Przesmycki, Cezary Jellenta, Lemański, Hertz i młodsi twórcy: Leo Belmont, Józef Wsserug-Wasowski czy Wiesław Giełżyński, późniejszy prezes Syndykatu Dziennikarzy Warszawskich.

W dwudziestoleciu międzywojennym zaczęło się od "Picadora", gdzie organizowano poetyckie wieczory; tu swoje poezje czytali młodzi Julian Tuwim, Jan Lechoń Wierzyński, Iwaszkiewicz, Słonimski. Potem królowały; "Kresy" i "kultowa" "Ziemiańska". Słynny na półpiętrze stolik Witolda Gombrowicza, który uwielbiał przeprowadzać na jego bywalcach swoiste psychoanalityczne wiwisekcje.

Każda z nowo powstających kawiarni przyciągała specyficzną atmosferą artystycznej degrengolady, słownych pojedynków, prześciganiu się w co celniejszych bon motach, anegdotach. Kłócono się, pisano tu napastliwe recenzje, paszkwile, pojedynkowano się, tak jak Słonimski ze Szczuką. Przy kilku z nich funkcjonowały kabarety, wygłaszano poważną poezję. np. poemat "Mochnacki" Lechonia", jak i klasyczne parodie Świdwińskiego i Witkowskiego. W "Ziemiańskiej" znalazły swoje miejsce "Szopki Warszawskie" oraz "Warszawskie szopki polityczne".

U "Picadora, "Ziemiańskiej", a potem kawiarni IPS-u (Instytutu Propagandy Sztuki) bywały zwykle tłumy. Środowisko artystyczne mieszało się z ludźmi polityki, wojskowymi (Wieniawa-Długoszowski), biznesu. Skamandryci sprzeczali się z grupą "Kwadrygi" czy "Żagarystami". Niepowtarzalne wieczory programowe przyciągały środowiska uniwersyteckie, literackie i artystyczne. Goszczono też międzynarodowe sławy jak włoskiego futurystę Tommaso Marinettiego.

Ten czasy bezpowrotnie minęły. Stąd książka Makowskiego jest próbą ocalenia tego minionego czasu, w którym rodziły się historyczne dokonania artystyczne. To tu rozkwitała sława Mariana Hemara, Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Kabaretów "Momus" "Qui pro quo", "Zielonego balonika", "Banda", grupy "Cyrulika" i wielu innych.


"To trzeba przeczytać samemu", jak powiedziałby śp. Piotr Skrzynecki z "Piwnicy pod Baranami", która czerpała pełnymi garściami teksty i natchnienie z tamtych niezwykłych lat satyrycznej, kabaretowej i literackiej obfitości. Polecam wszystkim, którzy uważają do dzisiaj w czasach totalnego schamienia, iż "Polacy nie gęsi i swój własny literacki język i styl posiadali".