środa, 19 marca 2014

Upadek księgarni Arhat. Reaktywacja wydawnictwa, współpraca z Borgisem i moje "Déjà vu"

Komornicza pętla zaciskała się powoli acz systematycznie. Haracz jaki im oddawałem drenował finanse księgarni  i coraz częściej stawiał pod znakiem zapytania sens jej istnienia Owszem robiłem kiermasze pod Halą Stulecia, jeździłem z książkami na giełdy, ale to tylko przedłużało agonię "Arhatu". Do tego stopnia, że na niektórych półkach nie było książek tylko plakaty reklamowe lub tytuły przecenione.
Nie chciałem doprowadzić do tego, żeby księgarnia straciła markę i klientów dlatego w 1997 roku, po niespełna półtora roku spokojnej egzystencji podjąłem rozmowy z właścicielką lokalu, który i tak wiedziała, że mam kłopoty przez Majków na temat zmiany najemcy. To nie takie proste jak myślicie; trzeba zrobić spis książek, które nowa spółka przejmie, wycenić meble, płyty i inne rzeczy znajdujące się na stanie księgarni.
W końcu po wielu perturbacjach, zakulisowych rozmowach, właścicielka lokalu p. Lucyna K. zdecydowała się podpisać umowę najmu z moim byłym kierownikiem p. Tadeuszem B., którego wspólnikiem został Jerzy .W.
        
                                             
                                       Ten sam lokal: od "Arhatu", "9 muz" po "Sferę"

                                       

Zacząłem pracować u nich jako księgarz, z dodatkową opcją - wyjazdami do hurtowni i wydawców w celach handlowych. Spisaliśmy książki, które Tadeusz i Jerzy przejęli ode mnie; pieniądze z ich sprzedaży były przeznaczone na spłatę ZUS i US. Na moje nieszczęście po kilku miesiącach przemianowania księgarni z "Arhatu" na "9 muz" została ona okradziona. Przez okno na zapleczu wycięte "gumówką" ktoś szczupły wszedł do księgarni i wyniesiono płyty CD oraz próbowano rozpruć elektroniczne kasy. Albo ich ktoś spłoszył, albo po prostu odpuścili sobie.

Próbowałem wysondować tutejszą szemraną menelarnię i tzw. "margines" przesiadujący w barze "Jolka", ale bez rezultatu. A pro po tutejszego wiejsko-miejskiego proletariatu, to stanowił on typowy przekrój społeczeństwa po transformacji- od pseudo socjalizmu do pseudo kapitalizmu. Różnej maści alkoholicy; od "Tańczącego z wiadrami",taką ksywę otrzymał  były szewc, który dyżurował z wiadrem przed samochodami na parkingu, drobnych złodziei, po twardą recydywę. Bar "Jolka" spadł im jak gwiazdka z nieba. To był ich światek i świat cały. Byliśmy na stopie tolerancji i nieszkodzenia sobie. Ja im fajki i jakieś grosze, oni w miarę tolerancyjne traktowanie nas, naszych pracowników i księgarni.



Wydanie II
      

Żeby jakoś związać koniec z końcem reaktywowałem "Rękodzielnię Arhat". Rozpocząłem od wznowienia "Lao tsy" w tłumaczeniu poetyckim śp. Michała Fostowicza, potem przyszedł czas na Blake "Małżeństwo Nieba i Piekła" w tłum. Gwizdo Zlatkesa, Czuang - tsy "Słowa bez słów", a nawet ściągi, nowelki Kafki "Dociekania psa i "List do ojca" w tłum. Lecha Czyżewskiego. Niestety częste bankructwa hurtowni stawiały tą moją działalność pod dużym znakiem zapytania. Po jakimś czasie zgłosił się do mnie Jan K. który był wpierw w Arhacie, potem w "9 Muzach" częstym gościem i zaproponował mi współpracę wydawniczą z jego wydawnictwem "Pracownią Borgis". Mieliśmy wydawać literaturę szeroko pojętego rozwoju duchowego, w tym dzieła "Różokrzyżowców".



Pracowałem w księgarni, po południu szedłem do Jana K. w sprawie planów wydawniczych. W międzyczasie wyjazdy do Legnicy do dzieci lub przyjazd z nimi do Wrocławia. Plus wyjazdy do Warszawy, Krakowa, Poznania, Łodzi powodowały, iż byłem niejednokrotnie przez siedem dni w pracy, włączając w to trasy wyjazdowe. Nie zawsze umiałem wywiązać się z moich wydawniczych obowiązków na czas, co doprowadzało Jana K. do białej gorączki i częstych miedzy nami scysji. Jan K. prowadził oprócz tego firmę budowlaną i z tego co pamiętam miał wszystko pozapinane na ostatni guzik.


            
Ja niestety nie. Komornicy, poborcy skarbowi nachodzili mnie jakby zgodnie z jakimś harmonogramem. Plus alimenty i spotkania z moimi synami, z którymi chciałem mieć jak najczęstszy kontakt, przekazać im jak najwięcej swojej wiedzy, zwiedzić Polskę. To razem tworzyło niesamowicie szybki wir następujących po sobie zdarzeń, rzeczy i działań. Często odsypiałem to w aucie, w podróży, w pociągach. Ziściła się moja karma - urodzony w pociągu - skazany byłem na podróżowanie, jeżdżenie i przemieszczanie się po kraju. To była zwariowana wirówka najdziwniejszego Biura Podróży jakie poznałem. Moje wyjazdy do Frankfurtu, Wilna z Majkiem dopełniały ten turystyczny prospekt.



Po niespełna dwóch latach Tadeusz B. wpadł w takie długi: hurtownie, dostawcy, urzędy skarbowe no i ZUS, iż musiał "zdać" lokal kolejnemu najemcy. Trwały przy tym niesamowite przepychanki. Atakowali hurtownicy (między innymi Sartorius, Kwadro), były wspólnik Tadeusza B., że w końcu p. Lucyna K. zdecydowała się podpisać umowę najmu z Krzysztofem L. Byłem ponownie kierownikiem własnej księgarni, tym razem zmieniła ona nazwę na "Sfera".


Przeżyłem dziwne déjà vu, wracając jakby do początków mojej idei księgarni naukowo-literackiej. Zaczęliśmy od remontu: malowanie i wstawieniu do kilku działów nowych mebli. Poszerzono ofertę o książki techniczne, medycynę, informatykę, podręczniki.

W międzyczasie wracając na łono własnej twórczości opublikowałem w 1999 roku tom poetycki właśnie pod pt. Déjà vu". Te uczucie  od tamtego czasu zaczęło mi towarzyszyć jak "mój Anioł Stróż".



Ale o tym co było dalej w następnym odcinku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz