wtorek, 15 kwietnia 2014

Dalszy ciąg mego déjà vu, "Wratislavia cum figuris" - moje szczególne spotkanie z Wrocławiem, a także koniec mojego księgarstwa

Jak czytaliście poprzednią część od 1999 roku, po wydaniu "Déjà vu", w "Rękodzielni Arhat" przeżyłem mój osobisty  powrót do świata literatury, który gdzieś tam tkwił na swoich z góry ustalonych pozycjach. To znaczy, tradycyjne, nic się zmieniło, było jak w komunie: "czapkowanie" nowej władzy i czekanie, aż spadnie jakikolwiek grosz na "serię z kołatką" i "Pomosty". Nie chciałem powtarzać takiego dejà vu.  Od dziesięciu lat walczyłem o wszystko sam, zdany na swoje umiejętności, na swoje pomysły, a teraz mam wracać do tego obmierzłego państwowego molocha opanowanego przez specsłużby i kolesi z "Magdalenki"?                                                                     
                                                      Rękodzielnia ARHAT, 1999


             Środowisko po upadku księgarni, nie zaakceptowało mnie od razu, ale czułem, że chyba  bardziej odrzuciło i to z dwóch powodów. Powód pierwszy, to jak wspomniałem moje dość głośne bankructwo. Oj, ilu pseudo przyjaciół mi ubyło, ilu unikało mnie lub nie rozpoznawało na ulicy.
                                                                
                                                                    ATUT, 2002


            Drugi powód,  bodaj podstawowy, to po opublikowaniu we "Wratislavii cum figuris" wiersza poświęconego Markowi Garbali pt. "Ojciec" (miało być "Padre", ale redakcja to odrzuciła ponieważ taką ksywę miał Bogusław Litwiniec), od tego jak pamiętam wszystko się zaczęło, a potem prawem serii; od razu po jego śmierci "przyspawano" mnie do niego - dolepiając łatę "homosia". I serial się rozpoczął!
           Powiem wam, że dopiero po tym dotarło do mnie wśród jakiej zdeklasowanej, delikatnie mówiąc społeczności przyszło mi żyć. "Komuna" wyryła w nich swój własny kod. I oni chcieli mnie uczyć literatury?  A przecież można było wprost spytać po ludzku:  "chłopie chodzą o tobie takie, a takie ploty, możesz to wyjaśnić, albo co ty na to"? Ale po co, jak lepiej zza węgła, jak ostatni tchórze "dorobić" człowiekowi gębę. A przecież wielu z nim w taki, a nie innym  sposób pomogłem. Z wieloma znaliśmy się dobrze od lat. Obserwowali moją drogę literacką: od turniejów poetyckich, po pierwsze publikacje. Ale tu w tym Idiotenburgu, to nie ma znaczenia. To że straciłem włosy w wyniku głębokiego stresu, bałem się ludzi, długi przerastały mnie o mile, to dla nich również za trudna myślowa konkluzja. Tylko jak i rodzina i przyjaciele wiemy jaki wyścig odbyłem, tam i z powrotem, by wyjść z tej matni! A tak naprawdę moja rodzina, szczególnie synowie, czekający na mnie, często nadaremno. O co mają do mnie żal do dzisiaj!

   Ważne jest z kim pijesz i zakąszasz, kto za tobą stoi, i co możesz zrobić w zamian?


                                              Czytam "Ulicę Przodowników Pracy"

 Ale nic. Właśnie wydałem "Wratislavię..." i zacząłem ją promować: ani jednego spotkania w SPP, którego byłem członkiem, płacąc składki, ani zaproszenia do "Pomostów", ani na żadną organizowaną imprezę literacką.  Po prostu "zamurowali mnie" i udali, że takiego gościa nie ma.
 Poszedłem do "Wyborczej" do red. Mariusza Urbanka z tomikiem, Wziął go do ręki, wszedł do pokoju, gdzie siedzieli redaktorzy, pokazał siedzącym tam  młodym ludziom okładkę i spytał: "Może kogoś to zainteresuje". Nikt się nawet nie obejrzał. Potem napisałem do Beaty Maciejewskiej, myślicie, że raczyła chociażby odpowiedzieć, w stylu: "nie interesuje mnie pańska książka"  a przecież podobno jest taka uduchowiona.
Najbardziej mnie zabolało jednak to, że wiersz zamówiony przez Bogusława i Halinę L. o kawiarni "Pod Kalamburem" nie zawisł zgodnie z obietnicą na jej ścianie. Po kryjomu czasem, ktoś powiedział, że to ciekawe spojrzenie na Wrocław. Dałem do "Odry", mając nikłą nadzieję, że choć wspomną o tym w kąciku: "Opublikowane"? Hehehe, płonna nadzieja, a  przez cały czas biorą kasę z Ministerstwo podobno Kultury na "promowanie i utrwalanie  wartości literackich".

W radiu jedynie,  Robert Gawłowski zrobił audycję w kąciku literackim (pewnie mylę nazwę) i Jacek Wencel z Markiem Obszarnym pokazali tom w Telewizji Wrocław, w porannym "programie o kulturze". Tak naprawdę, to tylko tych kilkanaście spotkań autorskich, ocaliło tą książkę, której ważność będzie rosła czy chcę tego czy nie.
                                             
                                                      Klub Muzyki i Literatury, Wrocław


                Oczywiście nikt z tzw. środowiska literackiego, według przyjętej zasady (nie chodzimy na spotkania kolegów)  nie pokazał się na promocyjnym  wieczorze w Klubie Muzyki i Literatury, ale za to miałem świetne wieczorki w Domu Starców - na Karmelkowej, na Kamieńskiego, w bibliotece przy  Pretficza, w mojej  82 szkole podstawowej i paru innych miejscach. Chciałem zrobić uroczyste spotkanie autorskie w liceum - IV LO, ale zadzwoniłem i dowiedziałem się, że muszę zostawić książkę do "oceny" pedagogowi szkolnemu? Rozumiecie, dzwoni były uczeń, który spędził w budynku przy Świstackiego pięć lat swojego życia, w jednej klasie z ówczesną dyrektor i zamiast zaprosić go na rozmowę, to otrzymuję  typowo urzędniczą odpowiedź; a w tle znieczulająco grało radio.

                                                    IV LO, ul.  Stacha Świstackiego 12                                 

  Niespodziewanym akcentem promocji książki był, telefon od Ryśka Sławczyńskiego, że na laudacji swojej nagrody honoris causa w Auli Leopoldyńskiej w 2002 roku,  Karl Dedecius wykorzystał  fragmenty "Wratislavii cum figuris". Przetłumaczył  na tą okazję fragment wiersza "Wyimaginowany wykład prof. Nehringa, w sali swojego imienia", w którym to tekście zawarłem całe moje poetyckie credo. Nikt się nad tym nie tylko dla mnie ważnym tekstem nawet nie pochylił. A przecież z profesorami polonistyki wrocławskiej A.Z., S.B. czy J.Ł. znaliśmy się przynajmniej od początku lat siedemdziesiątych. Oddaję jedynie sprawiedliwość  śp. Lothatowi H., który zaprosił mnie do radia, kiedy wydałem "Déjà vu", a później "Wriatislavię".

                                                                  
                                                                   Prof. Karl Dedecius


Spłacałem długi, płaciłem alimenty, starałem się nie być dla moich synów tylko "niedzielnym tatusiem". Odbyliśmy w międzyczasie podróże do Krakowa - w zimie, i do Warszawy - latem. To były najszczęśliwsze chwile w moim ówczesnym życiu.
            Pracowałem dla "Borgisu", organizowałem kiermasze, pisałem, czytałem, słuchałem muzyki - starałem się żyć w miarę normalnym życiem, jeśli można nazwać regularne wizyty komorników i poborców czymś normalnym. Powoli uświadamiałem sobie, do czego to wszystko zmierza. Ludzi ciągle jeszcze naiwni myśleli, że to co się stało po 89 roku, to ich zasługa, że jakoś to będzie. A było coraz gorzej. Z taniego państwa, stawaliśmy się drogim, coraz droższym krajem. Ludzie oszczędności topniały, spadała sprzedaż książek. Coraz mniej ludzi uczestniczyło w kulturze. Topniała publiczność na spotkaniach.

                                                                   
                                                      Księgarnia "Sfera" 1999- 2001"
 
W końcu 2000 roku, w tym pamiętnym milenijnym czasie, ostatecznie upadła "Sfera" - ostatnia księgarnia, w której zostawiłem swój ślad. Traciłem włosy, w miarę zbliżającej się możliwości utraty pracy. Nie przypuszczałem, że te stresowe sytuacje, są  ze sobą tak powiązane. Dopadał mnie często niespodziewanie strach, co będzie dalej? Jako człowiek niezależny, który do tej pory posiadał jakąś tam stabilizację zawodową, stawałem przed alternatywą bezrobocia. Nie wiedziałem skąd wezmę na alimenty, opłaty ( za mieszkanie nie płaciłem od pół roku) wyłączyli mi światło, fakt, że tylko na tydzień, ale egzystencja po ciemku, "na ćmę",  daje szybką nauczkę. Moja rodzina z Gorzowa, do której zadzwoniłem, nie mogła mi pomóc.

                                                                          
                                     To nie jest oryginalne zdjęcie, ale podobne w klimacie


Przez cztery miesiące 2000 roku żyłem ze sprzedaży książek, które pozostały po "Arhacie". Podzielone na kartony: po 5 zł, 4 zł, 3, 2 i złotówce, woziłem pod Halę Stulecia. Brałem jeszcze w komis tytuły od "Współczesnego Światowida" (bardzo mi pomógł wtedy jej dyrektor Olek B.) na tzw. "łykend" i rozliczałem się w poniedziałek. Dopiero, pod koniec milenijnego maja, podjechał na Hallera mój obecny szef Krzysztof L. i zaproponował mi pracę w nowo powstałym portalu księgarskim www.ksiazka.net.pl. "Będziesz pisał o książkach w internecie", gdyby ktoś powiedział mi te zdanie, pół roku wcześniej odesłałbym go do psychiatry. I tak niespodziewanie, zacząłem w swoim życiu nowy etap - pisanie o książkach w necie, stałem się jej wirtualnym orędownikiem...cdn  niebawem.