czwartek, 17 października 2013

Recenzja: "Front w Normandii. Od dnia D do Saint-Lô" Vince Milano Bruce Conner


Najlepiej sprzedającymi się książkami na światowych listach bestsellerów w kategorii historia, są publikacje na temat II wojny światowej. Nie wiem z czego to wynika. Czyżby II wojna światowa dopiero odkrywała przed nami swoje prawdziwe oblicze?

W tej kategorii zdecydowanie rekordy popularności biją tzw. wydawnictwa paradokumentalne, zawierające relacje żołnierzy, fragmenty meldunków i nasłuchów oraz mapy sytuacyjne plus bogata faktografia zdjęciowa. Wszystkie te wymogi spełnia publikacja autorstwa Vince'a Milano i Bruce Conner'a o konkretnym tytule: "Front w Normandii. Od Dnia D do  Saint-Lô - weterani frontu wschodniego w obronie Twierdzy Europa".  Jakże inaczej czyta się takie relacje przekazane ustami frontowych żołnierzy. Historie opowiedziane przez Hansa Heinze, Franza Gockela, Josepha Brassa czy Wernera Stahnke, dzięki którego szczerości i zaangażowaniu powstała większość cytowanych tu osobistych relacji w normandzkiego frontu, tworzą kościec tej niezwykłej książki.

Przeczytałem ją w trzy dni, potem jeszcze raz. To wciąga jak "Monte Cassino" Wańkowicza. Niesamowicie plastyczne w opisie. Czułem się jak jeden z aktorów w serialu "Kompania braci". To inna wojna niż ta, którą widzieliśmy wcześniej we wspomnieniach Hanza Guderiana ("Wspomnienia żołnierza"), Karla Dönitza ("10 lat i 20 dni") czy Hansa von Lucka ("Byłem dowódcą pancernym"). Tu zwykli gefraiterzy czy grenadierzy wyrastali pod okiem swoich zaprawionych w bojach dowódców na prawdziwych bohaterów.
352 Dywizja Piechoty wzmocniona na początku 914 i 915 pułkiem Grenadierów mając braki w uzbrojeniu, szczególnie przeciwpancernym, nie posiadając zgodnych z wojennymi standardami zapasów amunicji przez 43 dni broniła i atakowała anglo-amerykańskie wojska desantowe, nie pozwalając im zająć docelowego punktu, czyli  Saint-Lô. Uznana została za sztabowców amerykańskich jedną z najlepszych dywizji niemieckich tamtego czasu.

Po przeczytaniu tych żołnierskich relacji, tak niemieckich, jak i amerykańskich, możemy uświadomić sobie, co to znaczy doświadczenie bojowe, jakie reprezentowali Niemcy. Oczywiście nie wszyscy, dotyczyło to głownie kadry oficerskiej, która swoje szlify zdobywała na froncie wschodnim. Ale znakomicie zaprojektowany cykl szkoleń oraz zaplanowane umocnienia polowe w znacznym stopniu wzmocniły skuteczność oporu niemieckiej 352 Dywizji Piechoty. Mimo technicznej przewagi w sprzęcie i sile ognia amerykańscy rangersi z 4 Dywizji Piechoty, która jako jedna z pierwszych wylądowała na plaży "Omaha" oraz 29 Dywizja Piechoty nie mogli sforsować ściany ognia jaką przywitano ich odcinku  Insigny, Verville,  Coleville, aż po Caen.

Gdyby nie opieszałość głównego sztabu OKW Wermacht i kompletne zlekceważenie map i informacji wywiadowczych, jakie dostarczył gen. Kraiss, lądowanie na plaży wojsk inwazyjnych byłoby zgniecione jednym udanym kontratakiem i nalotem Luftwaffe, której właśnie wtedy kompletnie w tym miejscu zabrakło. Obnażyło to nie tylko braki w przepływie informacji z dowództwa dywizji czy armii do sztabu głównego Wermachtu. Pomimo przełamania przez mjr. Hellmutha Meyera, szefa wywiadu 15 Armii alianckich szyfrów i kodów oraz podsłuchania przez radio wersu poematu Paula Verlaine'a zapowiadającego lądowanie desantu alianckich wojsk w Normandii, nikt z OKW nie chciał podjął decyzji o zmianie planów wojennych. Wystarczyło  przegrupować, jak piszą Milano i Connera dwie dywizje ciężkich czołgów skoncentrowanych wokół Paryżą bliżej wybrzeża i zmienić dyslokację floty zachodniej Luftwaffe i tak już przerzedzonej przez skierowanie części samolotów na front wschodni, aby Operacja Overlord poniosła fiasko. Los niemieckich żołnierzy przypieczętowywał rozkaz Hitlera nakazujący im nie odstępować ani na krok wybrzeża nawet w obliczu okrążenia przez atakujący je angielsko-amerykański desant.
Strach, jaki padł na generałów nie udzielił się jednak szeregowym żołnierzom. W skrajnie niesprzyjających warunkach tak zaopatrzeniowo-bytowych jak i wojskowych (braki w zaopatrzeniu w pociski i materiały wojenne) dokonywali autentycznie bohaterskich czynów, mimo że niemiecka granica była daleko stąd. Wpojona im dyscyplina i patriotyzm, a także koleżeństwo odróżniały ich od przybyłych z pomocą oddziałów SS. Słychać to z ich wypowiedzi. Dotyczyło to także dowódców, którzy nie chcieli posyłać swoich żołnierzy na pewną śmierć.

W cytowanych tu wspomnieniach i rozmowach z amerykańskimi rangersami wyczuwa się wielki szacunek do przeciwnika. Często doświadczali tego niemieccy ranni czy jeńcy. Pomimo walk na śmierć i życie przeradzających się w mordercze kontrataki jedni i drudzy czuli do siebie żołnierski szacunek. Nieliczne były przypadki bezsensownego rozstrzeliwania jeńców czy mordowania rannych. Wiele opisów cytowanych przez Milano i Connera dostarcza nam wiedzy, ile razy amerykańscy lekarze ratowali zdrowie niemieckich grenadierów, a niemieccy lekarze jeszcze na linii frontu opatrywali rannych angielskich czy amerykańskich żołnierzy. Inaczej to wyglądało na froncie wschodnim. Wspominają o tym w swoich rozmowach weterani Stalingradu czy Kurska.

Książka zawiera unikalne zdjęcia dokumentujące jedne z najważniejszych dla losów zachodniego frontu wydarzenia, mapy sytuacyjne, radiogramy, rozkazy, wpisy do książeczek wojskowych, strzępy ówczesnych relacji drukowanych w gazetach tak niemieckich, jak i angielskich, fragmenty listów, przepustek. To był prawdziwy życiowy chrzest dla wielu tysięcy młodych niemieckich, angielskich czy amerykańskich poborowych lub ochotników.

Siedemnastolatkowie, często o twarzach dzieci, musieli stawić czoła potędze dywanowego ognia, nalotów, nocnych ataków i kontrataków. To przyśpieszone dojrzewanie w cieniu śmierci przybliżyło ich, mimo wojskowej musztry, uzbrojenia w kaemy, granaty, pancerzownice bliżej ludzkich reakcji i odruchów. Opieka weteranów nad tym ostatnim już wojennym narybkiem, który ginął bezmyślnie w imię szaleńczych planów Führera była utrudniona przez strach i oskarżenie o dezercję. Jednak opisany w książce przykład Obergefreitera Kalba stanowi o tym, że nie zostali oni wyzuci ze zwykłego człowieczeństwa. Dowody koleżeństwa i rycerskości tak ze strony angielskich czy amerykańskich rangersów i grenadierów lub spadochroniarzy okazywane na polu walki wystawiają tym wielu bezimiennym bohaterom tamtych ekstremalnych czasów niezwykłe świadectwo. Szkoda tylko, że to świadectwo okupione było najczęściej krwią niewinnych młodych ludzi wciągniętych w ten bezsens przez morderczą wojenną machinę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz