wtorek, 25 sierpnia 2015

Dlaczego Polacy deklarując się jako wierzący w nic już nie wierzą?

Zewsząd dochodzą do nas głosy, iż żyjemy w zgniłym, skorumpowanym  i skorodowanym systemie III RP, gdzie interesy służb specjalnych przeplatają się z interesami obcych wywiadów. Oni czują się tu jak ryba w wodzie. Ich gry wytyczają temperaturę życia publicznego w Polsce. To Oni karmią nas tą zatrutą papką nowomowy, wyszukują sytuacje odwracające naszą uwagę od najważniejszego - dobra i przyszłości Polski. Dlaczego, kiedy słyszę w internecie, na różnych niezależnych stronach, biuletynach niezależnych mediów i organizacji, których jest coraz więcej głosy protestu, rozwagi i mądrości nie przekuwają się one na wiarę Polaków możliwość zmian na lepsze?


                         
                                                                                                                                
                                                   

Niewiara rodzi frustrację, apatię, a to wszystko razem stres, w którym próbujemy normalnie żyć. Piszę normalnie, gdyż Polacy pracują w trybie Skoncentrowanego Obozu Pracy, za najniższe unijne czy europejskie stawki. Porównuje się nas do krajów Trzeciego Świata, ale jak mówił niedawno Komorowski podobno Prezydent po ulicach tego bantustanu jeździ prawie 22 mln samochodów. Tą prymitywną kategorią Pełowiki mierzą skalę społecznej zamożności wiedząc, iż od prawie piętnastu lat Polacy czyszczą zachodnioeuropejskie  szroty, a cena 10-letniego auta oscyluje koło 2,5 - 3 tys zł. Wracając do tej harówki, przy okazji zrywamy nie tylko więzi sąsiedzkie czy międzyludzkie ale także rodzinne. Ludzie czują się coraz bardziej osamotnieni. Nie chcąc narzekać, bo to takie nieamerykańskie, mówią, że ogólnie może być, że jedzenie jest, na zakupki się chodzi, centra handlowe traktuje się jak "drugi dom", tyle, że wygląda on z daleka jak te lukrowane telewizyjne tasiemcowe sitkomy. Sztuczność ludzkiego przeżycia poraża, ale też nikt głośno nie protestuje, bo pewnie tak ma być.

                       

Rodzimy się z pewnym bagażem doświadczeń i wrodzonych predyspozycji. Teorie o tzw. tabula rasa można sobie wrzucić w XXI wieku między bajki. Od naszych rodziców i od nas zależy czy je w sobie rozwiniemy i udoskonalimy, czy też cofniemy się w rozwoju. Z tergo co się daje zaobserwować, to to, iż większość ludzi woli cofnąć się w rozwoju do roli behawioralnego jestestwa, które zatrzymało się na etapie zaspokajania najbardziej podstawowych potrzeb. Tak jest i łatwiej i bezpieczniej przystosować się do sytuacji. To nie strach dominuje nad naszym społeczeństwem lecz chęć dostosowani się do realiów i przetrwania w tym stanie do lepszych czasów. Nie wynika to tylko  z lenistwa, chociaż jest pewnego rodzaju wygodnym  embrionalnym stanem przetrwania "w domowym kokonie", lecz z naszej ludzkiej praktyki biologicznego przetrwania nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach, ale to poślednio bierze się z niewiary, z braku duchowej otoczki, którą możemy bronić naszej słabej cielesności. Przecież Jezus przetrwał w duchu, a jego ciało zostało praktycznie zmasakrowane.
                               

                                     Zastanawia mnie czemu ludzie deklarujący się jako wierzący i  praktykujący, a w Polsce jest ich jeszcze przeszło 60% , a jeszcze dwanaście lata temu było ich według statystyk Kościoła 82 %. To o 26 proc mniej niż te 12 lat temu?, nie wierzą w możliwości jakichkolwiek zmian w Polsce.A ostatnio dość często rozmawiam, z ludźmi pracy i ludźmi kultury. Jedni i drudzy noszą w sobie ciężar totalnego sceptycyzmu. Mówią: sprawy zaszły za daleko, nie ma już odwrotu,. bo zepsuto Polaków i Polskę

                                           

                              A przecież za wiarą w Boga idzie w parze wiara w siebie, w swoje możliwości, we wspólne działanie, w rodzinną  wspólnotę. To daje nam oparcie i fundament. Ci, którzy nie wierzą i to nie tylko w Boga, ale w cud życia, w transcendencję, w duszę, która pozostaje, a jest na to mnóstwo dowodów, tracą najcenniejsze doświadczenie - doświadczenie przetrwania w ludzkiej pamięci, w dowodach mówionych i pisanych, w pokoleniowym przekazie. Cud życia nie polega tylko na byciu tu i teraz, ale także szerszym doświadczeniu zbiorowym dziedziczonym po przodkach. To oni dają nm siłę. Ja to wiem i tego doświadczam.
Zepchnięty prawie na margines życia przez moje miasto, będąc sobą, demonstrując swoje poglądy i wiedzę czuję w tym sens, bo wiem, że tacy byli moim przodkowie: nieugięci, nieprzekupni, niezłomni. Zabrzmi to teraz patetycznie, ale nic nie to nie obchodzi. Wiem, że mój upór by, przynajmniej tak mi się wydaje szerzyć wiedzę o różnych sprawach, które często jak mniemam wydają się moim interlokutorom irracjonalne i wyssane z palca jak chemitrails, doprowadzenie Polski do bankructwa i jej nowy rozbiór między Niemcy,  Rosję i Ukrainę., depopulacja czy realizacja planu "Nowej Jerozolimy".
                     

Niewiara w Polaków była wszczepiana stopniowo, od czasów ustanowienia sowieckiej zwierzchności nad "priwislańską" krainą, którą wpisano za Gierka do konstytucji w formie zapisu o przyjaźni radziecko-polskiej po wsze czasy. Jak niewielu wtedy miało wiarę i odwagę przeciwko temu protestować. To wtedy większość Polaków straciła wiarę w jakiekolwiek zmiany i upadek komuny, chociaż każdy zdawał sobie sprawę z tego, że przejadamy pożyczki Gierka. A potem przyszło małe opamiętanie, kiedy to wszystkim się wydawało, a część działaczy robotniczych nawet w to wierzyła, że spełnimy utopię o Solidarnościowym pojęciu wolności osobistej i zbiorowej. Niestety to był tylko sen. Naszą wyobraźnię opanowało znowu, na skutek galopujących Balcerowiczowskich cen i bezrobocia jedna myśl: przetrwać za wszelką cenę. A potem była wiara w UE, że się odpłaci za stalinowską zdradę lat 50-tych, że zwróci nam honor za walkę za Wolność Naszą i Waszą itp. Chory Zachód niszczący własną klasę średnią potrzebował takie zaplecze jak Polska, tym bardziej, że wiedziano, iż elity są zdegenerowane jak w afrykańskim państewku, gdzie za kilka błyskotek sprzedawano do niewoli własny lud.



                         

                                           
                                   Zdobywaj wiedzę, ucz się myśleć nie tylko z dnia na dzień

Teraz mamy swojego Prezydenta, ale kiedy rozmawiam z ludźmi, tam na dole, niewielu wierzy, w odrodzenie przede wszystkim Polaków, narodu, obywateli, służby dla kraju. To wyświechtane hasła, bo chodzi tylko o koryto i władzę. mówi większość. Ale czy twego właśnie nie oczekują od nas mocodawcy III RP. Tej samej niewiary co w latach 70-tych, 80-tych, kolejnej straconej dekady i szansy.  Pamiętajcie, że to jest  ich jedyna nadzieja utrzymania się przy władzy...Oczekują tego od nas, wprost modlą się o to.





                                    

czwartek, 20 sierpnia 2015

Dlaczego Polacy tolerują fikcję?



Od końca wojny Polacy jako naród pozbawieni zostali podstawowych zasad jakimi kierowali się ich przodkowie, a nawet starszyzna czyli przekazywanej z pokolenia na pokolenie tradycji.

                                   

Wymordowanie elit zapoczątkowało powolną degrengoladę i upadek polskiego społeczeństwa. Powtórzono bolszewicką zasadę: dziel, żądz i likwiduj przy czym rządzenie zastąpione zostało przez pracę terenowych struktur Służby Bezpieczeństwa, która na podstawie list proskrypcyjnych wyłapywała element burżuazyjny ukrywający się wśród ludu. Terror zelżał pod koniec lat 50-tych, by przejść w fazę pełzającego bezprawia. Korumpowano inteligencję, szlachtę, mieszczaństwo. Ci co przetrwali, dostosowywali się do realiów; chcieli po prostu przeżyć. To zdominowano następne dwudziestolecie, do końca lat siedemdziesiątych, kiedy to wprowadzane sukcesywnie kartki na żywność w jakiś sposób scementowały ludzi z różnych warstw społecznych. Przy czym kreowana rzeczywistość nie miała nic wspólnego z realiami życia codziennego. To życie w totalnej fikcji doprowadził stopniowo do fiksacji społecznej, kiedy to aktyw partyjny był przekonany, iż jesteśmy dwudziestą  czy dziesiątą potęgą gospodarczą świata, ale zarazem sypiąca się infrastruktura mieszkaniowa, wodociągowa, drogowa, telekomunikacyjna prowadziła do konstatacji, iż coś jest tu nie tak. Szczególnie nasiliło się to w momencie, kiedy sporo osób przyjeżdżając z niemieckich "saksów" porównywała warunki życia tam i tu.
                                                      
                                              

Totalna fikcja wprowadzała stopniowo zaburzenia w percepcji samooceny Polaków i  świadomości: w jakim jesteśmy miejscu, dokąd zmierzamy, jaka czeka nas przyszłość. Ale zarazem ta ciągła fiksacja rzeczywistości prowadziła do kompletnego chaosu i dezorganizacji w logicznym pojmowaniu własnej sytuacji. Kiedy ogłoszono stan wojenny większość ludzi wpadła w apatię. To że słuchano radia Wolna Europa czy kolportowano gazetki, ulotki czy znaczki było tylko częścią społecznego folkloru. Gdyby nie to, o czym wcześniej pisałem, iż kręgi rządzące PZPR postanowiły przyśpieszyć, po wizycie Jaruzelskiego w USA


(słynne nienagłaśniane spotkanie z Dawidem Rockefellerem w 1985 i papieżem Polakiem) upadek systemu mając zagwarantowaną pozycję przetargową w następnych etapach likwidacji państwowego majątku. Część doradców Wałęsy z Geremkiem na czele zaakceptowała tą amerykańską decyzję, co zaowocowało złodziejską prywatyzacją i likwidacją tzw. wiodących gałęzi polskiej gospodarki. Władze struktur Solidarności zdawały sobie sprawę z tego, jakie będą tego skutki, ale polityki "bierzemy to na klatę"
częściowo uspokoiła doły.


            


                                          


Wpajana zafiksowanemu zmęczonemu tym wszystkim  polskiemu społeczeństwu propaganda, iż przyjdzie zachodni inwestor z nowymi technologiami, da podwyżki, da pakiety socjalne, osłonowe, wielotysięczne odprawy robiła robotnikom nadzieję na polepszenie ich losu. Nasuwa się tu smutna analogia z prowadzonymi do gazu więźniami obozów koncentracyjnych; większość z nich wierzyła na początku, że idą do łaźni. Zimny prysznic, który potem nastąpił ostudził społeczne nadzieje na lepsze życie.


Strajki jakie wszczynano nie miały tej siły i koordynacji. Część działaczy "Solidarności" uwłaszczona mimowolnie stała się  łamistrajkami. Zdrada władz związkowych była ewidentna. Pamiętam, kiedy na początku lat  dziewięćdziesiątych wchodziłem w skład Zarządu NSZZ Solidarność Dolmy Śląsk jako szef związków zawodowych wrocławskiego Domu Książki (do Solidarności należało 370 osób) kolportowano między sobą informacje o prywatyzacji kolejnych budynków po Otexie, aptek, parkingów. Kiedy informowałem związek traktowano mnie jak defetystę, brak było świadków, którzy mieliby odwagę o tym mówić Informacje zamiast zawisnąć na tablicach w dużych zakładach sieciowych znikały w kieszeniach zarządu. Już wcześniej postanowiono, iż nową klasę średnią będą współtworzyć uwłaszczeni związkowcy czyli Nasi.
                                                     


Ludzie oszukiwani przez  "Tygodnik Solidarność", "Wybiórczą", telewizję publiczną, radio (w których to władzach zasiadali towarzysze z SLD) dawali się nabierać na to, iż to tylko etap przejściowy i po nim nastąpi skok do przodu. Nowe technologie, nowoczesne fabryki, wysokie wynagrodzenia, pakiety socjalne itp.
To kolejna fala fikcyjnych doniesień i konfabulacji umacniała Polaków w przeczuciu "oczekiwania". Część zakładała firmy sądząc, że będzie kooperantami nowego biznesu, a została po prostu "wydojona" z kasy zmuszona do ogłoszenia upadłości. Sojusz "czerwonych krawacików" i "białych kołnierzyków" stał się w Polsce rodzajem chińskiego podejścia do kapitalizmu. Z tym, że tam aparat partyjny robi to jawnie mając za sobą monolit armii i policji, tutaj zaś, nikt nie jest pewny nikogo, stąd taki właśnie sojusz zabezpieczał obie strony; obie też miały na siebie haki!

Indoktrynacja, urabianie mas prostaczków trwała w najlepsze przez ostatnie dwudziestopięciolecie. Uderzono przede wszystkim w edukację i kulturę oddając masom darmowe koncerty w miastach, piosenki biesiadne i disco polo na wsi i małych miasteczkach, likwidując przy tym miejsca spotkań: domu kultury, czytelnie wiejskie, a potem komunikację regionalną, po to by masy nie mogły się komunikować ze sobą i  wymieniać informacjami. To bardzo sprytny i prosty plan. Likwidowanie nierentownych połączeń pod pretekstem restrukturyzacji firm przewozowych. Fikcja osiągająca status realizmu i normalności została wszczepiona w szczątkową świadomość nowego posolidarnościowego pokolenia, które głosując na fikcyjne  hasełka PEŁO myślała, że walczy z prawicowym wstecznictwem, dominacją Kościoła itp. A było zupełnie odwrotnie, ale skąd mieli czerpać wiedzę, nastawieni przez media na "ciągłą zabawę i hucpę". Wszak trzeba się wyszumieć, a że czasy są poważne i gra się tu o ludzkie zniewolone dusze jakoś powoli docierało do sfiksowanego umysłu Polaków. Stąd mamy taki polski  myślowy  minimalizm; praca za jak się da  "2000", autko, mieszkanko na kredyt, wyjazd  na 7 dni nad morze.I gra muzyka.
                                        
                          

Przy średniej w Polsce netto na rękę 2, 800 zł Polak wydaje na paliwo, opłaty za jeżdżenie autem  20% pensji, a na usługi medyczne i leki 40% dodaj do tego opłaty za czynsz, prąd, wodę, ścieki, śmieci 30%- ni jak się to nie bilansuje, stąd szaleje lichwa, która pozwala jakoś przeżyć! 

                                                                                      

                                                           Polskie drogi w miastach

Fikcja w Polsce jest stałym elementem rzeczywistości. Pomnażają ją wszyscy; od polityków, dziennikarzy prasowych i telewizyjnych, a na urzędnikach administracji skończywszy. Jest dobrze, jesteśmy wymieniani bez własnego przemysłu i gospodarki wśród "10" gospodarczych  potęg świata piszą usłużni analitycy, ale zapomnieli dodać, chyba państw-montowni. Zarabiamy coraz więcej, ale to mówią i potwierdzają tylko dyrektorzy, pion administracyjny, prezesi, menedżerowie, ale mediana jest i wara mi od niej - pisze Sedlak w swoich analizach płacowych. Jeździmy nowoczesnymi Pendolino, mówi rozradowana po uszy Kopacz, podobno premier. Ale Czesi jeżdżą nimi od ponad dziesięciu lat i są tam na dodatek tanie, o tym jakoś nikt nie wspomina. Czekają nas głodowe emerytury i praca do końca życia, nie ma problemu mówili do niedawna wszyscy, ale przestraszeni Dudą, korygują; trzeba pomyśleć nad emeryturami obywatelskimi i podwyższyć w końcu ludziom na dole pensje, bo a nuż krew ich zaleje i powstanie gotowi jakieś zrobić.
Oczywiście są to "strachy na lachy", bo obżarty ludek, nie zrobić nic, chyba, że żywność i grill podrożeje...ale o to aby nie drożała starają się sieci, szczególnie portugalska Biedronka i niemiecki Lidl.

                                                                      



                                                                                                                   



Dlaczego Polacy tolerują fikcję? Ano dlatego, że nie wierzą w żadne zmiany, to naród ludzi pokonanych.Wiem coś o tym, bo żyję na dole, rozmawiam z nimi codziennie. Mówią nasz Prezydent, ale na wszelki wypadek wysyłają dzieci za granicę. Budujemy nowoczesne drogi, najdroższe w Europie, które potem Komisja UE uznaje za najbardziej niebezpieczne, wdrażamy nowe technologie medyczne, a ludzie przysłowiowo umierają stojąc w kolejkach, budujemy coraz więcej mieszkań, a młody Polak gnieździ się w  domu razem z rodzicami itp.  Mówią, chcemy abyście odbudowali wspólnotę działania, a na codzień nie możemy się dogadać Wspólnota mieszkaniowa ze Wspólnotą mieszkaniową. Czyli ciągle fikcja, ta codzienna, najbardziej męcząca, idąca za nami krok za krokiem, będąca naszym drugim cieniem....




wtorek, 18 sierpnia 2015

Dlaczego Polacy tolerują bylejakość i "grabienie do/pod siebie"?

Nie trzeba być socjologiem, aby spoglądając z perspektywy historycznej stwierdzić, że po II wojnie światowej i czystce wykonanej przez tzw. naszych "czerwonych" pod okiem NKWD. doprowadziło to do zagłady nie tylko inteligencji, drobnej szlachty, mieszczaństwa, ale z czasem dokonano wynarodowienia kadry zarządzającej socjalistyczną Polską. Plebs miejski , chłop pańszczyźniany oswobodzony z rąk polskiego burżuja zaludnił ulice miast i miasteczek. Kursy dokształcające, szkoły partyjne "kuły" kadry dla socjalistycznej administracji i urzędów. Obowiązywała bolszewicka zasada: "Dziel i rządź". Nagradzaj miernych ale posłusznych, karaj myślących, a także tych chcących działać wspólnotowo, poza jedynie słuszną linią partii. Bo to było tylko propagandowe hasełko, którym szastano na lewo i prawo, szczególnie na łamach ludowej centralnej i regionalnej prasy. 
                                        

                                                   Warszawa - gmach PZPR
Pamiętam taki motyw, jak do mojej matki przyszła sąsiadka, że leje się jej z dachu i trzeba koniecznie go naprawić, bo idzie zima, wilgoć, grzyb itp. Więc matka wysmażyła podanie do ADM-u i Wydziału Lokalowego Urzędu Miejskiego. Oczywiście zrobił się ruch, bo poszła z tym do p. Koziarskiej, która mieszkała bramę dalej i pracowała w "Słowie Polskim". Przyszła komisja, spisała protokół i po dwóch tygodniach prace ruszyły, ale w międzyczasie do mojej matki przyszedł facet z ADM-u, plus dzielnicowy i pamiętam jak ją pouczali, żeby się nie wtrącała w nie swoje sprawy, bo zamiast sama starać się o remont, to zajmuje się sprawami innych ludzi, a przecież nasza socjalistyczna ojczyzna myśli o wszystkich, więc jeżeli nie chce czekać potem dwa lata na naprawienie dachu lub rynny, to lepiej, żeby takich pism już nie pisała.

Dlaczego o tym piszę, ano dlatego, że pokutuje socjalistyczny mit wspólnotowy oparty o tą przysłowiową szklankę cukru czy soli lub talerz zupy. Jak pamiętam owszem moja matka i sąsiadki wymieniały się pieczonym ciastem, czasem kawą czy herbatą, ale już za obiad musiałem zapłacić. W końcu zasada: nie  wszystkim po równo obowiązywała też w PRL-u. Ale to były zasady, których przestrzegano na samym dole drabiny społecznej. Wyżej było już parno i tłoczno. Albo trzeba było należeć do partii lub organizacji młodzieżowej: wczasy, obozy, wyjazdy zagraniczne, albo mieć wysoko postawionego w hierarchii urzędniczej "ktosia", który załatwiał talony na towary deficytowe. Pamiętam jak mój wujek z Krakowa, wierzący partyjniak, uczciwy, pracowity, nie mógł pogodzić się z tzw. talonami i sklepami za "żółtymi firankami" dla wybranych.

Awans społeczny był w PRL-u największą zdobyczą ludzi spoza miasta, a i w samym mieście możliwości podnoszenia swojego statusu i kształcenia się były na ogół bardzo atrakcyjne. Niestety część z tzw. "nowych" zatrzymała się na etapie etatyzmu czyli nagradzania wiernych specjalnymi etatami, w komitecie partii lub urzędzie miejskim. W ślad za tym szło usadowienie na podobnych lub bardziej lukratywnych stanowiskach swoich bliskich i  znajomych. Kwitło kolesiostwo, partyjniactwo, stąd wzięły się później te wszechobecne "znajomości". Przylgnęło to do nas jak gów...do zelówki. Nikt nigdy nie próbował tego zmienić. Pokutuje opinia, że tow. Gierek próbował z tym walczyć metodą reformy administracyjnej, ale osiągnął odwrotny skutek produkując mniejszych, podrzędnych sekretarzy, prezydentów miasteczek, urzędników powiatowych itp.


                                                     Demokracja kolejkowa

Od końca lat panowania Gomułki, kiedy na to na słynne gierkowskie  "Pomożecie" przyjechała ze wsi  do miast kolejna fala przyszłych chłoporobotników zaczął się długi okres nowego szabrowania. Nowi i Starzy kradli po prostu wszystko; od żarówek, kłódek, zamków, narzędzi, sprzedawano nawet deputaty i  przydziały itp. Po prostu Polska przestała, a pewnie i w ogóle nie była dla tych nowych i starych Ojczyzną tylko rodzajem sypialni, gdzie się mieszkało, rozmnażało, pomnażało itp. Niszczono ławki w parkach, pierwsze "ścieżki zdrowia". Zwrócenie uwagi graniczyło z zaliczeniem cię w poczet "zwolenników komuny". Więc ludzie milczeli. To ogólne przyzwolenie pod koniec "gierkówki", kiedy to wprowadzono kartki prowadziła do zaniku więzi międzyludzkich. Szczególnie dotyczyło to kolejek po podstawowe artykuły, gdzie ukryta wcześniej w ludziach "zwierzęcość", chamstwo wychodziły na zewnątrz, rozpanoszyły się po ulicach. Pod koniec lat osiemdziesiątych przeklinali już wszyscy, oczywiście komunistów, czerwonych, warunki życia, praktycznie każdą sferę. To weszło nam Polakom głęboko pod skórę. Nawet pozytywy zgarniano ze stołu, aby nikt o nich nie pamiętał; mam tu na myśli opiekę zdrowotną (jaka była, ale była), edukację (stołówki i prawie darmowe obiady) czy potem studia (stypendia naukowe, socjalne, zapomogi docelowe, akademiki (fakt było trudno, ale były).

W międzyczasie, ci co liznęli pracy na budowach czy w Niemczech przywozili towary deficytowe, kwitł handel, rozwijały się komisy, sklepy tzw. kolonialne. Nikt już nie mówił o Ojczyźnie, czy wspólnocie,  no może przez moment przed stanem wojennym i w stanie, kiedy to ludzie podwozili się samochodami do pracy czy szkoły. Ale to była chwila, potem wszystko wróciło do normy. Ludzie wiedzieli, że są zdani na siebie i swoją zaradność. Ale dalej przemożenie liczyli na Państwo, aparat i machinę biurokratyczną. Ale o tym w następnym artykule o zbiorowej wierze w fikcję.


Od czasów programu oszczędnościowego Gomułki: wspólne kuchnie na piętrach, ubikacje, prysznice zamiast łazienek, powróciła tzw. bylejakość: obowiązywała filozofia: "Ano jakoś to będzie". Tu się da rurkę nie miedzianą tylko cynową, tu zamiast drutu miedzianego aluminiowy i gra muzyka. Zamiast podłogi w kuchni dostaliśmy w latach siedemdziesiątych niesezonowane kopalniaki. Skutek: nowa podłoga wypaczyła się po pół roku. Zamiast blachy ocynkowanej na lukarnę - papa. Skutek: zalewanie mieszkania przez deszcze, wilgoć i grzyb. A co tam: to komunalne, niech niszczeje. Może dadzą nowe? Takie i inne poglądy dominowały tak na górze jak i na dole społecznej drabiny.
                                                                



                                           
                                                          Nasz człowiek w kadrze

                                                         
                         
                                      

                                                        Zmęczony trener kadr

Przy okazji trwało wynaradawianie kadr. Zamiast patriotyzmu - propaganda, zamiast zasad współżycia - zasady dyktowane przez zarządzenia i rosnącą rzeszę urzędników. Albo się podporządkujesz albo...i tu serwowano różne metody zniechęcania obywateli do tzw. reagowania na patologię i zło. A co się będę wtrącał. mówiono. Jeszcze pracę stracę, a co to źle mi, dodawano na usprawiedliwienie. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy "urzędnicy" ograniczali dostawy wszystkiego, żeby dorżnąć system,  psioczono głośno i powszechnie, ale gdyby komuniści sami się nie dorżnęli mogliby jeszcze spokojnie rządzić z 20 lat. Taki to był duch w narodzie....



Towarzysze po dysze



                                                       Braterstwo po wsie czasy

 W całym tym bałaganie tylko wyższe kadry partyjne wiedziały, czym to się skończy i kto weźmie udział w podziale łupów. Stąd czujność kadr partyjnych była duża.Wydzieleni ludzie w terenie informowali wybranych z klucza dyrektorów o planowanej restrukturyzacji własności państwowej czyli prywatyzacji. Szykowali się oni do wykupu akcji; część I sekretarzy otrzymała pieniądze z funduszy partyjnych (w funtach szterlingach i zachodnioniemieckich markach). Doły musiały radzić sobie same. Liczono na  opanowaną zasadę "grabienia do siebie". Nikt z partyjnych bonzów nie wątpił w to, że Polacy w większości mają to opanowane do perfekcji. A resztę obserwowaliśmy już na żywo, jak to sekretarze, dyrektorzy uwłaszczają się skupując akcje od roboli.
              
 
                                               
                                                     Nasza bylejakość lata 2010


Konsekwencją tego był rabunkowy sposób prywatyzacji, grabienie do siebie albo pod siebie" na oczach narodu. Media dostarczały spektaklu, a uwłaszczony lud w czterech ścianach przeklinał teraz i socjalizm, komunę i kapitalistów. Rozbito więzi, zrobiono z robotników, którzy posiadali własny ethos i kodeks moralny znowu chłopów pańszczyźnianych kłaniających się właścicielom w pas, pracujących za najniższą stawkę, niejednokrotnie na warunkach Skoncentrowanego Obozu Pracy. Trwało to ponad dwadzieścia pięć lat. Tyle daliśmy sobie urwać z naszego życia. Straconych lat, na własny rozwój, na zaniechane pasje, na normalne życie. Bo to w czym żyjemy normalne nie jest i wie o tym Ewka Zakopaczowa  i jej świta przejeżdżająca pustym Pendoliono w asyście BOR-wików zobaczyć co jej lud robi po godzinach...

                                               Lata 80-te: Towarzysze myślą o nas

                                                     Lata -70-te:  Towarzysze z ludem

      Lata 2015- Ewa Kopacz z gospodarską wizytą na Śląsku


Polacy nie potrafią wyciągać wniosków z własnej historii, nie potrafią albo nie chcą dyskontować własnego zwycięstwa (wojna 1920, Solidarność lata 80-te, Okrągły Stół, strajki po 1990). Nie potrafią oczyścić się z zaschniętego błota historii, z ludzi przekupnych, kłamców, złodziei. Ciągle jeszcze 25% (jak podają media) chce głosować na "jurgieltników" z PO czyli jakieś 5 mln ludzi czerpie korzyści z tego organizacyjnego bałaganu, bezhołowia i społecznej degrengolady! Jak długo?