wtorek, 28 kwietnia 2015

Dlaczego polska współczesna literatura nie przynosi nadziei?

Pytanie które postawiłem jest z jednej strony trudne, bo wymaga "odsłonienia" się, wypowiedzenia swoich racji, których z racji państwowego mecenatu żaden z tych tzw. świecznikowych literatów nie wypowie. Odetną go natychmiast od stypendiów, nagród nominacji, a z drugiej jest bardzo proste w odpowiedzi! Jest takim, a nie innym wynikiem polityki państwa jeśli chodzi o edukację i kulturę. W Polsce udało się mimo jet płytkiej katolickości wprowadzić wszystkie zalecenia Klubu Rzymskiego i Grupy z Bilderbergu: fatalną edukację, opiekę zdrowotną, depopulację, emigrację zarobkową, laicyzację wychowania, brak opieki na starość i skrócenie okresu do-życia z 8 lat do 4! Tak, tak proszę niedowiarków, a już czuję ich oddech za plecami! Właśnie skróciliśmy sobie życie, może jeszcze nasi rodzice, babcie pożyją trochę dłużej. Skażona woda, powietrze, śmieciowa żywność, praca po godzinach, fatalna opieka zdrowotna powoduje, iż
cywilizacyjne choroby koszą i kosić będą młode pokolenie spasione na grillu, gównie z McDonalda, KFC czy Burgerów. Ale oni uspokajająco powtarzają, ale to jeszcze przed nami, jeszcze pożyjemy!Chciaż z drugiej, co to za życie?

Ale spróbujmy sobie odpowiedzieć na postawione pytanie: Dlaczego współczesna literatura polska nie przynosi nadziei?

Ostatnio leciała w TV  komedia Woody Allena "O północy w Paryżu", główny bohater, młody pisarz przemieszcza się w czasie, poznając ówczesnych luminarzy sztuki, literatury. Oddaje do oceny swój maszynopis Gertrudzie Stein. Ona znajduje w końcu czas aby ją przeczytać, nawet jej się podoba, ale czegoś jej w niej brakuje. Myśli i w końcu mówi: "Pisarz, który niczego nie proponuje tylko opisuje rzeczywistość taką jaka jest nie jest pisarzem, nigdy nim nie będzie. Bo sztuką jest właśnie stworzyć alternatywę dla zła, samotności, destrukcji..." Bodaj taką treść miała jej wypowiedź. Zresztą bardzo ważna, nie tylko w kontekście tego filmu, ale w kontekście czasów w jakich przyszło nam żyć.

Sprowokowało mnie do napisania tego tekstu lansowanie przez sprzedajne media dwóch nowości: Żulczyka "Ślepnąć od świateł:" i Vargi "Masakra". Jedna i druga książka, obie opasłe, rozpisują na literackiej pięciolinii dodekafoniczną symfonię ludzkiej destrukcji, upadku, nurzania się we ekskrementach naszego polskiego realu. Dealer, niespełniony artysta, odrzuca ponętną duchowość (tego można się tylko domyślać)  na rzecz niskiego materializmu, powodem jest to, iż nie utrzyma siebie ani swojej partnerki, rodziny ze sprzedaży swoich dzieł, ale wie, poznając miasto i jego "drugie dno", że zawsze można sprzedawać zło, zaspokajać zachcianki zblazowanej "Warszawki", która ćpa pod koniec tygodnia, by odreagować to zbiorowe i indywidualne nurzanie się w gównie, to sprzedawanie siebie, bo teraz są takie czasy!.

Bohater "Masakry", artystowski muzyczny alkoholik - Stefan Kołtun (porównywany  przez jednego z recenzentów "Wybiórczej" do Joycowskiego  Stefana Dedalusa?) wyrusza w swoją deliryczną peregrynację po mieście molochu, zimnym odhumanizowanym mrowisku, gdzie po całym dniu jałowej harówki Mrówki Zet próbują "zabić" w sobie ostatnie przebłyski człowieczeństwa: chlając, ćpając, kurwiąc się, jakby to odpracowane przez nich, wyuczone kurewstwo było czymś innym. Okłamując nieznanych im ludzi, przez telefon, za pomocą netu, sprzedając im  puste elektroniczno-bankowe gówno opakowane w posrebrzane pudełka stają się pod koniec tygodnia żywymi zoombie. Pisze o tym Varga przywołując reminescencje ze swoich wcześniejszych książek (Trociny, Tequila,) . Ale o czym można pisać po Pilchu, Bator czy Karpowiczu?

Żaden z tych pisarzy nie proponuje żadnej alternatywy oprócz akceptacji tej realistycznej brei, w której  zanurzeni często po szyję brniemy do nieokreślonego punktu całkowitego upadku czy zatraty.
                    

Śmierdzący Wałbrzych i wałbrzyszanie, te nieumyte dusze z biedaszybów, ich toporny język, tym brzydzi się nagradzana przez "Warszawkę" Bator, pisze o nich z odradzą, bo ona jest z innego świata, z innej gliny, tej lepszej światowej.Nie ma żadnego współczucia czy empatii dla ich świata.

Karpowicz idący z tzw. prawomyślnym prądem wie, że jak opisze "przebierającego się za kobietę Maksa i żyjącego z nim "biseksa" Norberta, potem przekładaniec się komplikuje...zawsze to docenią i pochwalą - przynajmniej będzie nominacja! On rozgryzł ten światek literacki, wiem z kim...
No ale chociaż nie ukrywa, że chce iść zgodnie z duchem czasów: "Cywilizacja śmierci jest (...) najlepszym rozwiązaniem dla ludzkości" – stwierdza pisarz. Jego zdaniem, trudno mówić o życiu w innej cywilizacji, skoro i tak wszyscy jesteśmy skazani na to samo, czyli na śmierć. Najgorsze w tym, że udaje, iż się tym bawi, sili się na satyrę, ba nawet na kabaret, wiedzą, że  będzie to odebrane tym bardziej serio. Oto taka przewrotność rodem z prowincji.












                                                                 
                                                               



Śmierć, destrukcja, dilerka, alkoholizm, samobójstwo, ludziowstręt Bator, zlaicyzowany Zachód kupuje to w całości, tłumaczy, nagradza! Wszak taka jest Polska widziana oczami jej literackiej elity. To nie my ją tak widzimy - to Oni. Proszę nie mieć do nas pretensji. Dochodzi do tego polski  film, z "Pokłosiem", "Idą", "Ciałem" Szumowskiej, "Salą samobójców".

"To gdzie wy żyjecie, pyta mój niemiecki kolega z Saksonii"? W jakim  szaleństwie?
Z jednej pokazują nam w telewizji niemieckiej "Popolski show" czy "Polak szuka żony", a z drugiej chwalą Wasze autostrady i budynki? Nie wiemy co o Was sądzić. Najczęściej Niemcy się Was boją - bo jesteście tak jak Rosjanie, nieprzewidywalni, nerwowi, pełni uprzedzeń, nie szanujecie własności ani siebie
Ale może właśnie oto chodzi, żeby pokazać nas z pozycji rynsztoka, z pozycji ćpuna, alkoholika, dilera, złodzieja, a przede wszystkim brudasa i śmierdziela posługującego się prymitywną polszczyzną?

Czytelnik sięgający po taką literaturę, młody, nieopierzony, łyka to, jak leming popcorn w czasie seansu filmowego. Ale co z propozycją wyjścia z tego cywilizacyjnego klinczu? Co z wizją, z wyobraźnią, która ocala, przenosi w innym świat; nie od razu, ale po jakimś katharsis? Gdzie jest ocalenie?

Nie ma proszę państwa, tu chodzi, żebyśmy wszyscy utrwalili w sobie beznadzieję, śmiertelność bez wyjścia, pozbawioną duchowej tkanki. Taki młody człowiek czytając o tej wszechobecnej beznadziei nigdy nie zdobędzie się na bunt czy opór; po prostu zaakceptuje to, wtopi się w realizm dnia powszedniego. Bowiem w prostym behawioralnym społeczeństwie diagnoza społeczna musi być prosta, jak ta reklama karkówki na billboardzie. Bo jeśliby na ten Bóg chociaż wysili się, aby ocalić w swoich książkach jakąś cząstkę charakteru Polaka: upór, kiedyś honor, naszą kreatywność, siłę przetrwania jednej okupacji, drugiej czerwonej czystki, to zburzono by obraz-kliszę jaką utrwalają w nas media: słaby, sprzedajny, idący na kompromisy, aparatczyk, sługus na garnuszku państwa, szczególnie tzw. artyści z pierwszej gildii - zawsze na stypendiach, zawsze mogą liczyć na rezydencje, nagrody, nominacje, synekury, stanowiska. Czy po to tworzymy iluzję, że polska literatura współczesna podbija serca i dusze Zachodniego czytelnika? Czy aby na pewno sprawdziliście to?









czwartek, 16 kwietnia 2015

Mojej pracy w Portalu Księgarskim ciąg dalszy! - Warszawski Dom Książki i dalej...

Powracam po dłuższej przerwie do osobistych wspomnień...

Jako zwierzę polityczne z niesamowitym poczuciem wolności osobistej źle się czuję w skolonizowanym państwie. Jestem doskonale świadom tego, o co idzie gra i skąd nagle taka, a nie inna propaganda tresuje mrówki ZET w poczuciu tego, iż w mrowisku wszystko jest już ustalone przez królową/króla mamony i władzy. Bo jest to zupełnie inna oderwana od realu podgrupa ludzi. Znam i znałem kilku i wiem, jak głęboko są cofnięci...w siebie.Ale nie o tym chciałem pisać.

Skończyłem na 2005 roku, w którym stanąłem do konkursu na kierownika księgarni Warszawskiego Domu Książki. Egzaminował mnie na Szczytnickiej p.Wojciechowski; pochodził z zasłużonej księgarskiej rodziny. Po dwóch dniach dostałem telefon, że zostałem wybrany. Ta wiadomość, to jak wygrana w totka!

I znowu powróciło do mnie moje ponowne déjà vu. Zastałem pusty lokal. Trzeba było robić wszystko od początku; meble, ustawienie, aranżacja działów, zatowarowanie. Miałem na to 14 dni. Oczywiście, siedziałem w księgarni od rana do często pierwszej, drugiej godziny. Dostałem trzy dziewczyny do  pomocy. Mieliśmy tworzyć "Drużynę Dżi", one mając po dwadzieścia parę lat, ja czterdzieści parę. Inne spojrzenie na pracę, poświęcanie się, praca po godzinach, chociaż z tym nie było najgorzej. Oprócz tego pracowałem na pół etatu w Portalu, to razem daje 14 godzin pracy. W Domu Książki dostałem oszałamiające 870 zł netto na rękę!!! Był to rok 2005.  Z obiecanymi płatnościami za nadgodziny; potem zrobiła się z tego tzw. premia.
Po miesiącu zrobiliśmy; otworzyliśmy w połowie maja -  5 tys  obrotu, po 2 miesiącach - 13 tys.obrotu. Mieliśmy jeden niepodważalny atut; byliśmy w centrum miasta. Uciążliwe były trzy kwestie: dostawa, ograniczony wjazd na Rynek, wywóz śmieci i wspólnota oraz zabytkowy charakter budynku.

Pomimo to po odejściu p. Wojciechowskiego do sieci księgarskiej Matras nowa Prezesura: p. Burchard i Śnieć uznali nas za księgarnię "wzorcową", co równało się po czterech miesiącach kompletną wymianą mebli!!!??? Wzorowano się na "Matrasach" nie sprawdzając, czy te moduły sprawdzą się w tym lokalu ( no ale pod to jest władza, żeby z niej korzystać). Najgorsze były tzw. przystawki, z których zsuwały się książki (źle wyprofilowane półki), wszystko robiono na szybko i na pokaz. Pojechałem na tzw. "szkolenie", gdzie biedne starsze księgarski słuchały jak to od teraz mają pracować z klientem, jak eksponować książki itp.
Śmiechu warte, w czasach, gdzie tak naprawdę liczy się kontakt z czytelnikiem, możliwość wymiany zdań, przekazania mu wiedzy itp. Najśmieszniejsze były "żółte" chińskie koszulki z napisem "W czy, mogę pomóc", a na plecach napis: Warszawski Dom Książki. Oczywiście, z jednej strony marchewka - za dobre wyniki i sezon podręcznikowy (wyjazd na "wyżerkę" do Warsaw), z drugiej kij; w postaci tzw. "inspekcji", gdzie starano się mnie przerobić na sieciowego grajka; co jak mu zagrają tak będzie tańczył. No ale chyba chłopaki zauważyli, że nie "ze mną te numery Brunner". Obroty rosły, po 5 miesiącach (koniec października robiliśmy 34- 37 tys obrotu. Ale został nierozwiązany problem śmieci. Firma sprzątająca zażądała stałej umowy, która utknęła gdzieś w "centrali". No i gdzieś w sierpniu inspektorzy z Warsaw znaleźli haka: śmieci w workach w piwnicy i kartony z książkami z Azymutu, które w związku z wymianą mebli siłą rzeczy stały nierozpakowane. Reprymenda, że nie przeniosłem działów zgodnie z poleceniem, co było idiotyczne i irracjonalne, bo to kierownik i załoga wie, co jest dobre dla ich klientów. Niestety Panowie wyszkoleni według sieciowej nowomody byli wyjątkowo uparci i chcąc pokazać, kto tu rządzi - zwolnili mnie z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia. Gdyby, był pokorny jak ciele, to może bym ich przeżył (jak wiem polecieli parę miesięcy po mnie). Ale już wiedziałem, że coś w tym Zarządzie Warszawskiego Domu Książki nie gra. Pewnie ktoś wyczuł "konfitury", bo po Burchardzie przyjechali tzw. "laptopowcy", którzy urządzali na miejscu cyrk (raz czy dwa byłem tego świadkiem). Kazali dziewczynom przenosić działy prawie na oczach klientów. Ci skołowani chodzi później po księgarni, część zdenerwowana wychodziła. Nie zawsze indywidualna tresura przenosi się na tzw. masy. No ale kto ich tego uczył?

Ale wiem, że zrobiłem coś dobrego i wartościowego. Dziewczyny później trzymały się tych działów, może z ograniczeniem ezoteryki i działu rozwoju duchowego. Po co komu rozwój, jak tu idzie liberalny rynek, gdzie liczy się tylko kasa i zysk.Został duży dział  Kulturoznawstwa, Religioznawstwa, z podziałami: "Japonia" i "Chiny", gdzie starałem się sprowadzać najrzadsze tytuły z wydawnictw naukowych. Przychodził do nas Japończyk, który zawsze zapisywał je w notesie.

Odwiedzali nas: Jarosław Broda, urzędnicy z Ratusza, Olga Tokarczuk, Martyna Wojciechowska i dyrektorzy okolicznych banków. a także tzw. śmietanka Wrocławia. Klientela z tzw. gustem i  portfelem.  Organizowaliśmy spotkania autorskie: Agata Tuszyńska, Izabela Sowa i wielu innych pisarzy. To była podówczas naprawdę najlepsza księgarnia o profilu naukowym, z dobrym działem podróżniczo-turystycznym. Ale jak wszystko i to nie trwa wiecznie. Nazywaliśmy naszą księgarnię "Liber mundi", ale urzędnicy z WDM nie zaakceptowali tego; u nich byliśmy Księgarnią Warszawskiego Domu Książki nr...chyba 105? Szkoda, że nie zachowało się żadne zdjęcie, ale dla poglądu znalazłem jakąś warszawską księgarnię z tym okropnym szyldem? Brrr....


Pożegnanie z moimi dziewczynami odbyło się w chińskiej restauracji przy czerwonym okrągłym stole. Było nostalgicznie, ale bez pretensji, no może zgrzyt między dwiema z nich na temat oceny sytuacji. Po mnie rządy przejęła Ania Kościelna, a jej zastępcą była Kamila Kukuła i Gosia Szeruga. Odwiedzałem je potem i wiem, że kontynuowały naszą linię. Później jak wiem było coraz gorzej. Chłopaki "wyprowadzali" kaskę ma "spacer" , płatności i brak nowości zrobiły swoje...

A zdawało by się, że książki nie skuszą złodziei, ale niestety hasło rzucone przy "Okrągłym Stole" - No co chłopaki chcecie jeździć "merolami", i chodzić w drogich ciuchach, nosić na rękach super zegarki? No ba, kto by nie chciał. Odzew poszedł w lud...

No i tak ponownie w  połowie grudnia 2005 roku  wróciłem do Portalu na cały etat. Zaczynałem znowu od najniższej pensji (chyba za karę?) i piąłem się w górę. Ale to był mój najlepszy czas: współpraca z Fabryką Słów, KOS-em, Czarnym,  PIW-em, W.A.B., organizowanie z księgarzami ich własnych organizacji, bojkot Matrasa, obsługa krakowskich i warszawskich targów. Dużo się działo, wszyscy byli dobrej myśli, że na tym fundamencie uda się coś trwałego zrobić. A wychodzi jak zawsze. Ludziom brak cierpliwości, konsekwencji, no i to ich EGO, Ja, Ja zrobiłem, byłem u ministra itp. To ich "zjadło", bo tu trzeba było pracy od podstaw na długie lata, a nie tylko "na Giertycha".

Teraz jest w tym miejscu księgarniopodobny lokal, jedna półka z kryminałami. Całkowite niewykorzystanie pierwotnego pomysłu, ale jak się domyślam lokal został komuś "przyobiecany" stąd "unieważnienie" pierwszego przetargu przez Prezydenta. No ale jak mamy masmix, to i mamy też księgarnio-kawiarnie i coś tam...




I tak skończyła się moja księgarska droga. Na to, żebym, do tego zawodu nie wrócił stanął jeden człowiek, który nie w pełni sobie zdaje sprawę, co zrobił? Ale on wie i ja wiem, że on wie? Ja jeszcze z tym nie skończyłem!

PS. Podobno uratowały się jakieś zdjęcia księgarni, jak tylko je dostanę to pokażę wam mini fotoreportaż. bo to naprawdę w 2005 roku było małe centrum książki we Wrocławiu, teraz mamy tam jakieś 100 knajp, bo Pan Prezydent twierdzi, że książki są teraz w necie i  że księgarnie stacjonarne nie mają sensu w środku maista, tylko na peryferiach. Zauważcie to mówi gość, który jest prezydentem 700 tys. miasta - centrum naukowego (gdzie w miejscu księgarni naukowej będzie kolejna naleśnikarnia!!!) i Europejskiej Stolicy Kultury, gdzie książki powinny rzucać się w oczy na każdym ciągu handlowym biegnącym od rynku! No ale lemingom jest dobrze, bo jako Mrówka Zet zaraz po 12 godzinnej pracy mogą kupić w Żabce małego "Harry Pottera" i zalać robaka!