Od kiedy skończyła się moja przygoda z teatrem, księgarnia zyskiwała na znaczeniu we Wrocławiu. Tworzyliśmy najlepszy zespół, a na dodatek mając silnego właściciela "Wydawnictwo Dolnośląskie", którego gwiazda dopiero wschodziła na wydawniczym rynku mogliśmy sobie pozwolić na realizację wielu projektów.
Stoisko z orientalnymi instrumentami po ich wyprzedaży zmienione zostało na muzyczne, z kasetami i płytami CD. Sąsiadowało z nim stoisko z podręcznikami do nauki języków obcych. Na parterze były lady z książkami, w centralnej części sali "okrąglak z gazetami" i półki po ścianami z różnymi dziedzinami piśmiennictwa. Coraz więcej czytelników nas odwiedzało. Właściwie mieliśmy ruch od rana do wieczora. I ludzie naprawdę kupowali książki. Owszem było kilku "czytaczy", ale to byli raczej stali nasi klienci.
W dobrym tonie było wejść do "Centralnej". Fakt, była na tzw. deptaku handlowym wiodącym do Rynku. Mimo to zmienialiśmy wystawę dwa razy dziennie. U studenta, który przyszedł z propozycją współpracy zamówiłem aranżację witryny. Pamiętam, że tworzyły ją rozwieszone pod różnym kątem kawałki lustra, w których odbijały się okładki eksponowanych tytułów. Wyglądało to trochę jakby były w 3D. Dodatkowo na wystawie leciała taśma reklamowa w formie tzw. "pętli". To razem tworzyło naprawdę bardzo ekspresyjną witrynę księgarni wydawnictwa Dolnośląskiego.
Pojawiali się u nas literaci, aktorzy i ludzie sztuki. Często wizytę składała nam Urszula Kozioł z mężem Feliksem Przybylakiem, aktor śp. Andrzej Wojaczek, Cezary Kussyk, prof. Jacek Łukasiewicz, Mieczysław Orski z "Odry", aktorzy z Teatru Współczesnego, najczęściej Maciej Tomaszewski gwiazda spektaklu Szymona Szurmieja "Sztukmistrz z Lublina", śp. Tadeusz Szymków i Bogusław Linda, który wówczas kręcił we Wrocławiu swoje "Seszele".
Próbowaliśmy ze śp. Andrzejem Adamusem i Jankiem Stolarczykiem zainteresować ówczesnego prezydenta Wrocławia Bogdana Zdrojewskiego i wice-prezydenta Turkowskiego pomysłem przejęcia budynku Ligi Obrony Kraju i zbudowania na tym fundamencie "Wrocławskiego Centrum Książki". Projekt był już od lat gotowy, kiedy jeszcze pracowałem w Domu Książki. Niestety ta tajemnicza organizacja, nad którą jak się okazało MON nie ma żadnej władzy nie była chętna przystać na ten pomysł. Mieli w rekompensacie otrzymać inny budynek. Niestety "Pułkownicy" byli nieprzejednani.
Pamiętam jak któregoś dnia zmęczony po spektaklu przyszedłem do księgarni w szynelu, z naklejonymi na twarzy ranami. Chciałem czymś "rozjaśnić" ten kolejny dzień pracy. A byliśmy dłużej otwarci bo to było jakoś tak przed świętami. Miałem jeszcze wtedy psa w domu, kupiłem wieprzowe nóżki. Ci co mnie znają wiedzą, że mam poczucie humoru wychowując się na Mothy Pythonie. Włożyłem je do rękawów i wyszedłem na "front" hali. Podszedłem do kasy, gdzie siedziała Halinka i pogłaskałem ją tym kopytkiem za uchem. Nie m muszę wam mówić jaki krzyk rozległ się w księgarni. Dziewczyny myśląc pewnie, że jestem pod "Dobrym Aniołem" prosiły mnie żeby się wycofał na zaplecze. Tak też uczyniłem. Zrobiłem sobie kawy, ale korciło mnie cały czas, żeby to powtórzyć. Kiedy były zajęte zmianami w kasie, wyszedłem na salę i zauważyłem kobietę koło trzydziestki przeglądającą zielone "Hachette". Podszedłem do niej o prawej i wyciągnąłem dłoń z rękawa zakończoną "kopytkiem" i powiedziałem: "Prawda, że ładne". Słuchajcie tego krzyku nie usłyszycie w żadnym filmie Hitchcocka, ani w dziele Skolimowskiego pod tym samym tytułem. Po tym zdarzeniu sam wycofałem się na zaplecze. Tak się złożyło, że księgarnię odwiedził Andrzej Adamus z Jankiem Stolarczykiem. Siedziałem na zapleczu i piłem kawę przy naszym dużym "prosekcyjnym" stole na którym "rozbieraliśmy" zawsze dostawy. Byłem dalej w moim teatralnym przebraniu, w oficerkach na nogach, z przyklejonymi ranami na twarzy.To był ostani dzień mego statystowania.
- Wszystko w porządku Gabrielu, spytał Andrzej
- Myślę, że tak, właśnie wróciłem ze spektaklu "Mein Kampf", odparłem
- Co ty masz na twarzy, ktoś cię pobił, pytał dalej
Nic nie mówiąc wstałem i nagle zdarłem przed nim naklejoną charakteryzację
Usłyszałem tylko jęk Andrzeja, ale nie wiem czy to było współczucie, czy wyrażone tak zdziwienie.
Po tym wydarzeniu Andrzej rozmawiał z Halinką na temat "zluzowania" mnie na stanowisku kierownika. Andrzej stwierdził bowiem, iż jestem przepracowany i pewnie chciałbym wziąć parę dni urlopu.
Tak też się stało. Kiedy wróciłem do księgarni, byłem już zastępcą Halinki -odpowiadającym częściowo za zakupy, a częściowo za pracę na "froncie". Widzę teraz po latach, że nie miał specjalnego poczucia humoru.
Od tamtego czasu zająłem się z poznanym w księgarni małżeństwem Majków budowaniem własnej firmy. Nazwaliśmy ją konsygnacją "Pamil". Był to pierwszy we Wrocławiu i jeden z nielicznych magazynów składowych przygotowanych z myślą o wydawcach. Mieliśmy już wówczas przedstawicielstwo Arkad, Egmont Polska, gdzie królowała piękna Pia Knudsen. A lada dzień miała zapaść decyzja w Warszawie, czy otrzymamy przedstawicielstwo na Dolny Śląsk publikacji SWS - Stowarzyszenia Wolnego Słowa.
Staraliśmy się o nią my i "Bibuła". Ale o tym w następnym odcinku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz