Konrad Wojtyła, poeta, dziennikarz, w tym dziennikarz radiowy, krytyk literacki w dziesięciu odsłonach ukazał nam awers i rewers tak znakomitych, ale zarazem tak różnych postaci, może słowo indywidualności polskiej literatury byłoby bardziej odpowiednie: Marka Bieńczyka, Dariusza Bitnera, Stefana i Krystynę Chwinów, Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, Marka Krajewskiego, Kazimierza Kutza i Jerzego Illga, Sławomira Mrożka, Kamila Sipowicza, Andrzeja Stasiuka czy Krzysztofa Vargę.
W drugiej części zatytułowanej „Rozmowy o pisarzach" wczytujemy się i wsłuchujemy w to co mają do powiedzenia nam o Franzu Kafce i kulisach tłumaczenia jego „Procesu" Jerzy Ekier i Piotr Matywiecki. Później mamy jak dla mnie arcyciekawą wypowiedź Krzysztofa Bartnickiego opowiadającego Wojtyle o tropach, wątkach, wariantach i światach równoległych towarzyszących mu w czasie tłumaczenia „Finnegans Wake" Jamesa Joyce'a. Meandry językowych skojarzeń, synonimów przypominają właśnie walkę o pierwszeństwo między awersem a rewersem. Jak mówi słownik to dwie strony jakiegoś zdobionego przedmiotu płaskiego, pokrytego jedno - lub dwustronnie malowidłem, grafiką lub drukiem, zawierającego płaskorzeźbę, wizerunek wykonany metodą rycia, kucia lub zdobionego w jeszcze inny sposób. Oba pojęcia funkcjonują wyłącznie razem, gdy w danym przedmiocie występuje swobodny dostęp do obu jego powierzchni, przy czym jedna z nich jest wyłączną lub główną stroną zawierającą przedstawiane treści. Tą jedyną lub ważniejszą stroną jest awers, natomiast rewers zawiera treści uzupełniające lub też jest po prostu "plecami" danego przedmiotu.
Czytając zapis rozmów z Markiem Bieńczykiem widzimy to i czujemy, iż pisanie jest dla niego rodzajem happy few, osobistą idyllą, gdzie mieszają się gatunki i style jak we francuskim esai-roman. I bynajmniej nie jest to jego osobista krucjata przeciwko światu, jego tragiczności lecz rodzaj literackiego obserwatorium, w którym Bieńczyk czuje się jak niebiański odkrywca obserwując twarze, rzeczy, sytuacje, które zaistniały w nim na dłużej niczym egzystencjalne reminescencje, a może raczej iluminacje, które powodują, że siła pisania staje się wtedy podświadoma.
Dariusz Bitner autor dwudziestu jeden opublikowanych książek przyznaje bez ogródek, że patrząc z perspektywy czasu, wiele z jego książek po prostu by nie powstało, gdyż często miał przeczucie, że każda myśl, którą przychodzi mu sformułować wydaje się być tak oczywista, że nie wiadomo czy jest tego warta. Na całe szczęście górę wzięła wrodzona ciekawość, gdzie ona tak naprawdę mnie zaprowadzi.
Te wątpliwości nie są też obce Bieńczykowi, Klimko-Dobrzanieckiemu, Stasiukowi, Mrożkowi czy Vardze. Drugą wspólną dla nich jest zasada: nie zaglądać ponownie do swoich książek, nie wracają do nich, one żyją i mają żyć własnym życiem. Wydoroślały tak jak i oni, muszą odpowiadać za siebie.
„Hanemann" Chwina otworzył puszkę Pandory pełną faktów socjologicznych, gdzie własna osobista historia współtworzy historię miejsc, dzielnic i miast stajać się uniwersalną przypowieścią o czynieniu tu na tej ziemi własnych współczulnych śladów obecności, z rzeczy drobnych, wręcz detali które później osiągają rangę samoistnych wręcz alternatywnych światów. I to jest to co stanowi o ponadczasowości literatury, co powoli umyka percepcji krytyków i wydawców nastawionych na lansowanie „produktu", który ma się sprzedać i wpasować w rynek tu i teraz. Stąd coraz częściej mamy do czynienia z „literaturą jednodniową".
Klimko-Dobrzaniecki w rozmowie z Wojtyłą śni, mówi, pisze i myśli po polsku, pisząc i tworząc poza naszymi granicami. Obecność w nim świadomości językowej jest tak głęboka czy wręcz ontologiczna, iż niezależnie czy mieszka w Reykjaviku, Wiedniu czy Paryżu w każdym calu jego opowieści żyje Polska z tą całą swoją ludyczną magią, bajeczna nostalgią i wręcz antycznym tragizmem. Dlatego jego książki lepiej się sprzedają i bardziej są znane we Francji, Austrii niż w Polsce.
Rozmowa z Markiem Krajewskim wydawała mi się najłatwiejsza, może dlatego, iż Krajewski nie ukrywa tego, że jest po prostu sprawnym rzemieślnikiem, dla którego język i literatura jest tylko idealnym budulcem do stworzenia dobrego kryminału. Nie rości sobie pretensji do bycia drugim Chandlerem czy Mankellem, nie chce wytyczać nowych gatunków, stara się za to opowiedzieć wymyśloną przez siebie historię z całym pietyzmem i prawdopodobieństwem występujących w niej szczegółów i detali. Jego książki mogą służyć nam jako literackie przewodniki po Wrocławiu i Lwowie.
Najbardziej mnie poruszyła historia książki Kazimierza Kutza "Piąta strona świata" pisanej z przerwami ponad siedemnaście lat. Ten późny debiut okazał się być niebywałym sukcesem, w którym Górny Śląsk osiągnął rangę osobnej galaktyki, z własnymi satelitami, gwiazdami i "czarnymi dziurami", w których często znikał wraz ze swoją innością, obcością i niezrozumieniem. Bodaj najbardziej osierocone dziecko Polski przedwojennej i powojennej, którego historii, obyczajów i ludzkich losów uczył się Kutz cierpliwie, stąd stał się jego przybranym ojcem, surowym ale sprawiedliwym. Zgonie ze śląską tradycją i filozofią.
Rozmowa z Mrożkiem, to dialog, a właściwie krótki i zwięzły wykład o odchodzeniu, powolnym zwijaniu swojego manuskryptu, swoich teatralnych historii. Tam gdzie w nasze życie wkracza choroba, wszystkiego praktycznie uczymy się od początku, języka, brzmienia słów, wymowy zdań. Czas skraca swoją skalę, często do jednego dźwięku i musimy wysilić cały swój językowy słuch żeby wejść w jego rytm. Ta praca pobrzmiewa w jego ostatniej sztuce „Karnawał i pierwsza żona Adama". Wszystko inne już było. Dlatego była to jego praca ostatnia i najcięższa. Najbardziej osobista.
Świat psychodelii Kamila Sipowicza to z jednej strony zabawa znaczeniami, z drugiej próba uściślenia pewnych teorii ontologicznych, według, których człowiek jest strukturą chorą, upośledzoną, nieszczęsną i przez to głęboko zagubioną, w świecie, w sobie, w środowisku naturalnym, we własnych fantasmagoriach. Wszystko co robimy jest pewnego rodzaju samooszukiwaniem się, gdyż bez metafizycznej podbudowy, wiedzy, świadomości nigdy nic nie zmienimy w sobie na trwałe, wszystko inne, to tylko próby jak u Montaigne'a.
Andrzej Stasiuk to osobne zjawisku w polskiej literaturze. Jego teatrum bierze się z poetyckiej wrażliwości na każdy szczegół opowieści, które wydobywa z siebie niczym ze studni, gdzie leniwie płynie Leta, Wisła i San i Solinka.
Zresztą przeczytajcie sami.
Pasjonujące jest to w tych rozmowach, że każdy z rozmówców Wojtyły ma swój własny odrębny świat, zna jego granice, język, zwyczaje, mieszkańców, wsie i miasta, wie o nim wszystko, a najtrudniejszym ich zadaniem jest przekonać nas do tego byśmy ten świat odwiedzili, weszli jak do własnego domu, rozgościli się w nim, rozsiedli, wyciągnęli nogi i niczym strudzeni wędrowcy zasiedli przy ogniu, piecu, kominku i wsłuchiwali się w każdy szept, dźwięk i szelest dochodzący z głębi jego duszy, bo każdy takową posiada, a każda jest inna na swój sposób i opowiada o sobie i swoim życiu, również tym wewnętrznym. Trzeba tylko chcieć poświęcić mu parę chwil w ciągu dnia.
Zachęcam gorąco, bo to jest takie uczucie jakbyście siedzieli w zaklętym kręgu między niewidzialnymi Bieńczykiem, Bitnerem, Chwinami, Klimko-Dobrzanieckim, Krajewskim, Kutzem, Illgiem, Sipowiczem, Stasiukiem, Vargą, Ekierem, Matywieckim, Barnickim, Deglerem, Zadurą i Mieleckim. A wierzcie mi, że to bardzo mądry polski literacki Camelot.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz