środa, 26 listopada 2014

Recenzja: „Koniec punku w Helsinkach" Jaroslav Rudiś

"Koniec punku w Helsinkach" to książka o mnie, o moim pokoleniu, tym bardziej jest mi bliższa, gdyż sam byłem przez moment punkiem, słuchałem The Damned, The Exploited, Siekiery, Moskwy, Dezertera, Brygady Kryzys, Deadlock itp.
Muzyka jest tu tylko pretekstem do zarysowania, a właściwie do opowiedzenia losów pewnej paczki młodych ludzi żyjących na styku dwóch epok: nierealnego socjalizmu i nierealnego kapitalizmu. Jaroslav Rudiś znalazł do tych historii swój własny klucz: jest nim młoda punkowa dziewczyna, niespełna siedemnastoletnia Nancy, mieszkająca w Jesenik, niemiecki, Freiwaldau, polski Frywałdów. Mieście, gdzie mieszkają dziwni ludzie, zwyczajni ludzie, jak bywalcy baru Helsinki, jak Frank, Lena, Ulrike i Gabi, Ramone, Tom i Cindy, Chaos, Tyfus, i Karla Świnia, Mogiła, Gleba, Czarny i wielu innych. Na przykład Prażak.

Siadają przy stole przy kawie, piwie, słynnej solance, śledziowych rolmopsach i rozmawiają, o wszystkim po trochu; o tym co wierci się pod miastem, o muzyce, o życiu, czasie, który ucieka, o beznadziei, o oczekiwaniu na lepsze czasy doprowadzonym do perfekcji. Bo czas można przeczekać, paląc marychę, pijąc sznapsy, piwo, wódkę, whisky, sikacze, i inne używki alkoholowe, po których niektórzy budzą się i idą do pracy, jak ją mają, a inni  budzą się na kacu, a inni w ogóle. I to o nich wszystkich jest ta opowieść o Ole i Nancy. To oni są głównymi opowiadaczami.

Nancy, z pochodzenia Niemka, i Ole, niedoszły punk, który z Frankiem, Sidem i Rottenem oraz ich menago Torstenem, który był starszym bratem Franka, stworzyli pierwszy punkrockowy zespół w ich mieście. I przezwali siebie Sex Pistols, a potem nazwali się The S., no bo tak było najbardziej czytelne i buntownicze w tamtych czasach. Próby robili w piwnicy mieszkania babci Franka, mieli dopiero po piętnaście lat, ale kto się wtedy zastanawia na celowością, przyszłością i profesjonalizmem. Jest zabawa, jest draka, rodzi się coś pod włos, który potem można poczęstować żelem czy cukrem. Później jechali krzycząc przez całą drogę z pociągu: Die Toten Hosen, punk not is dead, jaranie, chlanie i w końcu Torsten brat Franka wjechał rowerem na tory i założyli mu na złamaną nogę gips, później tak już zostało Torsten ksywa Gips. Na koncert nie dojechał.

Helsinki to knajpa Ole'go stworzona na bazie byłego upadłego sklepu, taka w starym stylu, jak w Czechosłowackich filmach "Trup w każdej szafie" czy "Lemoniadowy Joe", bo Czesi lubią pastisze i oni wszyscy, kiedy o tym mówili, też przerysowywali. To był ich taki mówiony komiks,  no to ich życie, te ich związki z laskami, te jaranie, chlanie, imprezki, wdychany klej. Niby się wszystko kleiło w ich życiu,. ale tak nie do końca.

Frank wpadł pod czechosłowacki tramwaj, Chaosa wzięli do wojska, Mogiła się zaćpał, Prażak "utopił się we własnych myślach, chociaż nieźle zarabiał sprzedając hurtowo piwo. Córka Olego i Connie, Eva, podpalała wyjebiste bryki, w końcu  bomba domowej roboty wybuchła je w ręku, tak to jest jak się człowiek wychowuje w rozbitym domu, takim w drobny mak. Ludzie tak na to mówią, albo nic nie mówią, I to jest najgorsze. dlatego każdy szuka w Helsinkach swojego rozmówcę, żeby wyrzucić z siebie jak najszybciej te toksyczne historie. Bo one są dla niektórych nawet zabójcze, bo życie jest zabójcze. Można dostać od niego świra, albo popaść w apatię, albo uciekać przez granicę, do wolnego świata, do Reichu albo Austrii i przepaść po drodze, rozpłynąć się w mgle, albo w Helsinkach. Bo nic nie ma dobrego zakończenia, wszystko przenika wszystko i wszystko łączy się ze wszystkim.
Dlaczego warto wziąć ze sobą  Rudiś'a na wakacje, albo w samotności, w takiej chwili, kiedy nie mamy na nic ochoty, ani na muzykę, ani na ciszę przeczytać go
na głos delektując się jego frazą, bo opowiada jak Hrabal do kwadratu, jak Skvorecky dwa razy wzięty czy Ota Pavel do potęgi drugiej. Nie jestem dobrym matematykiem, więc lepiej to sami sprawdźcie.

czwartek, 20 listopada 2014

Moje ostatnie refleksje, w tym powyborcze

Właśnie mija listopad, miesiąc szczególny, gdzie przeplatają się ze sobą rzeczy mocno zo ze sobą związane - wspomnienia zmarłych i Dzień Niepodległości. Oba powiązane więzami krwi jaką przelać musieli niejednokrotnie nasi bliscy, przodkowie, po to byśmy mogli powiedzieć, mimo wszystkich minusów i trudności, że "Żyjemy w Wolnym Kraju". Oczywiście każdy mierze własną wolność swoją miarą; według jej przeczucia, potrzeb wewnętrznych i świadomości bycia, tu i teraz, w świecie. Każda rzeczywistość, tak kreowana przez media i ta, którą my widzimy i czujemy różni się diametralnie od siebie.
Przynosi nam "szumy, zlepy i ciągi" jak pisał Białoszewski, z których powinniśmy teoretycznie wyłowić własną prawdę, odczuwaną jako egzystencjalny ból, a nawet traumę. Nikt nie został bowiem uwolniony od refleksji nad sobą i swoim  życiem, choćbyś nie wiem ile miał kasy, to i tak zmuszony jesteś do myślenia, wyciągania wniosków! Ci, co mówią, że nie myślą, myślą w dwójnasób, bo myślenie  "o niemyśleniu" jest jakby czynnością podwójną  i w tym tkwi cały paradoks tej sytuacji. Ale wracając do meritum.                                      


Siedząc przy stoliku w tzw. "okręgu wyborczym" zorganizowanym w szkole, zobaczyłem jak ludzie w Polsce "nie myśląc" podejmują decyzje, które przewracają ich życie do góry nogami. Wchodzi rodzina: babcia seniorka, ojciec, mama i córka. Patrzy im nawet inteligentnie spod oczu, szukają zdziwieni jakiejś wiedzy na wywieszonych listach, o kandydatach, w końcu młoda zniecierpliwiona mówi: "Dobra, głosujemy na Baśkę Z., bo to wiecie, zona byłem Prezydenta", a co ona zrobiła pyta babcia: "Nie wiem, odpowiada młoda dziewczyna, chyba nic takiego skoro dalej jest w Radzie", "Dobra to głosujemy na nią", ucina ojciec, i wszyscy głosują na Baśkę! Myślę, że to był wzorcowy przykład tego, jaką indolencją i niewiedzą nie tylko polityczną, ale umysłową dysponują Polacy, i to reprezentowani tu wielopokoleniowo.

"Polska Matnia" polega na tym, że ludzie nie mają czasu, ochoty, ani wiedzy - jak to robić - sprawdzać kandydatów na radnych czy posłów! Jest im wszystko jedno, ale później plują na forach, kłócą się sami ze sobą, że przecież coś mogli, ale tak naprawdę, to od nich nic nie zależy. I tu mamy do czynienia z faktem nie społecznym czy obywatelskim, lecz psychiatrycznym! Bo co to znaczy? Tłumacząc to na nasze, można powiedzieć tak:  Pójdę na Wybory, bo to wypada, i wszyscy mówią, że trzeba iść! Jak skreślę, to i tak go wybiorą, bo taka jest ordynacja, a jak nie skreślę, to i tak mogą mnie wyręczyć, nic nie wiem więc skreślam wszystkich", albo jak ksiądz każe, albo jak mówi telewizja".

Wybory to nic innego, jak mini poligon tego, w jaki sposób podejmujemy decyzje, w tym, te życiowe! I okazuje się, że jako Polacy jesteśmy bezwolną masą krytyczną, bezrefleksyjną, częściowo nie potrafiącą przetworzyć w swoim umyśle, tych wszystkich faktów czy nawet artefaktów, na temat klasy politycznej, którą wybieramy, albo chcemy wybrać! Wypływa to z dwóch przesłanek:
- wszyscy są zapracowani, nie mają czasu na nic, oprócz pracy, płacenia rachunków,  gotowania, sprzątania, prania, nie potrafili przyswoić sobie żadnych innych czynności, a pardon - jeszcze słynne "zakupki", chodzenie po galeriach itp.
- druga, są leniwi, ospali psychicznie, zestresowani, znerwicowani, gubią części składowe otaczającego ich realu i nie potrafią ich poskładać, fakt, w ich czasach nie było lego, tylko p. Słodowy i "Zrób to Sam". Tu mówię o pięćdziesięciolatkach. Starsi, a większość to ludzie w drugim dopiero pokoleniu "miastowi", nie nauczyli się poruszać w przestrzeni miejskiej, boją się wyjść poza pewną ustanowioną przed siebie linię graniczną", a tą linią jest np. "rodzina" i wszystko wokół niej skupione. To nic, że nasze Wybory szkodzą  naszej rodzinie, trudno jak mówi moja sąsiadka: Bóg tak chciał".
 

 No właśnie, mimo wszystko to dobre pytanie, bo to w szerokim planie egzystencjalnym znaczy, "jestem małym człowiekiem, nic nie mogę, pojawiłem się na tym świecie nieświadomy go, i w związku z tym zdaję się na Boga, siłę wyższą. Na tym etapie też "prosty człowiek" przyporządkowuje Boga władzy,w związku z tym świecką władzę, też traktuje jako niezależną od niego, wywodzącą się z Boskiego nakazu, stąd zauważcie pochodzi  taka czołobitność w stosunku do tzw. rządowych wizyt w terenie. Te oficjalne powitania, wieńce, nie zawsze laurowe, te wstęgi, dywany itp. Okazuje się, że Władza Świecka ma coś  w sobie dla ludzi z sacrum. Jest to konotacja nie do zmiany, no bo zawsze będzie ktoś rządził - jak nie ten, to tamten. I to jest ta nasza polska chłopska filozofia, która ciąży nad tym krajem, spychając go z drogi rozwoju, na ścieżki zastoju! I to zastoju społecznego, ba "stary" np, pięćdziesięciolatek nie chce już zmian, on dryfuje ku spokojnej emeryturce, a że dostanie figę z makiem" albo bez maku, w to jeszcze nie wierzy! Myśli, że to takie chichimichi! A młodzi, myślą, że jeszcze nie czas na myślenie, bo trzeba się zabawić, później się pomyśli!

Może w tej konkluzji tkwi sedno naszej "Polskiej Matni", że dlatego nie potrafiliśmy odesłać "komuszków" z SDRP i SLD na śmietnik historii, może to dlatego Palikot mógł hasać na naszych oczach ośmieszając politykę i nasze Wybory, może dlatego "afery taśmowe" odłożone na półkę, za chwilę pożółkną, a serwery PKW trafią za moment do Muzeum Naszej Historii Współczesnej. Bo wszyscy umywają od tego ręce, rodzina Piłatów, w Polsce jest jedną z największych społeczności, później idą Judasze (ja nie mam tego nawet w drzwiach), a na końcu kapusie i donosiciele. Wszak Pawka Morozow ma wielu cichych wielbicielu w  III RP.

A więc drodzy Rodacy, może jednak warto czasem zbierając z wnukami kasztany i żołędzie w parku, czy siedząc przy rodzinnej herbatce zadać sobie pytanie: "Gdzie jestem, co ja tu robię, i dokąd idę" I że ten cały cyrk wyborczy to dla mnie jest, dla mojej rodziny i jeśli później przez 4 kolejne lata płaci się za spektakl, to warto wybrać cyrkowców z dyplomami, ale nie tymi marcowymi, tylko tymi ze szkoły np. Koźmińskiego czy UJ-tu! Czy to coś pomoże, nie wiem, ale trzeba próbować!

                                                                   



A ja idę 30 listopada z całą rodzynką wybrać na Prezydenta miasta Wrocławia, kobietę, panią Mirosławę Stachowiak-Różecką! Czas na zmiany - Zima Wasza - wiosna nasza!

środa, 19 listopada 2014

Recenzja: „Czas na zmiany”, rozmowa z Jarosławem Kaczyńskim

W przedmowie do książki „Czas na zmiany” prof. Jadwiga Staniszkis (autorka wstępu do książki) pisze, iż poglądy Prezesa Prawa i Sprawiedliwości „wyrażane w połowie roku 1993 są wciąż aktualne”.
Na początku nie przywiązywałem do twego stwierdzenia większej wagi, ale po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że od jej pierwszego wydania minęło prawie jedenaście lat,a to znaczy, że pomimo skoku cywilizacyjnego jaki w międzyczasie wykonaliśmy dzięki unijnym dotacjom, na scenie politycznej niewiele się zmieniło. Widać, jak została ona scementowana, jaką destrukcyjną robotę wykonała Unia Wolności, Kongres Liberalno-Demokratycznym, a szczególnie PSL czy SLD.
Brak wizji rozwoju kraju, walka o stołki, partykularne interesy partyjne ponad dobro ogółu, no i to wszechobecne parcie na władzę, to ego wylewające się z kolejnej przewodniej siły politycznej narodu, no bo "ciemnogrodem" trzeba rządzić, a jak rządzić to i dzielić.

W miarę, jak z rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim wyłania się pełniejszy obraz tego, co działo się poza naszą świadomością, okazuje się, że tak naprawdę nikomu nie było potrzebne społeczeństwo obywatelskie. Fasadowość, operowanie pustymi słowami typu: demokracja, dobro społeczne, sprawiedliwość społeczna, leżą u podstaw III RP. Od początku obowiązywała zasada: nie ruszamy konsensusu wypracowanego przy "Okrągłym Stole", patrzymy co powie na to Moskwa. nie wychylamy się, bo "wicie rozumicie" jak się lud ruszy, to dopiero będzie po nas i naszych planach. A lud mamiony hasłami "Solidarności", o potrzebnej reformie Balcerowicza, która okazała się gangsterską wyprzedażą dóbr narodowych i likwidacją, jak popadnie, bez oceny, czy jest to kluczowa z punktu widzenia interesu naszego państwa gałąź przemysł czy nasza polska specjalizacja, słuchał i stał  potakując głową, bo może faktycznie, tak trzeba? Już wówczas nikt starał się myśleć w tych kategoriach, a lud zachłyśnięty, że można handlować otwierał  łóżka polowe, "szczęki", budki i stragany. A tu wielka polityka, wielcy namaszczeni przez siebie samych pseudo politycy, klasa sprzedajnych gówniarzy, myślących jak wiejskie chłopaki z Wiejskiej w kategoriach swojego interesu i swoich bliskich. Ale oczywiście szermowano hasłami, w czym zawsze celowa  „Wyborcza", że jesteśmy w awangardzie transformacji i zmian politycznych. Później się dopiero okazało, że wyprzedzili nas Węgrzy, Czesi, a tzw. wolne wybory odfajkowaliśmy jako ostatni demolud.

Jarosław Kaczyński nie mówi o tym w tak dosadny sposób, jak ja to komentuję. Stara się jako polityk mówić wyważonym językiem, nie szermuje zjadliwą krytyką, a mógłby. Nie insynuuje, że on ostrzegał, a Oni - politycy go nie słuchali, nie uchyla się od współodpowiedzialności, za pewne decyzje, m.in. związane z delegowaniem Wałęsy na prezydenta. Nie mówi, że mieliśmy ułatwione zadanie, bo wyprosiliśmy Rosjan z Polski, ale daje do zrozumienia, iż można było iść bardziej ostrym kursem pod prąd. Widać było gołym okiem, iż zmurszały układ zwany polskim nierealnym socjalizmem (nigdy nie była to żadna komuna), spróchniał na tyle, że można było odpowiednio oczyścić przy pomocy politycznego skalpela resorty siłowe ze służb i już wtedy odsunąć przefarbowanych towarzyszy z życia politycznego, a później gospodarczego. Oczywiście nikt nie mówi, że byłoby to proste, że nie czaiło się w tym rozwiązaniu niebezpieczeństwo. Tylko, że u nas nie było  ludzi pokroju Janajewa, za którymi by poszło np. wojsko. Nie wierzę w to, że osłabione i już wtedy skłócone służby, co do taktyki miałyby odwagę i możliwości wywołać w Polsce podobny pucz. Mieliśmy wówczas jeszcze „sieć" dużych zakładów, mieliśmy prawie 6 mln ludzi w „Solidarności". Po prostu tzw. opozycja polityczna w Polsce uwłaszczona na państwowym majątku wraz z byłą władzą pochodzącą z radzieckiego namaszczenia zdradziła naród, zdradziła siebie, w to co wierzyła, przynajmniej na papierze. Stąd mamy taką a nie inną scenę polityczną, w niewielkim stopniu spolaryzowaną, mającą przed sobą nie wizję dostatniego społeczeństwa bogatego i silnego państwa, ale własne partyjne interesy, całkowicie oderwane od postulatów społeczeństwa, które społeczne, oddolne projekty leżą odrzucone przez ten pseudo Sejm, w tzw. sejmowej zamrażarce".
I dlatego tak blado i zgoła lodowato wyglądają w Polsce kampanie przedwyborcze. Zakleja się nam usta plakatami, zarzuca ulotkami, zapominając o tym, że kontakt z obywatelem jest rękojmią demokracji, a prawdziwa demokracja i wolność obywatelska świadectwem bogactwa materialnego i duchowego danego narodu.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Recenzja: „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści" Aleksandra Ziółkowska-Boehm

Zbiór artykułów i wywiadów Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm z odchodzącym już pokoleniem II RP, pokoleniem walczącym wpierw o niepodległość Polski, a później z faszystowskim i "czerwonym" okupantem doskonale wpisują się w nurt opowieści, które coraz bardziej zdobywają sobie serca czytelników i to szczególnie ostatnio młodego pokolenia.
Książki wspomnieniowe grupujące żywe prawdziwe relacje ludzi tworzących zręby polskiej państwowości po latach niewoli mogą i powinny na trwałe wpisać się "polską rację stanu". Nie dlatego, że tak trzeba, że to jest modne, ale po to byśmy mogli w wolnych chwilach zadać sobie pytanie: skąd przyszliśmy, dlaczego polski charakter był chwalony i przytaczany nawet przez największych wrogów jako przykład do naśladowania, a pomimo to nasze losy były tak tragiczne i wymagały od tamtego niepodległościowego pokolenia niezwykłego hartu ducha i nadludzkiej siły.

Rozmowy Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm są ciągle tymi samymi żywymi relacjami spisanymi z pierwszej ręki, co w momencie, kiedy je nagrywała. Stają przed nami świadkowie tamtych czasów opowiadając szczerze i bez żadnego kunktatorstwa o swoich własnych losach, o losach swoich rodzin, bliskich, kolegów ze szkoły czy studiów.

Czy będą to drobiazgowo odtworzone ostatnie dni Krystyny Wańkowiczowej ps. "Anna", córki Zofii i Melchiora Wańkowiczów, która zginęła w Powstaniu Warszawskim, w czasie ostrzału moździerzowego cmentarza ewangelickiego, co okazało się dopiero po latach. Czy losy powstańczego fotografa Wiesława Chrzanowskiego, który jak pisze "filmy przenosił pod czapką na głowie", ryzykując życiem na pierwszej linii z powstańcami utrwalał sceny walki, powstańczego życia, a to, co przeniósł do naszej historii jest największą wartością jaką oddało okupowanej Polsce tamto "Pokolenie". Z którego teraz część Polaków śmieje się, uważając ich za wariatów, oszołomów. A szkoda, że
próbuje się zamazać sens i zatuszować ich ofiarność czy bohaterstwo. Bo było to pokolenie, które miało w sobie zakodowaną ideę wolności, w tym również wolności osobistej i niezłomny charakter, a także zasady i światopogląd kształtowany przez znakomitych nauczycieli, pedagogów i wykładowców, gdzie przywiązywało się wagę, do słów, języka, przyrzeczenia i przysięgi.

To było pokolenie, które nie poddało się manipulacji ani jednego okupantowi ani drugiemu, oczywiście z małymi wyjątkami, stąd taka zaciekłość komunistów w niszczeniu dorobku, w tym również materialnego całego tego niepodległościowego pokolenia Kolumbów. Żeby przeżyć musieli najczęściej wybierać między życiem a śmiercią. Byli na listach proskrypcyjnych NKWD i polskiej bezpieki, ukrywali się, walczyli w podziemiu. Wiedzieli, że sprawa jest przegrana, ale nikt nie zwolnił ich z przysięgi. Ginęli, bo nie wyobrażali sobie, że może istnieć "Opcja niemiecka", że można wybierać między faszyzmem a czerwonym stalinowskim terrorem. Doświadczyli najgorszych rzeczy: obozów przesiedleńczych, koncentracyjnych, zsyłki, wielogodzinnych przesłuchań, słyszeli w celach nocne strzały, rozstrzeliwania trwały najczęściej w nocy, w tym specjalizowali się głównie oprawcy ze Wschodu.

Nie można przejść obojętnie wobec losów Krystyny i Marka Jaroszewiczów, Krystyny i Stefana Korbońskich, współtwórcy cywilnego podziemnego państwa polskiego, rodzinnych losów Marii Kowal, która tylko cudem uniknęła wołyńskiej rzezi z rąk ukraińskich morderców z UPA, Beaty Chomicz z Dunin- Marcinkiewiczów, a także Rudolfa S. Falkowskiego, znanego lotnika i inżyniera, który brał udział w projekcie konstrukcji rakiet "Patriot". To było tamte pokolenie, dwudziestolecia międzywojennego. W tak krótkim okresie Polska nie tylko odbudowała swoją niepodległość, ale odbudowała swoje elity i inteligencję. To właśnie oni ponieśli największą ofiarę w II wojnie światowej. Oba reżymy brunatny i czerwony wiedziały, że wyniszczenie tego pokolenia gwarantuje im lata posłuszeństwa i poddaństwa ze strony Polaków.
Co z tego dziedzictwa nam zostało? Ja twierdzę, że niewiele.
Naród który mieni się wybranym nigdy nie dopuściłby do tego, żeby rządzili nami zupacy, ludzie bez charakteru, bez prawa do tego żeby nas reprezentować.

Ostatnią część książki Ziółkowskiej zajmuje tytułowy rozdział „Druga bitwa o Monte Cassino", wywiad z uczestnikiem słynnego szturmu czołgów na górski grzbiet „Widma" Zenonem Starosteckim (zamieszczony wcześniej w Gieroycia „Zeszytach Historycznych"), który po nagłej decyzji swojego dowódcy o wycofaniu czołgów w czasie ataku niemieckich grenadierów pancernych na ten grzbiet, przejął dowództwo, znalazł wąskie przejście między skałami i wyprowadził na szczyt Widma trzy czołgi biorąc do niewoli wielu Niemców. W międzyczasie został ranny i będąc w szpitalu nie mógł zapobiec przyznaniu przez dowódcę brygady krzyża Virtuti Militari swojemu dowódcy Janowi Kochanowskiemu. Żeby nie zaogniać sporu w czasie trwającej wojny zawiesił swój protest. Jeszcze dwukrotnie ranny leżąc w szpitalu przeczytał o tym relację w słynnej książce Wańkowicza „Bitwa o Monte Cassino", która diametralnie odbiegała od prawdy.

Po latach starał się wykazać jak to wyglądało naprawdę, mając dwóch świadków Tadeusza Trajdosiewicza oraz Freda Virskiego-Kornreicha, dowódcy jednego z trzech czołgów. Oczywiście jak się Państwo domyślacie, otworzyło się "polskie piekiełko". Starostecki został zaatakowany przez Koło Pułku Czwartego Pancernego „Skorpion". Warto prześledzić korespondencję w tej sprawie i reperkusje krajowe jak i zagraniczne, które dosięgły tak Giedroycia jak i Starosteckiego. Okazuje się, że dla dobra sprawy jego koledzy i część Polonii Londyńskiej woli utrzymać w mocy nieprawdę, żeby nie nadszarpywać  honoru bojowego Pułku Pancernego „Skorpion". Przypomina mi się tu angielski film "Honor pułku" i nowelka filmowa Kutza "Wdowa" której bohaterem był kapitan Joczys. Niestety ta prawdy historyczne i te filmowe czerpią swoją prawdę z życia i bazują często na prawdziwych faktach. Rozsądźcie Państwo sami kto ma rację i czy powinno się po latach dochodzić prawdy. Bo jak mniemam mamy takie czasy i takie media, które wmawiają nam, że nie warto, że wszystko się przedawniło, a bohaterowie wymierają, że czasu się nie zatrzyma, a prawdę...

sobota, 8 listopada 2014

Powakacyjne refleksje

 Ten rok był dla mnie bardzo nerwowy i pracowity. Po pierwsze obniżono mi pensję, po 14 latach pracy na rzecz Portalu , który de facto prowadzę "autorsko" od czternastu lat. Jakby nie było powinienem się liczyć z tym, bo branża się "kurczy", a jednak, niemiłe zaskoczenie. Teraz dołączyłem do tych, co ani nie zdychają jak i zalecano, ani nie żyją jakby sami chcieli. Tylko, że lemingi nie widzą, że to nie jest żaden kapitalizm, bo pracodawcy sami nie oszczędzają, chociaż narzekają na kryzys i drożyznę, i  "wyciskają:" tą niedouczoną, ogłupiałą przez pseudo media ludzką bladź wmawiając im, że tak tylko może być, bo kapitalizm tym się w POlsce charakteryzuje. A moja córeczka w Danii, budującej dwieście pięćdziesiąt lat kapitalizmu dostała właśnie od tego krwiożerczego kapitalistycznego państwa 5.300 tys koron z wykorzystaniem na urlop, chociaż pracuje tam dopiero dwa lata! W Niemczech mimo, że też globalna polityka wyryła tam bruzdy i podzieliła społeczeństwo dodała swoim więcej socjalu i przywilejów, w niecnej Austrii idziesz do ichniego Urzędu Pracy mówisz, że jesteś zmęczony i wypalony i dostajesz roczny płatny urlop. I reszta społeczeństwa nie oburza się tak jak u nas na fejsie, tylko rozumie, że po tym czasie, ten zregenerowany człowiek wraca do swoich obowiązków. Tylko tutaj w tym komuszym bantustanie, gdzie ludzie własną wiedzę i "oświecenie" spychają na sam koniec własnej drogi, każdy uważa, że jak pracuje, to każdy musi tyrać tak samo, bo tutaj mimo lansowanego indywidualizmu obowiązuje bolszewicka "odpowiedzialność" zbiorowa,. Tu każdy ma prawo zaglądać ci w "gary", komentować, co jesz, i na co wydajesz. Wiem, że jest to niekonsekwentne do tego, co napisałem wcześniej, ale właśnie solidarność pracodawcy z pracującym na tym etapie budowania wzajemnych relacji czyli kapitalistycznych stosunków pracy powoduje, że są one przejrzyste i pracujący nie ma tylu zachęt, żeby swego pracodawcę okraść czy oszukać. Ale wyciskanie" ludzików to Polska specjalność w Europie i Europa z tego skwapliwie korzysta. Stąd ocena ludzi, że nie rządzą nami POlacy tylko sprzedajni zupacy i jurgieltnicy.


 
 Solidarność społeczna termin wyświechtany przez media, to nic innego jak budowanie zbiorowego dobrobytu społeczeństwa skupionego wokół swojego Państwa, które na tym bogaceniu się indywidualnym i zbiorowym zyskuje,. Niestety nami rządzą krypto bolszewicy szermujący takimi ogranymi terminami jak demokracja, wolność, rozwój społeczny, a robią zupełnie co innego!
 

Niszczenie Polaków jako społeczeństwa, dzielenie nas nic im nie da. Bo tylko bogate społeczeństwo ma szansę sprostać wyzwaniom XXI wieku,. Tylko z takim społeczeństwem będą się liczyli w świecie bezwzględnych interesów narodowych. Stąd taka ogólna niechęć ludzi na fejsie i necie do Polski jako państwa, które ma działać na rzecz rozwoju polskiej rodziny i Polaków jako narodu. Ludzie wolą wjeżdżać niż próbować coś zmienić. Wszędzie protestują ludzie pracy, na ulicach, w Belgii, Finlandii, Niemczech, Francji, Włoszech, Grecji, Wlk. Brytanii, Irlandii tylko nie w tym środkowo europejskim bantustanie. Stąd poczucie beznadziei i straconego życia, a drugie nie przyjdzie! Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wierzył w samo naprawienie się rozbestwionych pseudo elit złodziei i kłamców!




Zbliżają się Wybory! Obserwuję działania Peło, PiS, SLD czy PSL! Nikt z nich nie chce naruszać tego układu sił, bo każdy czerpie z tego politycznego konsensusu korzyści dla siebie. I  twierdzę, że PiS tak naprawdę nie chce władzy, bo nie reaguje na oskarżenie w prasie. Myślę, o tym ostatnim wybryku Hoffmana i jego znajomych. Oczywiście Protaś" też pił, ale zobaczcie jak media wyciszyły powoli jego pijacki wybryk, a tu nie wierzę, że członkowie PiS biorąc pod uwagę okres przedwyborczy zrobili to niechcący, bezwiednie. I to teraz wiedzą, że skundlona i sprzedajna prasa to wyciągnie jak nieobgryzioną kość i będzie nią rzucać tu i tam pokazując jak to lekceważą sobie Polaków i swój elektorat, no kto? Pisowska Opozycja!
Nie wierzę, że jest to wypadek przy pracy! Myślę, że sytuacja tego polskiego bantustanu jest tak zła, że nikt nie chce samodzielnie władzy! Bo zarządzanie bankrutującym państwem to nie jest łatwa sprawa, Tusk dał sobie spokój, co miał zrobić to już zrobił!  Teraz postawił na Kopacz, bo ludziki lubią jak kobitki ściemniają, vide "Bufetowa" Walzowa czy Kluzik-Rostkowska ( o gotowości szkół na przyjęcie 6-latków lub minimalnych skutkach dla księgarstwa darmowego wprowadzenia darmowego  podręcznika). Ludzie ogólnie lubią być okłamywani? To też wydaje mi się jakaś feralna cecha naszego braku charakteru.

Lubimy sobie strzelać "samobója", lubimy sponiewierać swój dorobek polityczny, swoje nazwisko! Żyjemy na ogół w głębokiej duchowej nędzy, przeświadczeni, że materialny byt ocali nas i wywyższy w oczach milionów Polaków marzących po cichu o dostępie do koryta, do możliwości unurzania się w tej brei, żeby tylko ktoś za nas zapłacił za łaźnię i pralnię!

I to jest to POlskie "homo sovieticus", które przykleiło się do polskich pseudo elit! Mieć w głębokiej pogardzie ludzi, wyborców urządzając ich ludyczny spektakl niespełnionych obietnic i pustych deklaracji! Ale przecież my uwielbiamy być okłamywani!

Recenzja: „Rewersy. Rozmowy literackie", Konrad Wojtyła

Rozmowa jest szczególnym rodzajem porozumienia między dwoma interlokutorami. Zdolność do komunikacji jest darem wrodzonym danym nam od Boga, cechą immanentną ludzi, którzy cenią sobie bliźnich, są ich ciekawi, potrafią słuchać.
Umiejętność słuchania to już coraz częściej zanikająca cecha, gdyż mam wrażenie, że współczesne rozmowy to rodzaj monologu jednej i drugiej strony z samym sobą. Ale jak w każdej sytuacji są wyjątki od reguły i właśnie w tym wypadku mamy do czynienia z takim właśnie wyjątkiem. Bo trzeba mieć w sobie niesamowite pokłady wiedzy i siły przekonywania, aby zmusić swoich rozmówców do szczerości i wyjawienia tego, czego przedtem nie zamierzali nam powiedzieć.

Konrad Wojtyła, poeta, dziennikarz, w tym dziennikarz radiowy, krytyk literacki w dziesięciu odsłonach ukazał nam awers i rewers tak znakomitych, ale zarazem tak różnych postaci, może słowo indywidualności polskiej literatury byłoby bardziej odpowiednie: Marka Bieńczyka, Dariusza Bitnera, Stefana i Krystynę Chwinów, Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, Marka Krajewskiego, Kazimierza Kutza i Jerzego Illga, Sławomira Mrożka, Kamila Sipowicza, Andrzeja Stasiuka czy Krzysztofa Vargę.

W drugiej części zatytułowanej  „Rozmowy o pisarzach" wczytujemy się i wsłuchujemy w to co mają do powiedzenia nam o Franzu Kafce i kulisach tłumaczenia jego  „Procesu" Jerzy Ekier i Piotr Matywiecki.  Później mamy jak dla mnie arcyciekawą wypowiedź Krzysztofa Bartnickiego opowiadającego Wojtyle o tropach, wątkach, wariantach i światach równoległych towarzyszących mu w czasie tłumaczenia „Finnegans Wake" Jamesa Joyce'a. Meandry językowych skojarzeń, synonimów przypominają właśnie walkę o pierwszeństwo między awersem a rewersem. Jak mówi słownik to dwie strony jakiegoś zdobionego przedmiotu płaskiego, pokrytego jedno - lub dwustronnie malowidłem, grafiką lub drukiem, zawierającego płaskorzeźbę, wizerunek wykonany metodą rycia, kucia lub zdobionego w jeszcze inny sposób. Oba pojęcia funkcjonują wyłącznie razem, gdy w danym przedmiocie występuje swobodny dostęp do obu jego powierzchni, przy czym jedna z nich jest wyłączną lub główną stroną zawierającą przedstawiane treści. Tą jedyną lub ważniejszą stroną jest awers, natomiast rewers zawiera treści uzupełniające lub też jest po prostu "plecami" danego przedmiotu.

Czytając zapis rozmów z Markiem Bieńczykiem widzimy to i czujemy, iż pisanie jest dla niego rodzajem happy few, osobistą idyllą, gdzie mieszają się gatunki i style jak we francuskim esai-roman. I bynajmniej nie jest to jego osobista krucjata przeciwko światu, jego tragiczności lecz rodzaj literackiego obserwatorium, w którym Bieńczyk czuje się jak niebiański odkrywca obserwując twarze, rzeczy, sytuacje, które zaistniały w nim na dłużej niczym egzystencjalne reminescencje, a może raczej iluminacje, które powodują, że siła pisania staje się wtedy podświadoma.
Dariusz Bitner autor dwudziestu jeden opublikowanych książek przyznaje bez ogródek, że patrząc z perspektywy czasu, wiele z jego książek po prostu by nie powstało, gdyż często miał przeczucie, że każda myśl, którą przychodzi mu sformułować wydaje się być tak oczywista, że nie wiadomo czy jest tego warta. Na całe szczęście górę wzięła wrodzona ciekawość, gdzie ona tak naprawdę mnie zaprowadzi.

Te wątpliwości nie są też obce Bieńczykowi, Klimko-Dobrzanieckiemu, Stasiukowi, Mrożkowi czy Vardze. Drugą wspólną dla nich jest zasada: nie zaglądać ponownie do swoich książek, nie wracają do nich, one żyją i mają żyć własnym życiem. Wydoroślały tak jak i oni, muszą odpowiadać za siebie.

„Hanemann" Chwina otworzył puszkę Pandory pełną faktów socjologicznych, gdzie własna osobista historia współtworzy historię miejsc, dzielnic i miast stajać się uniwersalną przypowieścią o czynieniu tu na tej ziemi własnych współczulnych śladów obecności, z rzeczy drobnych, wręcz detali które później osiągają rangę samoistnych wręcz alternatywnych światów. I to jest to co stanowi o ponadczasowości literatury, co powoli umyka percepcji krytyków i wydawców nastawionych na lansowanie „produktu", który ma się sprzedać i wpasować w rynek tu i teraz. Stąd coraz częściej mamy do czynienia z „literaturą jednodniową".

Klimko-Dobrzaniecki w rozmowie z Wojtyłą śni, mówi, pisze i myśli po polsku, pisząc i tworząc poza naszymi granicami. Obecność w nim świadomości językowej jest tak głęboka czy wręcz ontologiczna, iż niezależnie czy mieszka w Reykjaviku, Wiedniu czy Paryżu w każdym calu jego opowieści żyje Polska z tą całą swoją ludyczną magią, bajeczna nostalgią i wręcz antycznym tragizmem. Dlatego jego książki lepiej się sprzedają i bardziej są znane we Francji, Austrii niż w Polsce.

Rozmowa z Markiem Krajewskim wydawała mi się najłatwiejsza, może dlatego, iż Krajewski nie ukrywa tego, że jest po prostu sprawnym rzemieślnikiem, dla którego język i literatura jest tylko idealnym budulcem do stworzenia dobrego kryminału. Nie rości sobie pretensji do bycia drugim Chandlerem czy Mankellem, nie chce wytyczać nowych gatunków, stara się za to opowiedzieć wymyśloną przez siebie historię z całym pietyzmem i prawdopodobieństwem występujących w niej szczegółów i detali. Jego książki mogą służyć nam jako literackie przewodniki po Wrocławiu i Lwowie.

Najbardziej mnie poruszyła historia książki Kazimierza Kutza "Piąta strona świata" pisanej z przerwami ponad siedemnaście lat. Ten późny debiut okazał się być niebywałym sukcesem, w którym  Górny Śląsk osiągnął rangę osobnej galaktyki, z własnymi satelitami, gwiazdami i "czarnymi dziurami", w których często znikał wraz ze swoją innością, obcością i niezrozumieniem. Bodaj najbardziej osierocone dziecko Polski przedwojennej i powojennej, którego historii, obyczajów i ludzkich losów uczył się Kutz cierpliwie, stąd stał się jego przybranym ojcem, surowym ale sprawiedliwym. Zgonie ze śląską tradycją i filozofią.

Rozmowa z Mrożkiem, to dialog, a właściwie krótki i zwięzły wykład o odchodzeniu, powolnym zwijaniu swojego manuskryptu, swoich teatralnych historii. Tam gdzie w nasze życie wkracza choroba, wszystkiego praktycznie uczymy się od początku, języka, brzmienia słów, wymowy zdań. Czas skraca swoją skalę, często do jednego dźwięku i musimy wysilić cały swój językowy słuch żeby wejść w jego rytm. Ta praca pobrzmiewa w jego ostatniej sztuce  „Karnawał i pierwsza żona Adama". Wszystko inne już było. Dlatego była to jego praca ostatnia i najcięższa. Najbardziej osobista.

Świat psychodelii Kamila Sipowicza to z jednej strony zabawa znaczeniami, z drugiej próba uściślenia pewnych teorii ontologicznych, według, których człowiek jest strukturą chorą, upośledzoną, nieszczęsną i przez to głęboko zagubioną, w świecie, w sobie, w środowisku naturalnym, we własnych fantasmagoriach. Wszystko co robimy jest pewnego rodzaju samooszukiwaniem się, gdyż bez metafizycznej podbudowy, wiedzy, świadomości nigdy nic nie zmienimy w sobie na trwałe, wszystko inne, to tylko próby jak u Montaigne'a.

Andrzej Stasiuk to osobne zjawisku w polskiej literaturze. Jego teatrum bierze się z poetyckiej wrażliwości na każdy szczegół opowieści, które wydobywa z siebie niczym ze studni, gdzie leniwie płynie Leta, Wisła i San i Solinka.
Zresztą przeczytajcie sami.

Pasjonujące jest to w tych rozmowach, że każdy z rozmówców Wojtyły  ma swój własny odrębny świat, zna jego granice, język, zwyczaje, mieszkańców, wsie i miasta, wie o nim wszystko, a najtrudniejszym ich zadaniem jest przekonać nas do tego byśmy ten świat odwiedzili, weszli jak do własnego domu, rozgościli się w nim, rozsiedli, wyciągnęli nogi i niczym strudzeni wędrowcy zasiedli przy ogniu, piecu, kominku i wsłuchiwali się w każdy szept, dźwięk i szelest dochodzący z głębi jego duszy, bo każdy takową posiada, a każda jest inna na swój sposób i opowiada o sobie i swoim życiu, również tym wewnętrznym. Trzeba tylko chcieć poświęcić mu parę chwil w ciągu dnia.

Zachęcam gorąco, bo to jest takie uczucie jakbyście siedzieli w zaklętym kręgu między niewidzialnymi Bieńczykiem, Bitnerem, Chwinami, Klimko-Dobrzanieckim, Krajewskim, Kutzem, Illgiem, Sipowiczem, Stasiukiem, Vargą, Ekierem, Matywieckim, Barnickim, Deglerem, Zadurą i Mieleckim. A wierzcie mi, że to bardzo mądry polski literacki Camelot.