czwartek, 14 stycznia 2016

Recenzja: „Gry tajnych służb" Dorota Kania

Kolejna książka na polskim rynku po „Resortowych Dzieciach. Służby", "Niebezpiecznych związkach Komorowskiego", „Agca nie był sam. Wokół udziału komunistycznych służb specjalnych w zamachu na Jana Pawła II”, czy "Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa", która ukazuje działanie służb specjalnych PRL-owskich i post PRL-owskich. Ciągłość ich niezbyt tajnych gier polega na ciągłości kierujących i rządzących nimi ludzi.
A wszystko sięga czasów, które dla wielu w tym ludzi młodych wydają się być tak odległe  jak memu pokoleniu rymowane poematy Janusza Szpotańskiego. Miałem wtedy skończone dziesięć lat, kiedy sąsiedzi delektowali się przy kawie wyjątkami z „Gęgaczy i cichych" - przewijały  się w nich często nazwiska trzech tow. „Kępy" i „Moczara" i Kliszki.  Ci towarzysze odpowiadali za wewnętrzne bezpieczeństwo „priwislanskiego kraju" będącego tak naprawdę wasalnym państwem z ograniczonymi kompetencjami, do którego żaden następca Stalina nie miał zaufania.  Stąd ściśle przestrzegany porządek i rządy miernych (Gomułka) ale wiernych NKWD-zistów (Bierut, Moczar, Kania, Jaruzelski).

Wszak socjalistyczny porządek miał na celu przebudowę całego polskiego społeczeństwa, jego bezklasowość i oparcie się na nowych socjalistycznych elitach z tzw. awansu społecznego. I taki kurs trzymano, że się sprawdzał widać po biografiach wojskowych i oficerów bezpieki. Nie stosowano „łapanek", szantażu (rzadko), większość dobrowolnie wstępowała w szeregi aparatu bezpieczeństwa czy milicji obywatelskiej. Wszak wiedzieli, że to pewna droga awansu zapewniająca większość darmowych apanaży; wykształcenie, studia, szkolenie, mieszkanie, warunki socjalne - wszystko otrzymali od socjalistycznego państwa.
Takie były początki PRL-owskich kadr. Związani z bolszewickim systemem, najzdolniejsi wysyłani na przeszkolenie do Moskwy zdawali sobie od początku sprawę z tego, na co postawili i czego się od nich w zamian wymaga. Ta symbioza wzajemnych korzyści trwa do dzisiaj. Żadna weryfikacja po 1989 nie przecięła tych zależności, tym bardziej, że specsłużby  nigdy nie były poddane nadzorowi z prawdziwego zdarzenia. Po 1989 roku, kiedy to zaczęto wielki plan P - przebudowy gospodarczej byłego PRL-u ludzie służb (wywiadu gospodarczego i wojskowego i kontrwywiadu) poczuli, że wybiła ich godzina G - gotowości do wspólnego działania.
To o czym pisze Dorota Kania, to tylko konsekwencja tego stanu  za którym kryją się, a tak ich przecież szkolono niewyjaśnione zbrodnie, samobójstwa polityków, urzędników państwowych, wojskowych. A że jest to akcja ciągła świadczą niewyjaśnione do końca przypadki księży Niedzielaka, Suchowolca, Zycha, Popiełuszki, Piotra Bartoszcze, Grzegorza Przemyka czy Stanisława Pyjasa.  Wiadomym było, że służby nigdy nie ujawnią tych decydentów, którzy wydali wyroki. Indolencja śledczych, przekazywanie spraw kolejnym prokuraturom rozmywało śledztwo, ginęły dowody. To faktycznie były gry, reszta to czysta „banditierka”.

Kolejne sprawy związane już z III RP, a dotyczące śmierci Michała Falzmanna, Waleriana Pańki, Anatola Lawiny stanowiły smutną konsekwencją umocowania służb we władzach państwowych, spółkach i sferach gospodarczych. Kiedy zwykli ludzie uczyli się  na ulicach „szczękowego" kapitalizmu, tam na „górze" dokonywano wielomilionowych transferów pieniędzy pochodzących z tzw. prywatyzacji majątku narodowego. Ten eufemizm „narodowy" był tylko niedbałą zasłoną, pod którą ludzie specsłużb dokonywali sprzedaży tego, co uważali za swoje. To wszystko było przecież ich. Wszak wywiad gospodarczy PRL  szczególnie w schyłkowym stadium polskiego demoludu mógł poszczycić się największymi sukcesami w bloku wschodnim. Wiele wykradzionych na Zachodzie technologii przemyconych za pomocą poczty dyplomatycznej zasiliło upadające gospodarki krajów RWPG, w tym szczególnie Związku Radzieckiego.

Zabójstwa, dziwne samobójstwa, które zaprzeczały logice, ścisła współpraca ludzi służb ze światem przestępczym, który również realizował określone zadania gospodarcze skutkowały zleceniami typu morderstwa Jarosława Ziętary, Ireneusza Sekuły  czy gen. Papały. Po drodze zabójstwa Piotra Jaroszewicza, Tadeusza Steca, Jerzego Fonkowicza,  to tylko załatwianie i porządkowanie starych spraw i przedpola do ważniejszych zadań.
Pamiętam u schyłku PRL-u sprawę o kryptonimie "Żelazo", dotyczącą transportu polskiego złota sprowadzonego z zagranicy, które „zaginęło" po drodze. Później przemyt diamentów z ZSRR przez zięcia Breżniewa Jurija M. Czurbanowa przy pomocy rosyjskich i polskich cyrkowców - tym żył „drugi obieg" informacyjny Polski Ludowej. Te bandyckie działania ściśle łączyły aparat urzędniczy  PRL-u ze służbami specjalnymi. Jedni nie mogli istnieć bez drugich, stąd obowiązywała niezłomna zasada: „Mamy na was haki towarzysze, nie zapominajcie o tym". I większość starała się o tym pamiętać.
Dlaczego tak trudno jest zmienić ten układ za pomocą weryfikacji czy nawet dekomunizacji? Ponieważ dalej jego mocodawcy z KGB i rosyjskich służb żyją i działają za naszą wschodnią granicą. To tam są  „teczki" i archiwa oraz agenci wpływu, którzy nieustannie penetrują polską gospodarkę. Świadczą o tym skrytobójcze niewyjaśnione wydarzenia związane z katastrofą TU 154 M i osobami Remigiusza Musia, Sławomira Petelickiego czy prof. Jerzego Szaniawskiego.

Żadna z tych spraw jak pisze Kania nie zostały do dzisiaj wyjaśnione. To świadczy o ciągłej zależności między polskimi a rosyjskimi służbami, a także ludźmi władzy, bez przyzwolenia których nie było by to możliwe na taką skalę.  Swoją wiedzę na ten temat możecie Państwo pogłębić czytając książkę Sławomira Cenckiewicza „Długie ramię Moskwy: wywiad wojskowy Polski Ludowej 1943-1991".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz