piątek, 7 lutego 2014

Recenzja: "Stommowisko. O mojej rodzinie i o mnie" Ludwik Stomma

"Stommowisko" było dla mnie ciekawą czytelniczą eskapadą w głąb osobistego palimpsestu jakim obdarzył nas Ludwik Stomma, a Iskry to opublikowały w swojej cenionej serii Biografii i Wspomnień.
Rozplątywanie genealogicznie pogmatwanych losów jego rodziny vel Stoma lub Stomma przypomniało mi moje własne peregrynacje w świat powiązań rodzinnych Kejzików&Kosmowskich. To cierpliwe ślęczenie nad węzełkami losu, które przeznaczenie lub ślepy łut szczęścia, w zależności od jakiej strony się na nie patrzyło przypominało wyprawę Styksem w łodzi Charona pod nieobecność
wszystkowiedzących Parek.

Nie muszę polecać Stommy, bo wydał przeszło dwadzieścia tytułów i jest obecny na polskim rynku od lat przynajmniej trzydziestu paru. Ale takie wspomnienia odtwarzające koloryt tamtych czarno-białych czasów - lat 60., gdzie przedwojenna inteligencja splątana z nowo powstałą "inteligencją" PRL-u i mówiącymi wierszem dozorcami pamiętającymi "Zaczarowaną dorożkę" Gałczyńskiego są mi bliskie jak "Termopile polskie" Micińskiego. Te nasze polskie wielogłosy naturszczyk Stomma zbiera niczym "piankę" z bezy lub jak to woli cappucino.

Denerwują wybory polityczne Ludwika Stommy, libertyna, masona, często bez żadnego zastanowienia (to moje odczucia) wywalone jak czaszka Yorika na łopacie; generalissimus Jaruzelski i tow. Michnik jako "wybawcy" zapyziałej postsowieckiej Polski odczuwający po europejsku kurację oczyszczającą w postaci "stanu wojennego", no i na deser inteligentne obcęgi Urbana, który traktowany z dystansem, to jednak czuje się, iż bliska jest mu ta filozofia indywidualnego oportunizmu i nihilistyki niż międzywojenna emocjonalność skupiona na pracy organicznej dla ojczyzny, choćby nawet rozpoczęta od budowania barykady na krakowskiej ul. Czarnowiejskiej 30A lub warszawskim pl. Kanonii.

Pewnie przemawia przeze mnie moja rodzinna tradycja, rozumienia skomplikowanych dziejów Polski, jako pasma poświęceń jednostek wybitnych dla szarej masy pospólstwa nierozumiejącego dogmatów historii wpisanej w ówczesną geopolitykę. Ale rozumiem, że w tym nie jestem oryginalny i doceniam kartezjańsko-millerowska ideę Stommowskiej politycznej poprawności, a może strawności. Dla mnie mimo potoczystego wywodu i językowej ogłady są to dywagacje ciut niestrawne. Rozumiem, że Ludwik Stomma brzydzi się tym polskim upuszczaniem krwi, od jednego zrywu do drugiego powstania, a wszystko takie nieprzygotowane.Taki polski dziwny Vermischung (wymieszanie) - bohaterstwa z żarliwą wiarą. Te sztandary i chorągwie niesione w pochodach przez mieszczan i studentów, a tuż za miastem polska hańba narodowa - nieuwłaszczony chłop pańszczyźniany. Ale taki mamy koloryt, panie Ludwiku, ludyczno-patriotyczny, czerpiący po trochu z palety Linkego i Dudy-Gracza, raz po raz przeplatany Starowieyskim i Malczewskim.

Wciąga Stomma swoim specyficznym opowiadactwem w głąb wątków rodzinnych jak czort jakiś ludyczny do "Zatrutej studni". I przy tym co jakiś czas anegdotycznie puszcza do nas oko, traktując rzeczy poważne z przymrużeniem i zarazem atencją stawiając równość między wątkami głównymi i szczegółami, gdyż to one współtworzą jego językową paletę.

Skomplikowane to wszystko w naszej polskim historycznym panoptikum! W tamtych czasach bowiem, kiedy partyjni sekretarze i bonzowie mogli otworzyć drzwi na dowolny uniwersytet lekko grożąc palcem jak tow. Stalin, drugą ręką tuląc do piersi dziecko, prawo jako takie nie istniało, a jego przestrzeganiem zajmowały się specsłużby i różne indywidua mniej lub więcej ustawione na wierchuszce ówczesnej władzy. Wszystko było umowne, nawet dość długo granice na Odrze i Nysie.

Ten barwny kilim tka na dwustu sześćdziesięciu stronach Ludwik Stomma, etnolog, antropolog kultury, pisarz, publicysta, felietonista, człowiek bywały, światowy, z tzw. intelektualnego establishmentu powojennego demoludu, zmieszany, ale nie wstrząśnięty, lubiciel kobiet, dobrych win, jedzenia, poezji, muzyki, teatru i po prostu życia, takiego, jakie ono jest. W całej swojej niekonsekwencji, objuczone polskimi kompleksami, pretensjonalne w swoich ideach narodu wybranego i cierpiącego za miliony. A teraz ciułającego co się da, i ile się da, wracającego do idei polskiej pracowniczej pańszczyzny.

Panie Ludwiku,
Bo może PRL-u wróci, to dopiero będzie trzeba ogródek przekopać, by skarby nasze się nie pomieszały z tymi z wojennej jumy. A tak, to fajnie tu i zacisznie. Europy jak nie było tak nie ma. No może tylko te autka, zagraniczne marki, metki i multipleksy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz