niedziela, 28 grudnia 2014
Życzenia Bożonarodzeniowe 2014
Drodzy, kończy się kolejny rok, myślę, że dla wielu ciężki, gdzie materia polityki i ekonomii wyraźnie góruje nad duchowością i metafizyką dnia codziennego! Powtarzalność wielu czynności robi z nas nieczułe zautomatyzowane stworzenia, zmęczenie i niewiara wkradła się do wielu serc! Ale raz w roku jest taki czas, taki dzień jak Święta Bożego Narodzenia, gdzie tak naprawdę wszystko zaczyna się na nowo! Gdzie znika zło, a pojawia się opłatek nadziei, światło w ciemnościach, szczelina w chmurach przez którą przechodzą do nas wspomnienia naszych bliskich, naszej rodziny!
Nie trzeba być wierzącym, żeby dostrzec w tym dniu szczególną moc pamięci, tradycji i rodzinnych zwyczajów.!
Gdy wszyscy zasiadamy do stołu tworząc boży krąg, szczególnej energii, która tego dnia przenika
wszystko i wszystkich!
I tej energii Wam życzę, wierzącym i nie wierzącym! Wiary w ludzi, w siebie, w to, że razem zawsze mamy
szczególną moc, biorącą się ze współodczuwania tego właśnie narodzenia się - wszystkiego i wszystkich
od początku, bo życie jest jednym mistycznym kręgiem odradzania się w nas Dobra, które ciągle
w tym Dniu do nas powraca!
I ja w to wierzę!
Spokojnych Świąt w Rodzinnym Kręgu
życzą
Grażka i Gabriel Kamińscy wraz z naszą Rodziną
wtorek, 16 grudnia 2014
Recenzja: „Władysław Hasior. Europejski Rauschenberg"
Władysław Hasior jest osobnym zjawiskiem
na polskiej scenie artystycznej. Nie wiem, ile podobieństw łączy go z
Rauschenbergiem, ale wiem jedno, jego plebejskość, mistyczna ludyczność i
empatia dociera do nas zaklęta w przedmiotach, rzeczach i akcesoriach
użytych do konstrukcji jego rzeźb, tableau czy emballages.
Jego sztuka nie zaznała w Polsce
takiego uznania jak na przykład w Skandynawii. Był artystą
autonomicznym, jego prace współgrały z jego osobistym stosunkiem do
świata; pełna niezależność artystycznej wizji, własna droga twórcza i
konsekwentna jej realizacja wbrew obowiązującej ideologii, stojący na
uboczy, świadomy artystyczny outsider. Zapłacił za to swoją cenę; dość
późno „odkryty" i niezbyt w Polsce lubiany, gdyż naruszał ludyczną sferę
sacrum, ubierając ją w kostium przemocy i okrucieństwa. Władza budująca
społeczeństwo równości i socjalnego dobrobytu tego nie lubiła.
Pamiętam jakiś program w Telewizji Polskiej, w Studio 2, gdzie pokazywano ludziom jego rzeźby, prace. Dla wielu z nich użycie głowy lalki, fotografii dziecka czy symboli religijnych: główek anielskich, było jawnym nadużyciem. Ludzie wypierali z siebie ten jego argument, że jesteśmy drapieżnymi bezwzględnymi ssakami, którzy przy okazji czynienia różnych rzeczy na tym świecie, w dłuższej perspektywie niszczą go. Ta jego otwarta krytyka społeczeństwa jako zbiorowej bezkrytycznej masy, była kłopotliwa również dla ówczesnej władzy. Prości partyjni gensecy nie rozumieli głębokiej aluzji czy też przesłania kryjącego się za „Sztandarami" lub „Kapliczkach przydrożnych". Oczywiście tolerowano jego dzieła interpretując je wprost, że ukrywa się za nimi krytyka Kościoła i polskiej płytkiej pobożności. Ale nikt już nie trudził się, by zinterpretować ten ich wyższy symboliczny poziom.
Tytuł tej retrospektywnej wystawy jest z zamierzenia prowokujący: „Władysław Hasior. Europejski Rauschenberg?" Z jednej strony używali często tych samych przedmiotów znalezionych na cywilizacyjnym śmietniku, ale myślę, że wymowa filozoficzna dzieł Hasiora jest znacznie głębsza niż metaforyzacja idei „ American dreams", z jej wszystkimi kontrkulturowymi fazami. Sam fakt, że ontologia zagłady czy wojny była dla niego nieustannym polem konfrontacji ze śmiertelnością i samozagładą, która oprócz czynienia życia, zdominowała dwudziestowiecznego homo sapiens i jego historię. Historię, której de facto stał się zakładnikiem, z jednej strony będąc jej ofiarą, a z drugiej oprawcą. I właśnie ta egzystencjalna skaza, to pęknięcie z jakim człowiek pojawia się na tym świecie zdominowany i całkowicie przemieniony przez żywioł zalewających go zewsząd informacji i działań stał się punktem wyjścia dla całego jego artystycznego przesłania.
Kiedy w 1985 roku Hasior oprowadzał nas po swojej zakopiańskiej pracowni w pewnym momencie włączył muzykę, była to bodaj V symfonia Beethovena. I nagle ucichły nasze głosy, zaległa natrętna cisza. Zauważyłem jak artysta nas bacznie obserwuje, jakby filmował swoją wewnętrzną kamerą nasze reakcje. Najlepsza była ta, kiedy zaprosił jakąś młodą dziewczynę aby usiadła na krześle wyklejonym buźkami dziecinnych aniołków. Oburzona odparła, że nie może usiąść na twarzach tych dzieci. Zaśmiał się i powiedział, że to najczęstsza reakcja na tą jego pracę. To samo było z dziecinnym wózkiem, gdzie w gumową lalkę wbity był nóż. Komentując tą wizytę większość studentów wymieniała jako dominujący rys w jego pracach właśnie okrucieństwo i jego wielopoziomową interpretację. Myślę, że dla Hasiora samotnika, takie wizyty w jego pracowni były bardzo ważną formą konfrontacji z odbiorcami.
Dla mnie najważniejszymi jego pracami są cykle „Sztandarów" i Autoportretów, a także dwie prace, które szczególnie utkwiły w mojej wewnętrznej pamięci: „Boże Narodzenie", „Lot w ciemności" i „Portret zbiorowy". Geniusz Hasiora polegał nie tylko na reinterpretowaniu rzeczywistości czy pokazywaniu ludzkiej kondycji lecz przede wszystkim na tworzeniu własnego eschatologicznego „Dekalogu" mieszkańca Europy, który przeżył Piekło II wojny, który przebył bolszewicki świecki Czyściec i przyszło mu tworzyć od zera swoją małą stabilizację w granicach podzielonej Europy - na Wschód i Zachód, na sferę konsumpcyjnego dobrobytu i sferę socjalistycznej równości: każdemu według zasług. Okrucieństwo, śmierć, rozpad, choroby towarzyszyły człowiekowi od zawsze. Mając niewielką wiedzę o świecie i samym sobie musiał niejako po omacku szukać w nim swojej własnej drogi. Wplątywany przez historię i tworzących ją ludzi w różne konflikty, sprawy czy porachunki siłą rzeczy stawał po jednej lub po drugiej stronie barykady. Hasior starał się obserwować obie te strony i o każdej z nich snuł własny artystyczny komentarz.
Wydzierany (Ikona), składany z różnych rzeczy, przedmiotów (Podziemny Anioł) świat Władysława Hasiora z jednej strony jest naiwnym w swoim wyrazie, ale z drugiej pokazuje, że to otaczanie się przez ludzi zbędnymi akcesoriami, gadżetami, ten współczesny śmietnik, to droga Donikąd, to Bezkres i „Napad na Arkadię", poza którym istnieje tylko ciągły nasz własny „Niepokój".
Zapraszam na wędrówkę z Władysławem Hasiorem i jego pracami po łamach tego wystawowego katalogu, który opublikowało krakowskie Muzeum Sztuki Współczesnej zwane w skrócie MOCAK.
Pamiętam jakiś program w Telewizji Polskiej, w Studio 2, gdzie pokazywano ludziom jego rzeźby, prace. Dla wielu z nich użycie głowy lalki, fotografii dziecka czy symboli religijnych: główek anielskich, było jawnym nadużyciem. Ludzie wypierali z siebie ten jego argument, że jesteśmy drapieżnymi bezwzględnymi ssakami, którzy przy okazji czynienia różnych rzeczy na tym świecie, w dłuższej perspektywie niszczą go. Ta jego otwarta krytyka społeczeństwa jako zbiorowej bezkrytycznej masy, była kłopotliwa również dla ówczesnej władzy. Prości partyjni gensecy nie rozumieli głębokiej aluzji czy też przesłania kryjącego się za „Sztandarami" lub „Kapliczkach przydrożnych". Oczywiście tolerowano jego dzieła interpretując je wprost, że ukrywa się za nimi krytyka Kościoła i polskiej płytkiej pobożności. Ale nikt już nie trudził się, by zinterpretować ten ich wyższy symboliczny poziom.
Tytuł tej retrospektywnej wystawy jest z zamierzenia prowokujący: „Władysław Hasior. Europejski Rauschenberg?" Z jednej strony używali często tych samych przedmiotów znalezionych na cywilizacyjnym śmietniku, ale myślę, że wymowa filozoficzna dzieł Hasiora jest znacznie głębsza niż metaforyzacja idei „ American dreams", z jej wszystkimi kontrkulturowymi fazami. Sam fakt, że ontologia zagłady czy wojny była dla niego nieustannym polem konfrontacji ze śmiertelnością i samozagładą, która oprócz czynienia życia, zdominowała dwudziestowiecznego homo sapiens i jego historię. Historię, której de facto stał się zakładnikiem, z jednej strony będąc jej ofiarą, a z drugiej oprawcą. I właśnie ta egzystencjalna skaza, to pęknięcie z jakim człowiek pojawia się na tym świecie zdominowany i całkowicie przemieniony przez żywioł zalewających go zewsząd informacji i działań stał się punktem wyjścia dla całego jego artystycznego przesłania.
Kiedy w 1985 roku Hasior oprowadzał nas po swojej zakopiańskiej pracowni w pewnym momencie włączył muzykę, była to bodaj V symfonia Beethovena. I nagle ucichły nasze głosy, zaległa natrętna cisza. Zauważyłem jak artysta nas bacznie obserwuje, jakby filmował swoją wewnętrzną kamerą nasze reakcje. Najlepsza była ta, kiedy zaprosił jakąś młodą dziewczynę aby usiadła na krześle wyklejonym buźkami dziecinnych aniołków. Oburzona odparła, że nie może usiąść na twarzach tych dzieci. Zaśmiał się i powiedział, że to najczęstsza reakcja na tą jego pracę. To samo było z dziecinnym wózkiem, gdzie w gumową lalkę wbity był nóż. Komentując tą wizytę większość studentów wymieniała jako dominujący rys w jego pracach właśnie okrucieństwo i jego wielopoziomową interpretację. Myślę, że dla Hasiora samotnika, takie wizyty w jego pracowni były bardzo ważną formą konfrontacji z odbiorcami.
Dla mnie najważniejszymi jego pracami są cykle „Sztandarów" i Autoportretów, a także dwie prace, które szczególnie utkwiły w mojej wewnętrznej pamięci: „Boże Narodzenie", „Lot w ciemności" i „Portret zbiorowy". Geniusz Hasiora polegał nie tylko na reinterpretowaniu rzeczywistości czy pokazywaniu ludzkiej kondycji lecz przede wszystkim na tworzeniu własnego eschatologicznego „Dekalogu" mieszkańca Europy, który przeżył Piekło II wojny, który przebył bolszewicki świecki Czyściec i przyszło mu tworzyć od zera swoją małą stabilizację w granicach podzielonej Europy - na Wschód i Zachód, na sferę konsumpcyjnego dobrobytu i sferę socjalistycznej równości: każdemu według zasług. Okrucieństwo, śmierć, rozpad, choroby towarzyszyły człowiekowi od zawsze. Mając niewielką wiedzę o świecie i samym sobie musiał niejako po omacku szukać w nim swojej własnej drogi. Wplątywany przez historię i tworzących ją ludzi w różne konflikty, sprawy czy porachunki siłą rzeczy stawał po jednej lub po drugiej stronie barykady. Hasior starał się obserwować obie te strony i o każdej z nich snuł własny artystyczny komentarz.
Wydzierany (Ikona), składany z różnych rzeczy, przedmiotów (Podziemny Anioł) świat Władysława Hasiora z jednej strony jest naiwnym w swoim wyrazie, ale z drugiej pokazuje, że to otaczanie się przez ludzi zbędnymi akcesoriami, gadżetami, ten współczesny śmietnik, to droga Donikąd, to Bezkres i „Napad na Arkadię", poza którym istnieje tylko ciągły nasz własny „Niepokój".
Zapraszam na wędrówkę z Władysławem Hasiorem i jego pracami po łamach tego wystawowego katalogu, który opublikowało krakowskie Muzeum Sztuki Współczesnej zwane w skrócie MOCAK.
sobota, 13 grudnia 2014
Dlaczego Polacy nie potrafią działać wspólnie?
Pod palacze
Wyrżnięcie przez okupantów Niemieckiego i Radzieckiego polskich elit, inteligencji, naukowców, nauczycieli, urzędników skutkowało zaimplementowaniem w to miejsce spauperyzowanej miejskiej, robotniczej i wiejskiej biedoty, Dało to podwaliny pod tzw. ludowy, ludyczny model polskiego indywidualizmu, oparty na przeroście własnych ambicji nie mających pokrycia w wiedzy i talentach; stąd się wzięło to słynne powiedzenie: "mierny ale wierny". Drugim było tzw. "wybraństwo" namaszczone przez władzę: Ty jesteś dla Nas, My jesteśmy dla Ciebie". Trzecim była pogarda dla wszystkich, którzy są poniżej tego systemu; próbują być niezależni (czytaj: niebezpieczni, bo nie swoi) lub apolityczni (Kto nie jest z nami, ten jest przeciw nam), mają syndrom wspólnotowości wymalowany na twarzy.
System tzw, ludowładzy w Polsce oparty na przemocy i fałszu musiał bazować na społecznych podziałach (takie same podziały mamy teraz w tzw. kapitalizmie, bardziej prostszy, bo na: biednych i bogatych); napuszczano na siebie inteligencję biurową na robotników i vice versa, chłopów na chłoporobotników, "miastowych na wieśniaków". U nas bardzo łatwo to przyszło, bo niedobitki tzw. szlachty, właścicieli ziemskich, mieszczan musiały się chcąc przetrwać w tym sowieckim systemie naganiania jednych na drugich przetrwać; mieszano stany przez małżeńskie mariaże. Pamiętam na weselu koleżanki spod Wrocławia w latach siedemdziesiątych telewizor nakryty kapą i leżankę obitą folią - żeby się nie zniszczyły; rodzina z tzw.mariażu wiejsko- miejskiego. Gdzie ciągle jeszcze wierzono w zabobony; np. kiedy przeskoczyłem przez nogi jej młodszego brata, to kazano mi przeskoczyć raz jeszcze, bo inaczej dzieciak nie będzie rósł! Mojej matce zrobiono awanturę z tego powodu, że nie znamy ludowych obyczajów przywiezionych na furmankach do miasta. Z takim zaczynem można było zrobić wszystko; szczególnie działając na chorą i wrażliwą sferę Ego! Jak to ty taki zdolny, wybrany do takich zadań, masz być gorszy od tych makulaturowej inteligencji (tak mówiono w latach 70-tych na tych co posiadali w domu księgozbiory czy prenumerowali czasopisma. Moda na nie zaczęła się dopiero gdzieś od połowy tych lat, po słynnym Gierkowym: "Towarzysze Pomożecie", gdzie Polska "mała stabilizacja" rozszerzyła się na wytwory kultury: obrazy, reprodukcje (słynne "Słoneczniki" Van Gogha), książki, płyty analogowe, a także telewizory! Pamiętam jak powoli sąsiedzi zaczęli się od siebie izolować; ten który kupił Syrenkę, potem "Malucha" i miał do tego kolorowy rusi telewizor, czuł się lepszy od tego, co miał tylko drewnianą boazerię i akwarium (też objęte pewną modą), a z kwiatów kaktusy.
Myślę, że te PRL-owskie dorobkiewiczostwo już wstępnie podzieliło ludzi. Później doszli do tego, ci co wyjeżdżali na tzw. "saksy", do DDR, Czechosłowacji, Bułgarii, a nawet na budowę rurociągu "Przyjaźń" do ZSRR, gdzie zarabiali w tzw "rublach transferowych". Tzw. polską transformację musieli przygotowywać doskonali socjologowie społeczni, obserwatorzy, znawcy "polskich dusz". Kiedy miałem już swoją firmę i pieniądze, to zauważyłem wprost proporcjonalne do prowadzonego biznesu namnożenie tzw. kolegów, pseudo przyjaciół, znajomych. Wyczuli nosem żer; ma koleś kaskę, niech się podzieli! Nikt nie zastanawiał się ile to pracy, sił i energii mnie kosztowało! Właśnie ta ludyczno-miejska świadomość, iż im się coś ode mnie należy była dominującą filozofią pierwszych lat budowy nowego gospodarczego ustroju! I ta wszechobecna uniżoność, wręcz "dupolizostwo", ten brak klasy, charakteru, który wcześniej brałem za pozostałość PRL-u był na pierwszym miejscu. Nawet moja szacowna rodzina, kiedy przez moment potrzebowałem pomocy, mówiła: "Wiesz, my też mamy ciężko". Za życia Gabrieli Kosmowskiej byłoby to nie do pomyślenia. To w niej wtopiony były niezłomne zasady, których, co było jej osobistą klęską,
nie potrafiła przekazać swoim dzieciom i wnukom.
Piszę to w dniu w którym wspólnota naszych wolnościowych działań 13 grudnia 1981 roku poddana została generalnej próbie. Widziałem sąsiadów wyrzucających symbole Solidarności, ulotki, palących gazety, kiedy my z moją mamą Anną przepisywaliśmy na maszynie "Z dnia na dzień" od pierwszego numeru, a w niedokończonej adaptacji sklejaliśmy szybkoschnącym żrącym klejem z żoną Małgorzatą znaczki z, w tym z Wałęsą dla "Solidarności Walczącej". Małgorzata zatruta oparami poroniła naszą córkę w szóstym miesiącu ciąży. Może będzie zła na mnie, że ujawniam ten fakt, ale nigdy wcześniej nie afiszowałem się swoją opozycyjnością, nie robiłem z siebie martyrologa, kombatanta, ani żadnej ofiary! Uznaliśmy z moją rodziną, że to był nasz obowiązek! Stąd patrzę teraz na tych weteranów, te ofiary systemu, te ich wypasione gęby (vide Borusewicz) i myślę, ze nie robili tego bezinteresownie, z takim poczuciem oddolnego obowiązku jak miliony bezimiennych Polaków!
środa, 10 grudnia 2014
Recenzja: Renata Nowakowska-Siuta „Pedagogika porównawcza"
Kolejna publikacja z nowej serii
podręczników akademickich Oficyny Wydawniczej IMPULS zatytułowanej
„Pedagogika Nauce i Praktyce" nosi tytuł „Pedagogika porównawcza". Jej
autorką jest Renata Nowakowska-Siuta.
Pedagogika porównawcza to dość młoda
dyscyplina badań naukowych. Jej narodziny to koniec XIX wieku, a
współczesny stan metodologii badań i jej statusu jako nauki datuje się
na lata 50-te XX wieku. Przy jej pomocy wykorzystując naukowe metody
porównawcze i komparatystykę, a także metody problemowe możemy
planować rozwój edukacji, reformować ją korzystając z wzorców i
doświadczeń innych państw. Kontrastując ze sobą różne poglądy i
doświadczenia możemy też ujawniać ich niedoskonałości i nieprawidłowości
stojące u jej podstaw. To bardzo pożyteczna wiedza, ale żeby ją
wykorzystać we właściwy sposób musimy poddać otrzymane dane i wiedzę
dogłębnej analizie historycznej, kulturowej, a także syntezie z
perspektywy różnic, jakie zachodzą między poszczególnymi krajami.
Rzetelność i dokładność w trakcie ich analizowania wpływa na końcowy
wynik przedstawionych badań porównawczych.
Renata Nowakowska wprowadziła nas w świat problematyki badań porównawczych w rozdziale zatytułowanym „Podstawy teoretyczne i metodologiczne", gdzie zwięźle i wyczerpująco nakreśliła rys historyczny pedagogiki porównawczej jako nauki, a także przedstawiła teorie oraz metodologię współczesnych badań komparatystycznych. Na ich podstawie można wykreślać tzw. mapy deskrypcji w zakresie planowania zmian w systemie edukacji, jego ewentualnych korekt czy rewizji. Z sieci komparatystycznych powiązań możemy wyłowić wszystkie różnice i podobieństwa pomiędzy międzynarodowymi systemami edukacji. Może przeprowadzać ich wartościowanie pod względem zastosowania pewnych rozwiązań w polskim modelu edukacyjnym. Ma ona charakter interdyscyplinarny czerpiąc informacje i wiedzę z takich nauk jak socjologia, ekonomia, procesy kształcenia, historii współczesnej polityki oświatowej, z możliwością ich praktycznego zastosowania. Oczywiście wynik takich badań porównawczych o wiele bardziej rzetelny jeśli wykorzystamy w naszych badaniach z komponentów zmiennych takich jak analiza jakościowa i metody ilościowe. Łącząc oba te podejścia możemy nie tylko określić jak jest to dany system edukacji, ale też dlaczego występuje w takim, a nie innym kształcie.
W dalszej części swojego opracowania Nowakowska ukazuje nam aktualną wiedzę na temat wybranych zagadnień dotyczących struktury i funkcjonowania systemów oświatowych w różnych krajach europejskich, a także na świecie. Od organizacji procesów nauczania, dydaktyki, nauki języków obcych, przedmiotów ścisłych, po technologie informatyczno-komunikacyjne. W rozdziale następnym porównuje wczesną edukację dzieci i młodzieży na podstawie przykładów z Wielkiej Brytanii, Finlandii i Polski. To bardzo ważne zagadnienia, gdyż od tego pierwszego etapu edukacyjnego zależy sukces kolejnych szczebli nauczania, aj jak wiemy z doświadczenia nie jest z tym w naszym kraju najlepiej. Tryb wprowadzania reform oświatowych przez poszczególnych ministrów edukacji był powiedzmy delikatnie chaotyczny i niekomplementarny z początkowymi teoretycznymi założeniami. Wczesna edukacja miała w praktyce wyrównywać szanse edukacyjne dzieci, lecz różny stopień gotowości szkół do podjęcia takiego wyzwania skazuje tą kolejną reformę na nazwanie jej eksperymentem na żywym organizmie młodego ucznia. Dodatkowym mankamentem jest niedostateczne przygotowanie do tej reformy kadry nauczycielskiej, co skutkuje chaosem organizacyjnym i ideowym.
Drugą bolączką polskiej szkoły są częste zmiany programów kształcenia tzw. podstawy programowej. Dynamicznie zmieniające się potrzeby rynku pracy, powszechna informatyzacja, a za moment robotyzacja dyktuje potrzebę stawiania na pierwszym miejscu przedmiotów informatycznych i technicznych. Wydaje się, że polska szkoła ciągle jeszcze na tym polu raczkuje.
Pedagogika porównawcza pozwala wytyczyć perspektywiczne plany w oparciu o badania komparatystyczne współczesnych systemów edukacyjnych krajów członkowskich Unii Europejskiej. Wszystko byłoby dobrze, gdyby przy okazji odpolityczniono samą edukację i wybrano w formie konkursu ministra edukacji, a nie ponownie mianowano go z partyjnego nadania. Tyczy się to również wprowadzanego na szybko darmowego podręcznika, bez konsultacji społecznych, bez analizy skutków jego wprowadzenia dla całego polskiego rynku edukacyjnego. Jednym populistycznym gestem zanegowano dwadzieścia kilka lat pracy wydawców edukacyjnych i firm wydawniczych na rzecz polskiego rynku oświatowego. Tak postępuje się w autorytarnie zarządzanych państwach, o niepełnej wykształconej demokracji, a ciągle wydawało mi się, że jeśli chodzi o wymiar społeczny edukacji, to jesteśmy wiodącym demokratycznym europejskim państwem. Upolityczniając darmowy podręcznik zanegowano wolną wolę nauczycieli i rodziców w ich wyborze, prowadząc do wasalizacji nauczycielskiego środowiska, któremu w ten sposób odebrano prawo wypowiadania się i opiniowania w tej ważnej dla losów polskich uczniów kwestii.
Podręcznik Renaty Nowakowskiej-Siuty pokazuje państwowe systemy oświatowe w wielu aspektach, korzystając z danych ilościowych i jakościowych jest w stanie dokonać ich wartościowania pod względem skuteczności. Ukazuje jak realizowane są w tym systemie potrzeby uczniów, w tym także tych najzdolniejszych, pokazuje korzyści i słabości współpracy z rodzicami, dotyka problemów z uczeniem w domu - home schooling.
Niezmiernie ciekawym na tym tle jest rozdział szósty poruszający pilne zadania stojące przed europejską polityką oświatową. W krótkich esencjonalnych rozdziałach i podrozdziałach otrzymujemy przefiltrowaną skondensowaną wiedzę. Jest przez to łatwiej przyswajalna, stąd wydaje się jej idealne zastosowanie w procesie dydaktycznym studentów. To kolejna bardzo udana publikacja wydana w serii: Pedagogika Nauce i Praktyce". Zwróćcie koniecznie uwagę na ten kanon akademickiej wiedzy, to już jedenasta pozycja z tej ważnej serii.
Renata Nowakowska wprowadziła nas w świat problematyki badań porównawczych w rozdziale zatytułowanym „Podstawy teoretyczne i metodologiczne", gdzie zwięźle i wyczerpująco nakreśliła rys historyczny pedagogiki porównawczej jako nauki, a także przedstawiła teorie oraz metodologię współczesnych badań komparatystycznych. Na ich podstawie można wykreślać tzw. mapy deskrypcji w zakresie planowania zmian w systemie edukacji, jego ewentualnych korekt czy rewizji. Z sieci komparatystycznych powiązań możemy wyłowić wszystkie różnice i podobieństwa pomiędzy międzynarodowymi systemami edukacji. Może przeprowadzać ich wartościowanie pod względem zastosowania pewnych rozwiązań w polskim modelu edukacyjnym. Ma ona charakter interdyscyplinarny czerpiąc informacje i wiedzę z takich nauk jak socjologia, ekonomia, procesy kształcenia, historii współczesnej polityki oświatowej, z możliwością ich praktycznego zastosowania. Oczywiście wynik takich badań porównawczych o wiele bardziej rzetelny jeśli wykorzystamy w naszych badaniach z komponentów zmiennych takich jak analiza jakościowa i metody ilościowe. Łącząc oba te podejścia możemy nie tylko określić jak jest to dany system edukacji, ale też dlaczego występuje w takim, a nie innym kształcie.
W dalszej części swojego opracowania Nowakowska ukazuje nam aktualną wiedzę na temat wybranych zagadnień dotyczących struktury i funkcjonowania systemów oświatowych w różnych krajach europejskich, a także na świecie. Od organizacji procesów nauczania, dydaktyki, nauki języków obcych, przedmiotów ścisłych, po technologie informatyczno-komunikacyjne. W rozdziale następnym porównuje wczesną edukację dzieci i młodzieży na podstawie przykładów z Wielkiej Brytanii, Finlandii i Polski. To bardzo ważne zagadnienia, gdyż od tego pierwszego etapu edukacyjnego zależy sukces kolejnych szczebli nauczania, aj jak wiemy z doświadczenia nie jest z tym w naszym kraju najlepiej. Tryb wprowadzania reform oświatowych przez poszczególnych ministrów edukacji był powiedzmy delikatnie chaotyczny i niekomplementarny z początkowymi teoretycznymi założeniami. Wczesna edukacja miała w praktyce wyrównywać szanse edukacyjne dzieci, lecz różny stopień gotowości szkół do podjęcia takiego wyzwania skazuje tą kolejną reformę na nazwanie jej eksperymentem na żywym organizmie młodego ucznia. Dodatkowym mankamentem jest niedostateczne przygotowanie do tej reformy kadry nauczycielskiej, co skutkuje chaosem organizacyjnym i ideowym.
Drugą bolączką polskiej szkoły są częste zmiany programów kształcenia tzw. podstawy programowej. Dynamicznie zmieniające się potrzeby rynku pracy, powszechna informatyzacja, a za moment robotyzacja dyktuje potrzebę stawiania na pierwszym miejscu przedmiotów informatycznych i technicznych. Wydaje się, że polska szkoła ciągle jeszcze na tym polu raczkuje.
Pedagogika porównawcza pozwala wytyczyć perspektywiczne plany w oparciu o badania komparatystyczne współczesnych systemów edukacyjnych krajów członkowskich Unii Europejskiej. Wszystko byłoby dobrze, gdyby przy okazji odpolityczniono samą edukację i wybrano w formie konkursu ministra edukacji, a nie ponownie mianowano go z partyjnego nadania. Tyczy się to również wprowadzanego na szybko darmowego podręcznika, bez konsultacji społecznych, bez analizy skutków jego wprowadzenia dla całego polskiego rynku edukacyjnego. Jednym populistycznym gestem zanegowano dwadzieścia kilka lat pracy wydawców edukacyjnych i firm wydawniczych na rzecz polskiego rynku oświatowego. Tak postępuje się w autorytarnie zarządzanych państwach, o niepełnej wykształconej demokracji, a ciągle wydawało mi się, że jeśli chodzi o wymiar społeczny edukacji, to jesteśmy wiodącym demokratycznym europejskim państwem. Upolityczniając darmowy podręcznik zanegowano wolną wolę nauczycieli i rodziców w ich wyborze, prowadząc do wasalizacji nauczycielskiego środowiska, któremu w ten sposób odebrano prawo wypowiadania się i opiniowania w tej ważnej dla losów polskich uczniów kwestii.
Podręcznik Renaty Nowakowskiej-Siuty pokazuje państwowe systemy oświatowe w wielu aspektach, korzystając z danych ilościowych i jakościowych jest w stanie dokonać ich wartościowania pod względem skuteczności. Ukazuje jak realizowane są w tym systemie potrzeby uczniów, w tym także tych najzdolniejszych, pokazuje korzyści i słabości współpracy z rodzicami, dotyka problemów z uczeniem w domu - home schooling.
Niezmiernie ciekawym na tym tle jest rozdział szósty poruszający pilne zadania stojące przed europejską polityką oświatową. W krótkich esencjonalnych rozdziałach i podrozdziałach otrzymujemy przefiltrowaną skondensowaną wiedzę. Jest przez to łatwiej przyswajalna, stąd wydaje się jej idealne zastosowanie w procesie dydaktycznym studentów. To kolejna bardzo udana publikacja wydana w serii: Pedagogika Nauce i Praktyce". Zwróćcie koniecznie uwagę na ten kanon akademickiej wiedzy, to już jedenasta pozycja z tej ważnej serii.
czwartek, 4 grudnia 2014
Lukrowany baranek od Bronka i gumofilce od Ewki Kopacz
Tytuł celowo nawiązuje do ludycznego zdziecinnienia moich rodaków, przy tym nazywam tak, przyjmując łagodniejszą formę nazewnictwa - zidiocenie Polaków! Zdaję sobie sprawę, że napisano o tym tonę rozpraw i elaboratów, ale myślę, iż warto pokusić się o całościową diagnozę, która przedkłada się w sytuację każdego z nas z osobna.
A zabawa trwa...
Ludyczność to piękny termin obejmujący swoim zakresem wszystko, co leży w obrębie wiejskiej kultury fantastycznej; od janiołka z włosami z cynfolii, aż po świątka i malowany wiejski płot. To świat proweniencji moich rodaków, którzy z uporem ciągle oporni są na wiedzę o samych sobie, otaczającym ich świecie zdając się na migająco-gadający plazmowy ekran, zagłuszający swój własny bełkot spotami reklamowymi.
Ale że fantastyczność i ludyczność zawsze składały się na fundament bytu ludzi ze wsi i miasteczek, to i stąd ten mój tytuł: Lukrowany baranek od Bronka i gumofilce od Ewki Kopacz. Pamiętacie jak Kazik śpiewał ludyczne piosnki swojego ojca, a szczególnie ten wers z Baranka:
Na głowie kwietny ma wianek
W ręku zielony badylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek
Ta zgoła idylliczna otoczka dotyczy niefrasobliwości naszych polskich wyborów, a właściwie ich braku, i zdaniu się całkowicie na improwizowane: "łapu capu" i "jakośtobydzie".
Jego prace pierwsze i oby ostatnie
Na jasne, że jakoś to zawsze będzie, ale dlaczego nie ma być lepiej, inaczej, bardziej ludzko? To pytanie do tych, co wierzą w moc lukrowanego baranka.
Żydzi płci męskiej dorastając chwytają kury i nią, męcząc je przedtem niemiłosiernie, obijając o swoje ciało, łamiąc im szyje, łapki, scedowują na nią swoje dotychczasowe grzechy i proszą o wybaczenie. Rytuał ten wywodzi się ze średniowiecza i ma nazwę "kaporos". Myślę, że taką samą analogię można przeprowadzić na tym lukrowanym baranku. Chrześcijaństwo jest bardziej miłosierne dla baranków, stąd zastępuje je lukrowaną atrapą.
To on, i ten kurczak w Wielką Noc mają symbolizować, z jednej strony świeckie oczyszczenie z grzechów, cichą nadzieję, że dzięki pozbyciu się ich, nasze dalsze życie, będzie jak nowe, inne, lepsze, bardziej bogobojne itp. interpretacja religijna mówi, o czerpaniu siły ze Zmartwychwstania Pańskiego, obudzeniu w nas wiary, obdarzenie łaską itp. Współcześni polscy zoombie nie znajdują, ani po świeckiej stronie, ani religijnej żadnej wskazówki ani dopingu, jak mają żyć? Stąd ulubionym zajęciem naszych namaszczonych partyjnych władz, jest strzyżenie tego ogłupionego stada, w imię zasady, "jak na to pozwalasz, to znaczy, że nie masz nic przeciwko temu!" Ta swoista szopka, nie mylić z noworoczną, jest rodzajem nowego świeckiego obyczaju, jaką ludyczni wędrowcy ze wsi do miast przynieśli ze sobą, i zaadaptowali wnosząc w swoje życie i całej reszty. Bo niestety nie ma już klasy mieszczańskiej, która wniosłaby jako przeciwwagę wartość rozumu, logiki i wiary do tej zurbanizowanej przestrzeni, która stała się naszym swojskim "kurnikiem", gdzie byle chwost może sięgnąć doń i poobijać sobie Polaka nawiązując do rytuału "kaporos".
Tyle tytułem lukrowego baranka i Bronka, który właśnie wziął sobie Polaków protestujących przeciwko fałszowaniu wyborów samorządowych wyzwał ich, pobijał o swoje plecy jak te kury i odrzucił ze wstrętem, uśmiechając się do czujnej kamery, że niby przecież kocha tą swoją Polską hołotę i ma do niej słabość!
Nie chcem ale muszem, w nowej odsłonie
Jego koleżanka we władzy Zakopana Ewka, nie używa do tego tak subtelnych symboli z pogranicza świata świeckiego i religijnego, ona wali jak swojak - prosto z mostu. Otóż gdzieś tam niewinnie przewinęła się w mediach informacja, to podał ich GUS, że po 2020 roku Zakład Utylizacji Społecznej - ZUS - ani chybi zbankrutuje, i jedynym pomysłem jest podwyższenie, oczywiście po wyborach 2015 roku - bo Oni kochają wszystkie Polskie zoombie - wieku emerytalnego, do 71 roku życia. A i tak emerytura nie przekroczy 30% naszych ostatnich zarobków, a może i 28%! Jak GUS powiedział, tak Ewka na Nie-rządzie bąknęła coś o tym, że trzeba będzie każdemu Polakowi po 50-tce wysłać w darze od Nie-rządu gumofilce, w ramach socjalu, gdyż ani chybi przydadzą się w wiecznym kieracie ku chwale PO!
Więc życzę Wam, w tym nadchodzącym roku, tym szczególnie, którzy kierując się nie logiką ani rozumem, lecz nienawiścią głosowali za PEŁO czyli tym samym, za odmrożeniem sobie uszu i nosów, lukrowego baranka od słodkiego Bronka i gumofilców z podwójnym dociepleniem od Zakopanej Ewki!
Całuję rączki
Całuję pierścień
Posterunkowy Tusk całuje czekpoint
Na koniec konkluzja, otóż ostatnio nastała moda na całowanie w "pierścień" - podobno jedni z tego żyją, a inni zbijają na tym kapitał. Żeby Marks wcześniej o tym wiedział, to by nie musiał się trudzić z pisaniem swojej cegły!
Dobrego samopoczucia wszystkim!
A zabawa trwa...
Ludyczność to piękny termin obejmujący swoim zakresem wszystko, co leży w obrębie wiejskiej kultury fantastycznej; od janiołka z włosami z cynfolii, aż po świątka i malowany wiejski płot. To świat proweniencji moich rodaków, którzy z uporem ciągle oporni są na wiedzę o samych sobie, otaczającym ich świecie zdając się na migająco-gadający plazmowy ekran, zagłuszający swój własny bełkot spotami reklamowymi.
Ale że fantastyczność i ludyczność zawsze składały się na fundament bytu ludzi ze wsi i miasteczek, to i stąd ten mój tytuł: Lukrowany baranek od Bronka i gumofilce od Ewki Kopacz. Pamiętacie jak Kazik śpiewał ludyczne piosnki swojego ojca, a szczególnie ten wers z Baranka:
Na głowie kwietny ma wianek
W ręku zielony badylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek
Ta zgoła idylliczna otoczka dotyczy niefrasobliwości naszych polskich wyborów, a właściwie ich braku, i zdaniu się całkowicie na improwizowane: "łapu capu" i "jakośtobydzie".
Jego prace pierwsze i oby ostatnie
Na jasne, że jakoś to zawsze będzie, ale dlaczego nie ma być lepiej, inaczej, bardziej ludzko? To pytanie do tych, co wierzą w moc lukrowanego baranka.
Żydzi płci męskiej dorastając chwytają kury i nią, męcząc je przedtem niemiłosiernie, obijając o swoje ciało, łamiąc im szyje, łapki, scedowują na nią swoje dotychczasowe grzechy i proszą o wybaczenie. Rytuał ten wywodzi się ze średniowiecza i ma nazwę "kaporos". Myślę, że taką samą analogię można przeprowadzić na tym lukrowanym baranku. Chrześcijaństwo jest bardziej miłosierne dla baranków, stąd zastępuje je lukrowaną atrapą.
To on, i ten kurczak w Wielką Noc mają symbolizować, z jednej strony świeckie oczyszczenie z grzechów, cichą nadzieję, że dzięki pozbyciu się ich, nasze dalsze życie, będzie jak nowe, inne, lepsze, bardziej bogobojne itp. interpretacja religijna mówi, o czerpaniu siły ze Zmartwychwstania Pańskiego, obudzeniu w nas wiary, obdarzenie łaską itp. Współcześni polscy zoombie nie znajdują, ani po świeckiej stronie, ani religijnej żadnej wskazówki ani dopingu, jak mają żyć? Stąd ulubionym zajęciem naszych namaszczonych partyjnych władz, jest strzyżenie tego ogłupionego stada, w imię zasady, "jak na to pozwalasz, to znaczy, że nie masz nic przeciwko temu!" Ta swoista szopka, nie mylić z noworoczną, jest rodzajem nowego świeckiego obyczaju, jaką ludyczni wędrowcy ze wsi do miast przynieśli ze sobą, i zaadaptowali wnosząc w swoje życie i całej reszty. Bo niestety nie ma już klasy mieszczańskiej, która wniosłaby jako przeciwwagę wartość rozumu, logiki i wiary do tej zurbanizowanej przestrzeni, która stała się naszym swojskim "kurnikiem", gdzie byle chwost może sięgnąć doń i poobijać sobie Polaka nawiązując do rytuału "kaporos".
Tyle tytułem lukrowego baranka i Bronka, który właśnie wziął sobie Polaków protestujących przeciwko fałszowaniu wyborów samorządowych wyzwał ich, pobijał o swoje plecy jak te kury i odrzucił ze wstrętem, uśmiechając się do czujnej kamery, że niby przecież kocha tą swoją Polską hołotę i ma do niej słabość!
Nie chcem ale muszem, w nowej odsłonie
Jego koleżanka we władzy Zakopana Ewka, nie używa do tego tak subtelnych symboli z pogranicza świata świeckiego i religijnego, ona wali jak swojak - prosto z mostu. Otóż gdzieś tam niewinnie przewinęła się w mediach informacja, to podał ich GUS, że po 2020 roku Zakład Utylizacji Społecznej - ZUS - ani chybi zbankrutuje, i jedynym pomysłem jest podwyższenie, oczywiście po wyborach 2015 roku - bo Oni kochają wszystkie Polskie zoombie - wieku emerytalnego, do 71 roku życia. A i tak emerytura nie przekroczy 30% naszych ostatnich zarobków, a może i 28%! Jak GUS powiedział, tak Ewka na Nie-rządzie bąknęła coś o tym, że trzeba będzie każdemu Polakowi po 50-tce wysłać w darze od Nie-rządu gumofilce, w ramach socjalu, gdyż ani chybi przydadzą się w wiecznym kieracie ku chwale PO!
Więc życzę Wam, w tym nadchodzącym roku, tym szczególnie, którzy kierując się nie logiką ani rozumem, lecz nienawiścią głosowali za PEŁO czyli tym samym, za odmrożeniem sobie uszu i nosów, lukrowego baranka od słodkiego Bronka i gumofilców z podwójnym dociepleniem od Zakopanej Ewki!
Całuję rączki
Całuję pierścień
Posterunkowy Tusk całuje czekpoint
Na koniec konkluzja, otóż ostatnio nastała moda na całowanie w "pierścień" - podobno jedni z tego żyją, a inni zbijają na tym kapitał. Żeby Marks wcześniej o tym wiedział, to by nie musiał się trudzić z pisaniem swojej cegły!
Dobrego samopoczucia wszystkim!
wtorek, 2 grudnia 2014
Czy Polacy skundleli - do końca?
Cuda nad praską urną - poczytajcie sami
Polskie Wybory 2014
Jeżdżę rowerem po mieście, widzę to czego ludzie nie dostrzegają; brud, popękane chodniki, zapadające się jezdnie, "ślepe" ścieżki rowerowe namalowane byle gdzie, tak dla zasady, że co chcecie, przecież są...
Widzę powszechne "udawactwo". Polega to na tym, że idąc do jakiegokolwiek urzędu spotykam się ze "ścianą", najczęściej na tej ścianie ta Pancia czy Panek pisze: "Nie mogę Panu/i pomóc". Załatwianie zwykłej sprawy: odpisu, zaświadczenia, nie mówiąc o jakiejś tam zgodzie, na coś tam, wymaga od mieszkańców tego bantustanu, takiego wydatku energii, że każdy już następnym razem, zastanowi się, czy w ogóle chce coś załatwiać! To jest taki dyżurny carski rewizor, który udając wielkiego urzędnika, puszy się przy okienku (ciekawe jest to odgradzanie się od petenta, jak na widzeniu w więzieniu!) Tylko pytanie, kto tu jest więźniem: ja czy ta osoba siedząca za monitorem (kiedyś mówiło się za biurkiem!), wpierw wypinając pierś po ordery, mówi głosem nieznoszącym sprzeciwu, że on, to wszystko o czym my piszemy w podaniu, wie, ale są obiektywne terminy, bo sprawa musi powędrować jak u Kafki, piętro wyżej, do pani kierownik, która ma takich spraw jak nie setki, to dziesiątki, i to wymaga czasu, bo bumaga jest cierpliwa i wszystko wymazuje, to znaczy, my jej pomagamy, bo poco obciążać się doczesnością, jeśli można wmówić sobie, że wszystko jest oki, inaczej się nie da, a w ogóle to jest fajnie, bo grill staniał, piwo się pieni, a Odra płynie do morza.
Drugą polską plagą jest głupota, ta prawdziwa i ta udawana. Bo jak mówił Szwejk: łatwiej się żyje udając debila. I tą metodę odgapili moi rodacy, od tych pożal się boże politykierów, bez żadnych kwalifikacji czy uzdolnień. Nawet ich tytuły, zaliczone w jakichś drugiego sortu szkółkach, te ich dr czy inż przed nazwiskami (nie wiadomo czy też ich własnymi?) stają się karykaturą wiedzy i doświadczenia. Ale jak można wymagać mądrości od nich, tych, którzy podobno są naszymi reprezentantami, jeśli nie wymaga się tego samego od siebie. Nie jestem jakimś malkontentem i nie powiem pewnie nic odkrywczego, jak to co widzą i czują moi rodacy. Żyjemy w rzeczywistości blagi, wszechobecnego kłamstwa i głupoty, którą się nam wciska na każdym kroku; udzielnie pomagają w tym pseudo media i dyżurni "pożyteczni idioci". Biorą to na siebie, za synekury dla siebie i swoich bliskich. Oni potrafią rozliczyć się z tego w trymiga. No jak masz rodzinę, to możesz zrobić dla nie każde świństwo. I wiecie co, ludzie w swojej większości uważają podobnie. Że jak się nie da inaczej, to można kantować, kłamać, kraść, no bo to dla nich; naszych żon, dzieci, inaczej mówiąc naszych najbliższych, a ten co tego nie robi - to frajer pompka (często używany zwrot w czasach mojej młodości) i jazz. Wmawiają nam to słynne: Polacy nic się nie stało"! A człowieka krew zalewa i miałby ochotę dać komuś w mordę!
Wracam do wyborów.
Cyrk na kółkach, protestują nieliczni, a internetowa klaka miesza z błotem tych co piszą o wypowiedzi Kaczyńskiego: "że Wybory trzeba powtórzyć..." I znowu nienawiść do Prezesa zwycięża rozsądek. Powtarzam wielokrotnie, że PiS, to nie moja bajka, ale jeśli negujemy prawo, praworządność i prawodawstwo, to nie oczekujmy w tym kraju zmian na lepsze! Każdy myśli, no tak, Tusk wyjechał, najgorsze zło minęło, da się przeżyć! Otóż nie drodzy Rodacy! Nie da się, jakoś tak żyć, bo to nie jest normalne, kiedy manipulacje, a potem zagłuszanie przez łżemedia tych, którzy mówią innym językiem niż Władza stają się oficjalną nowomową! Aż nadto przypomina te chamskie robotnicze spędy klasy pracującej opluwającej Żydów: "Żydzi na Madagaskar", "Studenci na studia" itp. Czy to nie ta sama metoda, pochodna czerezwyczajce, przywieziona tu z towarzyszami! Wszyscy mówimy jednym głosem, wszyscy za Wodzem i jedynie słuszną Partią! Czyżby jednak śp. ksiądz Tischner, mówiąc o "homo sovieticus" zaimplementowanym w polskie geny przez NKWD-owskiego genseka tow. Bieruta, a potem tak pięknie rozpleniony po kraju przez Podstawowe Organizacje Partyjne tow. Gomułki, w słynnej odwilży (której do dzisiaj zwolennikiem jest lewicowo zakręcony tow. Michnik z krąg "Wybiórczej"), a potem zeuropeizowany przez męża stanu tow. Gierka w słynnym "Pomożecie", miał stuprocentową rację! Że POlacy stracili swoją ostatnią szansę na pozbycie się tego "polowirusa". Bo jakżeż trzeba być zakłamanym, żeby z jednej strony wiedząc, iż Jedynie Słuszna Partia demontując ten kraj prowadzi nas na ścieżkę przyśpieszonego bankructwa, nie tylko ZUS-u, ale też instytucji Państwa Polskiego, które, aby obsłużyć cały dług zewnętrzny i wewnętrzny potrzebuje na to całych wpływów z podatku CIT i VAT, głosować na PEŁO, a z drugiej psioczyć na warunki prowadzenia działalności gospodarczej i obarczać za niskie pensje, Państwo, a nie siebie jako właściciela firmy, bo jak powiedział mój były szef: On haraczu Państwu płacić nie będzie! Stąd mamy "umowy śmieciowe" (co 6 Polak tak ma), zapaść finansów i wysokie bezrobocie! Ale lud podobno wypowiedział swoją wolę zmian, ale Państwowa Komisja Wyborcza tego nie zauważyła, bo system padł, i każdy podobno mógł się zalogować do systemu i zmienić wynik głosowania! Ale Prezydent tego kraju, który cieszy się takim niesłabnącym uznaniem powiedział, że: Oskarżanie o fałszerstwo to jak podkładanie ładunku wybuchowego!
Więc Panie Prezydencie Dyżurnego Układu! Ja Panu mówię, jako były przewodniczący Komisji Wyborczej w 1997 - 2001, że podkładam ładunek wybuchowy pod Pana argumenty i powtarzam, że niepowtórzenie wyborów i nieuznanie przez sądy `1500 protestów wyborczych będzie oznaczało, że zmierzacie do zrobienia z tego konstytucyjnego Państwa - niekonstytucyjny bantustan, rządzony przez zmieniającą się partyjno-ubecką klikę: raz PO- PSL, lub PSL - PO.
Chcecie w ludziach złamać wszelkie zasady, a przede wszystkim wiarę, jak desant Bieruta w 45, że tutaj można coś prawnie i konstytucyjnie - korzystając z prawa wyborczego - zmienić na lepsze, bez krwawego powstania i rewolucji społecznej! Do której prędzej czy później dojdzie, gdyż te 2,8 mln nowych emigrantów, nie pozbawi Polski siły, myślenia i dążenia do zmian, jakie człowiek nabiera wraz życiowym doświadczeniem! Ludzie będą walczyć o swoje prawa, wierzę w to, iż polski naród jeszcze nie powiedział ostatniego słowa!
środa, 26 listopada 2014
Recenzja: „Koniec punku w Helsinkach" Jaroslav Rudiś
"Koniec punku w Helsinkach" to książka o
mnie, o moim pokoleniu, tym bardziej jest mi bliższa, gdyż sam byłem
przez moment punkiem, słuchałem The Damned, The Exploited, Siekiery,
Moskwy, Dezertera, Brygady Kryzys, Deadlock itp.
Muzyka jest tu tylko pretekstem do
zarysowania, a właściwie do opowiedzenia losów pewnej paczki młodych
ludzi żyjących na styku dwóch epok: nierealnego socjalizmu i nierealnego
kapitalizmu. Jaroslav Rudiś znalazł do tych historii swój własny klucz:
jest nim młoda punkowa dziewczyna, niespełna siedemnastoletnia Nancy,
mieszkająca w Jesenik, niemiecki, Freiwaldau, polski Frywałdów. Mieście,
gdzie mieszkają dziwni ludzie, zwyczajni ludzie, jak bywalcy baru
Helsinki, jak Frank, Lena, Ulrike i Gabi, Ramone, Tom i Cindy, Chaos,
Tyfus, i Karla Świnia, Mogiła, Gleba, Czarny i wielu innych. Na przykład
Prażak.
Siadają przy stole przy kawie, piwie, słynnej solance, śledziowych rolmopsach i rozmawiają, o wszystkim po trochu; o tym co wierci się pod miastem, o muzyce, o życiu, czasie, który ucieka, o beznadziei, o oczekiwaniu na lepsze czasy doprowadzonym do perfekcji. Bo czas można przeczekać, paląc marychę, pijąc sznapsy, piwo, wódkę, whisky, sikacze, i inne używki alkoholowe, po których niektórzy budzą się i idą do pracy, jak ją mają, a inni budzą się na kacu, a inni w ogóle. I to o nich wszystkich jest ta opowieść o Ole i Nancy. To oni są głównymi opowiadaczami.
Nancy, z pochodzenia Niemka, i Ole, niedoszły punk, który z Frankiem, Sidem i Rottenem oraz ich menago Torstenem, który był starszym bratem Franka, stworzyli pierwszy punkrockowy zespół w ich mieście. I przezwali siebie Sex Pistols, a potem nazwali się The S., no bo tak było najbardziej czytelne i buntownicze w tamtych czasach. Próby robili w piwnicy mieszkania babci Franka, mieli dopiero po piętnaście lat, ale kto się wtedy zastanawia na celowością, przyszłością i profesjonalizmem. Jest zabawa, jest draka, rodzi się coś pod włos, który potem można poczęstować żelem czy cukrem. Później jechali krzycząc przez całą drogę z pociągu: Die Toten Hosen, punk not is dead, jaranie, chlanie i w końcu Torsten brat Franka wjechał rowerem na tory i założyli mu na złamaną nogę gips, później tak już zostało Torsten ksywa Gips. Na koncert nie dojechał.
Helsinki to knajpa Ole'go stworzona na bazie byłego upadłego sklepu, taka w starym stylu, jak w Czechosłowackich filmach "Trup w każdej szafie" czy "Lemoniadowy Joe", bo Czesi lubią pastisze i oni wszyscy, kiedy o tym mówili, też przerysowywali. To był ich taki mówiony komiks, no to ich życie, te ich związki z laskami, te jaranie, chlanie, imprezki, wdychany klej. Niby się wszystko kleiło w ich życiu,. ale tak nie do końca.
Frank wpadł pod czechosłowacki tramwaj, Chaosa wzięli do wojska, Mogiła się zaćpał, Prażak "utopił się we własnych myślach, chociaż nieźle zarabiał sprzedając hurtowo piwo. Córka Olego i Connie, Eva, podpalała wyjebiste bryki, w końcu bomba domowej roboty wybuchła je w ręku, tak to jest jak się człowiek wychowuje w rozbitym domu, takim w drobny mak. Ludzie tak na to mówią, albo nic nie mówią, I to jest najgorsze. dlatego każdy szuka w Helsinkach swojego rozmówcę, żeby wyrzucić z siebie jak najszybciej te toksyczne historie. Bo one są dla niektórych nawet zabójcze, bo życie jest zabójcze. Można dostać od niego świra, albo popaść w apatię, albo uciekać przez granicę, do wolnego świata, do Reichu albo Austrii i przepaść po drodze, rozpłynąć się w mgle, albo w Helsinkach. Bo nic nie ma dobrego zakończenia, wszystko przenika wszystko i wszystko łączy się ze wszystkim.
Dlaczego warto wziąć ze sobą Rudiś'a na wakacje, albo w samotności, w takiej chwili, kiedy nie mamy na nic ochoty, ani na muzykę, ani na ciszę przeczytać go
na głos delektując się jego frazą, bo opowiada jak Hrabal do kwadratu, jak Skvorecky dwa razy wzięty czy Ota Pavel do potęgi drugiej. Nie jestem dobrym matematykiem, więc lepiej to sami sprawdźcie.
Siadają przy stole przy kawie, piwie, słynnej solance, śledziowych rolmopsach i rozmawiają, o wszystkim po trochu; o tym co wierci się pod miastem, o muzyce, o życiu, czasie, który ucieka, o beznadziei, o oczekiwaniu na lepsze czasy doprowadzonym do perfekcji. Bo czas można przeczekać, paląc marychę, pijąc sznapsy, piwo, wódkę, whisky, sikacze, i inne używki alkoholowe, po których niektórzy budzą się i idą do pracy, jak ją mają, a inni budzą się na kacu, a inni w ogóle. I to o nich wszystkich jest ta opowieść o Ole i Nancy. To oni są głównymi opowiadaczami.
Nancy, z pochodzenia Niemka, i Ole, niedoszły punk, który z Frankiem, Sidem i Rottenem oraz ich menago Torstenem, który był starszym bratem Franka, stworzyli pierwszy punkrockowy zespół w ich mieście. I przezwali siebie Sex Pistols, a potem nazwali się The S., no bo tak było najbardziej czytelne i buntownicze w tamtych czasach. Próby robili w piwnicy mieszkania babci Franka, mieli dopiero po piętnaście lat, ale kto się wtedy zastanawia na celowością, przyszłością i profesjonalizmem. Jest zabawa, jest draka, rodzi się coś pod włos, który potem można poczęstować żelem czy cukrem. Później jechali krzycząc przez całą drogę z pociągu: Die Toten Hosen, punk not is dead, jaranie, chlanie i w końcu Torsten brat Franka wjechał rowerem na tory i założyli mu na złamaną nogę gips, później tak już zostało Torsten ksywa Gips. Na koncert nie dojechał.
Helsinki to knajpa Ole'go stworzona na bazie byłego upadłego sklepu, taka w starym stylu, jak w Czechosłowackich filmach "Trup w każdej szafie" czy "Lemoniadowy Joe", bo Czesi lubią pastisze i oni wszyscy, kiedy o tym mówili, też przerysowywali. To był ich taki mówiony komiks, no to ich życie, te ich związki z laskami, te jaranie, chlanie, imprezki, wdychany klej. Niby się wszystko kleiło w ich życiu,. ale tak nie do końca.
Frank wpadł pod czechosłowacki tramwaj, Chaosa wzięli do wojska, Mogiła się zaćpał, Prażak "utopił się we własnych myślach, chociaż nieźle zarabiał sprzedając hurtowo piwo. Córka Olego i Connie, Eva, podpalała wyjebiste bryki, w końcu bomba domowej roboty wybuchła je w ręku, tak to jest jak się człowiek wychowuje w rozbitym domu, takim w drobny mak. Ludzie tak na to mówią, albo nic nie mówią, I to jest najgorsze. dlatego każdy szuka w Helsinkach swojego rozmówcę, żeby wyrzucić z siebie jak najszybciej te toksyczne historie. Bo one są dla niektórych nawet zabójcze, bo życie jest zabójcze. Można dostać od niego świra, albo popaść w apatię, albo uciekać przez granicę, do wolnego świata, do Reichu albo Austrii i przepaść po drodze, rozpłynąć się w mgle, albo w Helsinkach. Bo nic nie ma dobrego zakończenia, wszystko przenika wszystko i wszystko łączy się ze wszystkim.
Dlaczego warto wziąć ze sobą Rudiś'a na wakacje, albo w samotności, w takiej chwili, kiedy nie mamy na nic ochoty, ani na muzykę, ani na ciszę przeczytać go
na głos delektując się jego frazą, bo opowiada jak Hrabal do kwadratu, jak Skvorecky dwa razy wzięty czy Ota Pavel do potęgi drugiej. Nie jestem dobrym matematykiem, więc lepiej to sami sprawdźcie.
czwartek, 20 listopada 2014
Moje ostatnie refleksje, w tym powyborcze
Właśnie mija listopad, miesiąc szczególny, gdzie przeplatają się ze sobą rzeczy mocno zo ze sobą związane - wspomnienia zmarłych i Dzień Niepodległości. Oba powiązane więzami krwi jaką przelać musieli niejednokrotnie nasi bliscy, przodkowie, po to byśmy mogli powiedzieć, mimo wszystkich minusów i trudności, że "Żyjemy w Wolnym Kraju". Oczywiście każdy mierze własną wolność swoją miarą; według jej przeczucia, potrzeb wewnętrznych i świadomości bycia, tu i teraz, w świecie. Każda rzeczywistość, tak kreowana przez media i ta, którą my widzimy i czujemy różni się diametralnie od siebie.
Przynosi nam "szumy, zlepy i ciągi" jak pisał Białoszewski, z których powinniśmy teoretycznie wyłowić własną prawdę, odczuwaną jako egzystencjalny ból, a nawet traumę. Nikt nie został bowiem uwolniony od refleksji nad sobą i swoim życiem, choćbyś nie wiem ile miał kasy, to i tak zmuszony jesteś do myślenia, wyciągania wniosków! Ci, co mówią, że nie myślą, myślą w dwójnasób, bo myślenie "o niemyśleniu" jest jakby czynnością podwójną i w tym tkwi cały paradoks tej sytuacji. Ale wracając do meritum.
Siedząc przy stoliku w tzw. "okręgu wyborczym" zorganizowanym w szkole, zobaczyłem jak ludzie w Polsce "nie myśląc" podejmują decyzje, które przewracają ich życie do góry nogami. Wchodzi rodzina: babcia seniorka, ojciec, mama i córka. Patrzy im nawet inteligentnie spod oczu, szukają zdziwieni jakiejś wiedzy na wywieszonych listach, o kandydatach, w końcu młoda zniecierpliwiona mówi: "Dobra, głosujemy na Baśkę Z., bo to wiecie, zona byłem Prezydenta", a co ona zrobiła pyta babcia: "Nie wiem, odpowiada młoda dziewczyna, chyba nic takiego skoro dalej jest w Radzie", "Dobra to głosujemy na nią", ucina ojciec, i wszyscy głosują na Baśkę! Myślę, że to był wzorcowy przykład tego, jaką indolencją i niewiedzą nie tylko polityczną, ale umysłową dysponują Polacy, i to reprezentowani tu wielopokoleniowo.
"Polska Matnia" polega na tym, że ludzie nie mają czasu, ochoty, ani wiedzy - jak to robić - sprawdzać kandydatów na radnych czy posłów! Jest im wszystko jedno, ale później plują na forach, kłócą się sami ze sobą, że przecież coś mogli, ale tak naprawdę, to od nich nic nie zależy. I tu mamy do czynienia z faktem nie społecznym czy obywatelskim, lecz psychiatrycznym! Bo co to znaczy? Tłumacząc to na nasze, można powiedzieć tak: Pójdę na Wybory, bo to wypada, i wszyscy mówią, że trzeba iść! Jak skreślę, to i tak go wybiorą, bo taka jest ordynacja, a jak nie skreślę, to i tak mogą mnie wyręczyć, nic nie wiem więc skreślam wszystkich", albo jak ksiądz każe, albo jak mówi telewizja".
Wybory to nic innego, jak mini poligon tego, w jaki sposób podejmujemy decyzje, w tym, te życiowe! I okazuje się, że jako Polacy jesteśmy bezwolną masą krytyczną, bezrefleksyjną, częściowo nie potrafiącą przetworzyć w swoim umyśle, tych wszystkich faktów czy nawet artefaktów, na temat klasy politycznej, którą wybieramy, albo chcemy wybrać! Wypływa to z dwóch przesłanek:
- wszyscy są zapracowani, nie mają czasu na nic, oprócz pracy, płacenia rachunków, gotowania, sprzątania, prania, nie potrafili przyswoić sobie żadnych innych czynności, a pardon - jeszcze słynne "zakupki", chodzenie po galeriach itp.
- druga, są leniwi, ospali psychicznie, zestresowani, znerwicowani, gubią części składowe otaczającego ich realu i nie potrafią ich poskładać, fakt, w ich czasach nie było lego, tylko p. Słodowy i "Zrób to Sam". Tu mówię o pięćdziesięciolatkach. Starsi, a większość to ludzie w drugim dopiero pokoleniu "miastowi", nie nauczyli się poruszać w przestrzeni miejskiej, boją się wyjść poza pewną ustanowioną przed siebie linię graniczną", a tą linią jest np. "rodzina" i wszystko wokół niej skupione. To nic, że nasze Wybory szkodzą naszej rodzinie, trudno jak mówi moja sąsiadka: Bóg tak chciał".
No właśnie, mimo wszystko to dobre pytanie, bo to w szerokim planie egzystencjalnym znaczy, "jestem małym człowiekiem, nic nie mogę, pojawiłem się na tym świecie nieświadomy go, i w związku z tym zdaję się na Boga, siłę wyższą. Na tym etapie też "prosty człowiek" przyporządkowuje Boga władzy,w związku z tym świecką władzę, też traktuje jako niezależną od niego, wywodzącą się z Boskiego nakazu, stąd zauważcie pochodzi taka czołobitność w stosunku do tzw. rządowych wizyt w terenie. Te oficjalne powitania, wieńce, nie zawsze laurowe, te wstęgi, dywany itp. Okazuje się, że Władza Świecka ma coś w sobie dla ludzi z sacrum. Jest to konotacja nie do zmiany, no bo zawsze będzie ktoś rządził - jak nie ten, to tamten. I to jest ta nasza polska chłopska filozofia, która ciąży nad tym krajem, spychając go z drogi rozwoju, na ścieżki zastoju! I to zastoju społecznego, ba "stary" np, pięćdziesięciolatek nie chce już zmian, on dryfuje ku spokojnej emeryturce, a że dostanie figę z makiem" albo bez maku, w to jeszcze nie wierzy! Myśli, że to takie chichimichi! A młodzi, myślą, że jeszcze nie czas na myślenie, bo trzeba się zabawić, później się pomyśli!
Może w tej konkluzji tkwi sedno naszej "Polskiej Matni", że dlatego nie potrafiliśmy odesłać "komuszków" z SDRP i SLD na śmietnik historii, może to dlatego Palikot mógł hasać na naszych oczach ośmieszając politykę i nasze Wybory, może dlatego "afery taśmowe" odłożone na półkę, za chwilę pożółkną, a serwery PKW trafią za moment do Muzeum Naszej Historii Współczesnej. Bo wszyscy umywają od tego ręce, rodzina Piłatów, w Polsce jest jedną z największych społeczności, później idą Judasze (ja nie mam tego nawet w drzwiach), a na końcu kapusie i donosiciele. Wszak Pawka Morozow ma wielu cichych wielbicielu w III RP.
A więc drodzy Rodacy, może jednak warto czasem zbierając z wnukami kasztany i żołędzie w parku, czy siedząc przy rodzinnej herbatce zadać sobie pytanie: "Gdzie jestem, co ja tu robię, i dokąd idę" I że ten cały cyrk wyborczy to dla mnie jest, dla mojej rodziny i jeśli później przez 4 kolejne lata płaci się za spektakl, to warto wybrać cyrkowców z dyplomami, ale nie tymi marcowymi, tylko tymi ze szkoły np. Koźmińskiego czy UJ-tu! Czy to coś pomoże, nie wiem, ale trzeba próbować!
A ja idę 30 listopada z całą rodzynką wybrać na Prezydenta miasta Wrocławia, kobietę, panią Mirosławę Stachowiak-Różecką! Czas na zmiany - Zima Wasza - wiosna nasza!
Przynosi nam "szumy, zlepy i ciągi" jak pisał Białoszewski, z których powinniśmy teoretycznie wyłowić własną prawdę, odczuwaną jako egzystencjalny ból, a nawet traumę. Nikt nie został bowiem uwolniony od refleksji nad sobą i swoim życiem, choćbyś nie wiem ile miał kasy, to i tak zmuszony jesteś do myślenia, wyciągania wniosków! Ci, co mówią, że nie myślą, myślą w dwójnasób, bo myślenie "o niemyśleniu" jest jakby czynnością podwójną i w tym tkwi cały paradoks tej sytuacji. Ale wracając do meritum.
Siedząc przy stoliku w tzw. "okręgu wyborczym" zorganizowanym w szkole, zobaczyłem jak ludzie w Polsce "nie myśląc" podejmują decyzje, które przewracają ich życie do góry nogami. Wchodzi rodzina: babcia seniorka, ojciec, mama i córka. Patrzy im nawet inteligentnie spod oczu, szukają zdziwieni jakiejś wiedzy na wywieszonych listach, o kandydatach, w końcu młoda zniecierpliwiona mówi: "Dobra, głosujemy na Baśkę Z., bo to wiecie, zona byłem Prezydenta", a co ona zrobiła pyta babcia: "Nie wiem, odpowiada młoda dziewczyna, chyba nic takiego skoro dalej jest w Radzie", "Dobra to głosujemy na nią", ucina ojciec, i wszyscy głosują na Baśkę! Myślę, że to był wzorcowy przykład tego, jaką indolencją i niewiedzą nie tylko polityczną, ale umysłową dysponują Polacy, i to reprezentowani tu wielopokoleniowo.
"Polska Matnia" polega na tym, że ludzie nie mają czasu, ochoty, ani wiedzy - jak to robić - sprawdzać kandydatów na radnych czy posłów! Jest im wszystko jedno, ale później plują na forach, kłócą się sami ze sobą, że przecież coś mogli, ale tak naprawdę, to od nich nic nie zależy. I tu mamy do czynienia z faktem nie społecznym czy obywatelskim, lecz psychiatrycznym! Bo co to znaczy? Tłumacząc to na nasze, można powiedzieć tak: Pójdę na Wybory, bo to wypada, i wszyscy mówią, że trzeba iść! Jak skreślę, to i tak go wybiorą, bo taka jest ordynacja, a jak nie skreślę, to i tak mogą mnie wyręczyć, nic nie wiem więc skreślam wszystkich", albo jak ksiądz każe, albo jak mówi telewizja".
Wybory to nic innego, jak mini poligon tego, w jaki sposób podejmujemy decyzje, w tym, te życiowe! I okazuje się, że jako Polacy jesteśmy bezwolną masą krytyczną, bezrefleksyjną, częściowo nie potrafiącą przetworzyć w swoim umyśle, tych wszystkich faktów czy nawet artefaktów, na temat klasy politycznej, którą wybieramy, albo chcemy wybrać! Wypływa to z dwóch przesłanek:
- wszyscy są zapracowani, nie mają czasu na nic, oprócz pracy, płacenia rachunków, gotowania, sprzątania, prania, nie potrafili przyswoić sobie żadnych innych czynności, a pardon - jeszcze słynne "zakupki", chodzenie po galeriach itp.
- druga, są leniwi, ospali psychicznie, zestresowani, znerwicowani, gubią części składowe otaczającego ich realu i nie potrafią ich poskładać, fakt, w ich czasach nie było lego, tylko p. Słodowy i "Zrób to Sam". Tu mówię o pięćdziesięciolatkach. Starsi, a większość to ludzie w drugim dopiero pokoleniu "miastowi", nie nauczyli się poruszać w przestrzeni miejskiej, boją się wyjść poza pewną ustanowioną przed siebie linię graniczną", a tą linią jest np. "rodzina" i wszystko wokół niej skupione. To nic, że nasze Wybory szkodzą naszej rodzinie, trudno jak mówi moja sąsiadka: Bóg tak chciał".
No właśnie, mimo wszystko to dobre pytanie, bo to w szerokim planie egzystencjalnym znaczy, "jestem małym człowiekiem, nic nie mogę, pojawiłem się na tym świecie nieświadomy go, i w związku z tym zdaję się na Boga, siłę wyższą. Na tym etapie też "prosty człowiek" przyporządkowuje Boga władzy,w związku z tym świecką władzę, też traktuje jako niezależną od niego, wywodzącą się z Boskiego nakazu, stąd zauważcie pochodzi taka czołobitność w stosunku do tzw. rządowych wizyt w terenie. Te oficjalne powitania, wieńce, nie zawsze laurowe, te wstęgi, dywany itp. Okazuje się, że Władza Świecka ma coś w sobie dla ludzi z sacrum. Jest to konotacja nie do zmiany, no bo zawsze będzie ktoś rządził - jak nie ten, to tamten. I to jest ta nasza polska chłopska filozofia, która ciąży nad tym krajem, spychając go z drogi rozwoju, na ścieżki zastoju! I to zastoju społecznego, ba "stary" np, pięćdziesięciolatek nie chce już zmian, on dryfuje ku spokojnej emeryturce, a że dostanie figę z makiem" albo bez maku, w to jeszcze nie wierzy! Myśli, że to takie chichimichi! A młodzi, myślą, że jeszcze nie czas na myślenie, bo trzeba się zabawić, później się pomyśli!
Może w tej konkluzji tkwi sedno naszej "Polskiej Matni", że dlatego nie potrafiliśmy odesłać "komuszków" z SDRP i SLD na śmietnik historii, może to dlatego Palikot mógł hasać na naszych oczach ośmieszając politykę i nasze Wybory, może dlatego "afery taśmowe" odłożone na półkę, za chwilę pożółkną, a serwery PKW trafią za moment do Muzeum Naszej Historii Współczesnej. Bo wszyscy umywają od tego ręce, rodzina Piłatów, w Polsce jest jedną z największych społeczności, później idą Judasze (ja nie mam tego nawet w drzwiach), a na końcu kapusie i donosiciele. Wszak Pawka Morozow ma wielu cichych wielbicielu w III RP.
A więc drodzy Rodacy, może jednak warto czasem zbierając z wnukami kasztany i żołędzie w parku, czy siedząc przy rodzinnej herbatce zadać sobie pytanie: "Gdzie jestem, co ja tu robię, i dokąd idę" I że ten cały cyrk wyborczy to dla mnie jest, dla mojej rodziny i jeśli później przez 4 kolejne lata płaci się za spektakl, to warto wybrać cyrkowców z dyplomami, ale nie tymi marcowymi, tylko tymi ze szkoły np. Koźmińskiego czy UJ-tu! Czy to coś pomoże, nie wiem, ale trzeba próbować!
A ja idę 30 listopada z całą rodzynką wybrać na Prezydenta miasta Wrocławia, kobietę, panią Mirosławę Stachowiak-Różecką! Czas na zmiany - Zima Wasza - wiosna nasza!
środa, 19 listopada 2014
Recenzja: „Czas na zmiany”, rozmowa z Jarosławem Kaczyńskim
W przedmowie do książki „Czas na zmiany”
prof. Jadwiga Staniszkis (autorka wstępu do książki) pisze, iż poglądy
Prezesa Prawa i Sprawiedliwości „wyrażane w połowie roku 1993 są wciąż
aktualne”.
Na początku nie przywiązywałem do
twego stwierdzenia większej wagi, ale po jakimś czasie uświadomiłem
sobie, że od jej pierwszego wydania minęło prawie jedenaście lat,a to
znaczy, że pomimo skoku cywilizacyjnego jaki w międzyczasie wykonaliśmy
dzięki unijnym dotacjom, na scenie politycznej niewiele się zmieniło.
Widać, jak została ona scementowana, jaką destrukcyjną robotę wykonała
Unia Wolności, Kongres Liberalno-Demokratycznym, a szczególnie PSL czy
SLD.
Brak wizji rozwoju kraju, walka o stołki, partykularne interesy partyjne ponad dobro ogółu, no i to wszechobecne parcie na władzę, to ego wylewające się z kolejnej przewodniej siły politycznej narodu, no bo "ciemnogrodem" trzeba rządzić, a jak rządzić to i dzielić.
W miarę, jak z rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim wyłania się pełniejszy obraz tego, co działo się poza naszą świadomością, okazuje się, że tak naprawdę nikomu nie było potrzebne społeczeństwo obywatelskie. Fasadowość, operowanie pustymi słowami typu: demokracja, dobro społeczne, sprawiedliwość społeczna, leżą u podstaw III RP. Od początku obowiązywała zasada: nie ruszamy konsensusu wypracowanego przy "Okrągłym Stole", patrzymy co powie na to Moskwa. nie wychylamy się, bo "wicie rozumicie" jak się lud ruszy, to dopiero będzie po nas i naszych planach. A lud mamiony hasłami "Solidarności", o potrzebnej reformie Balcerowicza, która okazała się gangsterską wyprzedażą dóbr narodowych i likwidacją, jak popadnie, bez oceny, czy jest to kluczowa z punktu widzenia interesu naszego państwa gałąź przemysł czy nasza polska specjalizacja, słuchał i stał potakując głową, bo może faktycznie, tak trzeba? Już wówczas nikt starał się myśleć w tych kategoriach, a lud zachłyśnięty, że można handlować otwierał łóżka polowe, "szczęki", budki i stragany. A tu wielka polityka, wielcy namaszczeni przez siebie samych pseudo politycy, klasa sprzedajnych gówniarzy, myślących jak wiejskie chłopaki z Wiejskiej w kategoriach swojego interesu i swoich bliskich. Ale oczywiście szermowano hasłami, w czym zawsze celowa „Wyborcza", że jesteśmy w awangardzie transformacji i zmian politycznych. Później się dopiero okazało, że wyprzedzili nas Węgrzy, Czesi, a tzw. wolne wybory odfajkowaliśmy jako ostatni demolud.
Jarosław Kaczyński nie mówi o tym w tak dosadny sposób, jak ja to komentuję. Stara się jako polityk mówić wyważonym językiem, nie szermuje zjadliwą krytyką, a mógłby. Nie insynuuje, że on ostrzegał, a Oni - politycy go nie słuchali, nie uchyla się od współodpowiedzialności, za pewne decyzje, m.in. związane z delegowaniem Wałęsy na prezydenta. Nie mówi, że mieliśmy ułatwione zadanie, bo wyprosiliśmy Rosjan z Polski, ale daje do zrozumienia, iż można było iść bardziej ostrym kursem pod prąd. Widać było gołym okiem, iż zmurszały układ zwany polskim nierealnym socjalizmem (nigdy nie była to żadna komuna), spróchniał na tyle, że można było odpowiednio oczyścić przy pomocy politycznego skalpela resorty siłowe ze służb i już wtedy odsunąć przefarbowanych towarzyszy z życia politycznego, a później gospodarczego. Oczywiście nikt nie mówi, że byłoby to proste, że nie czaiło się w tym rozwiązaniu niebezpieczeństwo. Tylko, że u nas nie było ludzi pokroju Janajewa, za którymi by poszło np. wojsko. Nie wierzę w to, że osłabione i już wtedy skłócone służby, co do taktyki miałyby odwagę i możliwości wywołać w Polsce podobny pucz. Mieliśmy wówczas jeszcze „sieć" dużych zakładów, mieliśmy prawie 6 mln ludzi w „Solidarności". Po prostu tzw. opozycja polityczna w Polsce uwłaszczona na państwowym majątku wraz z byłą władzą pochodzącą z radzieckiego namaszczenia zdradziła naród, zdradziła siebie, w to co wierzyła, przynajmniej na papierze. Stąd mamy taką a nie inną scenę polityczną, w niewielkim stopniu spolaryzowaną, mającą przed sobą nie wizję dostatniego społeczeństwa bogatego i silnego państwa, ale własne partyjne interesy, całkowicie oderwane od postulatów społeczeństwa, które społeczne, oddolne projekty leżą odrzucone przez ten pseudo Sejm, w tzw. sejmowej zamrażarce".
I dlatego tak blado i zgoła lodowato wyglądają w Polsce kampanie przedwyborcze. Zakleja się nam usta plakatami, zarzuca ulotkami, zapominając o tym, że kontakt z obywatelem jest rękojmią demokracji, a prawdziwa demokracja i wolność obywatelska świadectwem bogactwa materialnego i duchowego danego narodu.
Brak wizji rozwoju kraju, walka o stołki, partykularne interesy partyjne ponad dobro ogółu, no i to wszechobecne parcie na władzę, to ego wylewające się z kolejnej przewodniej siły politycznej narodu, no bo "ciemnogrodem" trzeba rządzić, a jak rządzić to i dzielić.
W miarę, jak z rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim wyłania się pełniejszy obraz tego, co działo się poza naszą świadomością, okazuje się, że tak naprawdę nikomu nie było potrzebne społeczeństwo obywatelskie. Fasadowość, operowanie pustymi słowami typu: demokracja, dobro społeczne, sprawiedliwość społeczna, leżą u podstaw III RP. Od początku obowiązywała zasada: nie ruszamy konsensusu wypracowanego przy "Okrągłym Stole", patrzymy co powie na to Moskwa. nie wychylamy się, bo "wicie rozumicie" jak się lud ruszy, to dopiero będzie po nas i naszych planach. A lud mamiony hasłami "Solidarności", o potrzebnej reformie Balcerowicza, która okazała się gangsterską wyprzedażą dóbr narodowych i likwidacją, jak popadnie, bez oceny, czy jest to kluczowa z punktu widzenia interesu naszego państwa gałąź przemysł czy nasza polska specjalizacja, słuchał i stał potakując głową, bo może faktycznie, tak trzeba? Już wówczas nikt starał się myśleć w tych kategoriach, a lud zachłyśnięty, że można handlować otwierał łóżka polowe, "szczęki", budki i stragany. A tu wielka polityka, wielcy namaszczeni przez siebie samych pseudo politycy, klasa sprzedajnych gówniarzy, myślących jak wiejskie chłopaki z Wiejskiej w kategoriach swojego interesu i swoich bliskich. Ale oczywiście szermowano hasłami, w czym zawsze celowa „Wyborcza", że jesteśmy w awangardzie transformacji i zmian politycznych. Później się dopiero okazało, że wyprzedzili nas Węgrzy, Czesi, a tzw. wolne wybory odfajkowaliśmy jako ostatni demolud.
Jarosław Kaczyński nie mówi o tym w tak dosadny sposób, jak ja to komentuję. Stara się jako polityk mówić wyważonym językiem, nie szermuje zjadliwą krytyką, a mógłby. Nie insynuuje, że on ostrzegał, a Oni - politycy go nie słuchali, nie uchyla się od współodpowiedzialności, za pewne decyzje, m.in. związane z delegowaniem Wałęsy na prezydenta. Nie mówi, że mieliśmy ułatwione zadanie, bo wyprosiliśmy Rosjan z Polski, ale daje do zrozumienia, iż można było iść bardziej ostrym kursem pod prąd. Widać było gołym okiem, iż zmurszały układ zwany polskim nierealnym socjalizmem (nigdy nie była to żadna komuna), spróchniał na tyle, że można było odpowiednio oczyścić przy pomocy politycznego skalpela resorty siłowe ze służb i już wtedy odsunąć przefarbowanych towarzyszy z życia politycznego, a później gospodarczego. Oczywiście nikt nie mówi, że byłoby to proste, że nie czaiło się w tym rozwiązaniu niebezpieczeństwo. Tylko, że u nas nie było ludzi pokroju Janajewa, za którymi by poszło np. wojsko. Nie wierzę w to, że osłabione i już wtedy skłócone służby, co do taktyki miałyby odwagę i możliwości wywołać w Polsce podobny pucz. Mieliśmy wówczas jeszcze „sieć" dużych zakładów, mieliśmy prawie 6 mln ludzi w „Solidarności". Po prostu tzw. opozycja polityczna w Polsce uwłaszczona na państwowym majątku wraz z byłą władzą pochodzącą z radzieckiego namaszczenia zdradziła naród, zdradziła siebie, w to co wierzyła, przynajmniej na papierze. Stąd mamy taką a nie inną scenę polityczną, w niewielkim stopniu spolaryzowaną, mającą przed sobą nie wizję dostatniego społeczeństwa bogatego i silnego państwa, ale własne partyjne interesy, całkowicie oderwane od postulatów społeczeństwa, które społeczne, oddolne projekty leżą odrzucone przez ten pseudo Sejm, w tzw. sejmowej zamrażarce".
I dlatego tak blado i zgoła lodowato wyglądają w Polsce kampanie przedwyborcze. Zakleja się nam usta plakatami, zarzuca ulotkami, zapominając o tym, że kontakt z obywatelem jest rękojmią demokracji, a prawdziwa demokracja i wolność obywatelska świadectwem bogactwa materialnego i duchowego danego narodu.
poniedziałek, 10 listopada 2014
Recenzja: „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści" Aleksandra Ziółkowska-Boehm
Zbiór artykułów i wywiadów Aleksandry
Ziółkowskiej-Boehm z odchodzącym już pokoleniem II RP, pokoleniem
walczącym wpierw o niepodległość Polski, a później z faszystowskim i
"czerwonym" okupantem doskonale wpisują się w nurt opowieści, które
coraz bardziej zdobywają sobie serca czytelników i to szczególnie
ostatnio młodego pokolenia.
Książki wspomnieniowe grupujące żywe
prawdziwe relacje ludzi tworzących zręby polskiej państwowości po latach
niewoli mogą i powinny na trwałe wpisać się "polską rację stanu". Nie
dlatego, że tak trzeba, że to jest modne, ale po to byśmy mogli w
wolnych chwilach zadać sobie pytanie: skąd przyszliśmy, dlaczego polski
charakter był chwalony i przytaczany nawet przez największych wrogów
jako przykład do naśladowania, a pomimo to nasze losy były tak tragiczne
i wymagały od tamtego niepodległościowego pokolenia niezwykłego hartu
ducha i nadludzkiej siły.
Rozmowy Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm są ciągle tymi samymi żywymi relacjami spisanymi z pierwszej ręki, co w momencie, kiedy je nagrywała. Stają przed nami świadkowie tamtych czasów opowiadając szczerze i bez żadnego kunktatorstwa o swoich własnych losach, o losach swoich rodzin, bliskich, kolegów ze szkoły czy studiów.
Czy będą to drobiazgowo odtworzone ostatnie dni Krystyny Wańkowiczowej ps. "Anna", córki Zofii i Melchiora Wańkowiczów, która zginęła w Powstaniu Warszawskim, w czasie ostrzału moździerzowego cmentarza ewangelickiego, co okazało się dopiero po latach. Czy losy powstańczego fotografa Wiesława Chrzanowskiego, który jak pisze "filmy przenosił pod czapką na głowie", ryzykując życiem na pierwszej linii z powstańcami utrwalał sceny walki, powstańczego życia, a to, co przeniósł do naszej historii jest największą wartością jaką oddało okupowanej Polsce tamto "Pokolenie". Z którego teraz część Polaków śmieje się, uważając ich za wariatów, oszołomów. A szkoda, że
próbuje się zamazać sens i zatuszować ich ofiarność czy bohaterstwo. Bo było to pokolenie, które miało w sobie zakodowaną ideę wolności, w tym również wolności osobistej i niezłomny charakter, a także zasady i światopogląd kształtowany przez znakomitych nauczycieli, pedagogów i wykładowców, gdzie przywiązywało się wagę, do słów, języka, przyrzeczenia i przysięgi.
To było pokolenie, które nie poddało się manipulacji ani jednego okupantowi ani drugiemu, oczywiście z małymi wyjątkami, stąd taka zaciekłość komunistów w niszczeniu dorobku, w tym również materialnego całego tego niepodległościowego pokolenia Kolumbów. Żeby przeżyć musieli najczęściej wybierać między życiem a śmiercią. Byli na listach proskrypcyjnych NKWD i polskiej bezpieki, ukrywali się, walczyli w podziemiu. Wiedzieli, że sprawa jest przegrana, ale nikt nie zwolnił ich z przysięgi. Ginęli, bo nie wyobrażali sobie, że może istnieć "Opcja niemiecka", że można wybierać między faszyzmem a czerwonym stalinowskim terrorem. Doświadczyli najgorszych rzeczy: obozów przesiedleńczych, koncentracyjnych, zsyłki, wielogodzinnych przesłuchań, słyszeli w celach nocne strzały, rozstrzeliwania trwały najczęściej w nocy, w tym specjalizowali się głównie oprawcy ze Wschodu.
Nie można przejść obojętnie wobec losów Krystyny i Marka Jaroszewiczów, Krystyny i Stefana Korbońskich, współtwórcy cywilnego podziemnego państwa polskiego, rodzinnych losów Marii Kowal, która tylko cudem uniknęła wołyńskiej rzezi z rąk ukraińskich morderców z UPA, Beaty Chomicz z Dunin- Marcinkiewiczów, a także Rudolfa S. Falkowskiego, znanego lotnika i inżyniera, który brał udział w projekcie konstrukcji rakiet "Patriot". To było tamte pokolenie, dwudziestolecia międzywojennego. W tak krótkim okresie Polska nie tylko odbudowała swoją niepodległość, ale odbudowała swoje elity i inteligencję. To właśnie oni ponieśli największą ofiarę w II wojnie światowej. Oba reżymy brunatny i czerwony wiedziały, że wyniszczenie tego pokolenia gwarantuje im lata posłuszeństwa i poddaństwa ze strony Polaków.
Co z tego dziedzictwa nam zostało? Ja twierdzę, że niewiele.
Naród który mieni się wybranym nigdy nie dopuściłby do tego, żeby rządzili nami zupacy, ludzie bez charakteru, bez prawa do tego żeby nas reprezentować.
Ostatnią część książki Ziółkowskiej zajmuje tytułowy rozdział „Druga bitwa o Monte Cassino", wywiad z uczestnikiem słynnego szturmu czołgów na górski grzbiet „Widma" Zenonem Starosteckim (zamieszczony wcześniej w Gieroycia „Zeszytach Historycznych"), który po nagłej decyzji swojego dowódcy o wycofaniu czołgów w czasie ataku niemieckich grenadierów pancernych na ten grzbiet, przejął dowództwo, znalazł wąskie przejście między skałami i wyprowadził na szczyt Widma trzy czołgi biorąc do niewoli wielu Niemców. W międzyczasie został ranny i będąc w szpitalu nie mógł zapobiec przyznaniu przez dowódcę brygady krzyża Virtuti Militari swojemu dowódcy Janowi Kochanowskiemu. Żeby nie zaogniać sporu w czasie trwającej wojny zawiesił swój protest. Jeszcze dwukrotnie ranny leżąc w szpitalu przeczytał o tym relację w słynnej książce Wańkowicza „Bitwa o Monte Cassino", która diametralnie odbiegała od prawdy.
Po latach starał się wykazać jak to wyglądało naprawdę, mając dwóch świadków Tadeusza Trajdosiewicza oraz Freda Virskiego-Kornreicha, dowódcy jednego z trzech czołgów. Oczywiście jak się Państwo domyślacie, otworzyło się "polskie piekiełko". Starostecki został zaatakowany przez Koło Pułku Czwartego Pancernego „Skorpion". Warto prześledzić korespondencję w tej sprawie i reperkusje krajowe jak i zagraniczne, które dosięgły tak Giedroycia jak i Starosteckiego. Okazuje się, że dla dobra sprawy jego koledzy i część Polonii Londyńskiej woli utrzymać w mocy nieprawdę, żeby nie nadszarpywać honoru bojowego Pułku Pancernego „Skorpion". Przypomina mi się tu angielski film "Honor pułku" i nowelka filmowa Kutza "Wdowa" której bohaterem był kapitan Joczys. Niestety ta prawdy historyczne i te filmowe czerpią swoją prawdę z życia i bazują często na prawdziwych faktach. Rozsądźcie Państwo sami kto ma rację i czy powinno się po latach dochodzić prawdy. Bo jak mniemam mamy takie czasy i takie media, które wmawiają nam, że nie warto, że wszystko się przedawniło, a bohaterowie wymierają, że czasu się nie zatrzyma, a prawdę...
Rozmowy Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm są ciągle tymi samymi żywymi relacjami spisanymi z pierwszej ręki, co w momencie, kiedy je nagrywała. Stają przed nami świadkowie tamtych czasów opowiadając szczerze i bez żadnego kunktatorstwa o swoich własnych losach, o losach swoich rodzin, bliskich, kolegów ze szkoły czy studiów.
Czy będą to drobiazgowo odtworzone ostatnie dni Krystyny Wańkowiczowej ps. "Anna", córki Zofii i Melchiora Wańkowiczów, która zginęła w Powstaniu Warszawskim, w czasie ostrzału moździerzowego cmentarza ewangelickiego, co okazało się dopiero po latach. Czy losy powstańczego fotografa Wiesława Chrzanowskiego, który jak pisze "filmy przenosił pod czapką na głowie", ryzykując życiem na pierwszej linii z powstańcami utrwalał sceny walki, powstańczego życia, a to, co przeniósł do naszej historii jest największą wartością jaką oddało okupowanej Polsce tamto "Pokolenie". Z którego teraz część Polaków śmieje się, uważając ich za wariatów, oszołomów. A szkoda, że
próbuje się zamazać sens i zatuszować ich ofiarność czy bohaterstwo. Bo było to pokolenie, które miało w sobie zakodowaną ideę wolności, w tym również wolności osobistej i niezłomny charakter, a także zasady i światopogląd kształtowany przez znakomitych nauczycieli, pedagogów i wykładowców, gdzie przywiązywało się wagę, do słów, języka, przyrzeczenia i przysięgi.
To było pokolenie, które nie poddało się manipulacji ani jednego okupantowi ani drugiemu, oczywiście z małymi wyjątkami, stąd taka zaciekłość komunistów w niszczeniu dorobku, w tym również materialnego całego tego niepodległościowego pokolenia Kolumbów. Żeby przeżyć musieli najczęściej wybierać między życiem a śmiercią. Byli na listach proskrypcyjnych NKWD i polskiej bezpieki, ukrywali się, walczyli w podziemiu. Wiedzieli, że sprawa jest przegrana, ale nikt nie zwolnił ich z przysięgi. Ginęli, bo nie wyobrażali sobie, że może istnieć "Opcja niemiecka", że można wybierać między faszyzmem a czerwonym stalinowskim terrorem. Doświadczyli najgorszych rzeczy: obozów przesiedleńczych, koncentracyjnych, zsyłki, wielogodzinnych przesłuchań, słyszeli w celach nocne strzały, rozstrzeliwania trwały najczęściej w nocy, w tym specjalizowali się głównie oprawcy ze Wschodu.
Nie można przejść obojętnie wobec losów Krystyny i Marka Jaroszewiczów, Krystyny i Stefana Korbońskich, współtwórcy cywilnego podziemnego państwa polskiego, rodzinnych losów Marii Kowal, która tylko cudem uniknęła wołyńskiej rzezi z rąk ukraińskich morderców z UPA, Beaty Chomicz z Dunin- Marcinkiewiczów, a także Rudolfa S. Falkowskiego, znanego lotnika i inżyniera, który brał udział w projekcie konstrukcji rakiet "Patriot". To było tamte pokolenie, dwudziestolecia międzywojennego. W tak krótkim okresie Polska nie tylko odbudowała swoją niepodległość, ale odbudowała swoje elity i inteligencję. To właśnie oni ponieśli największą ofiarę w II wojnie światowej. Oba reżymy brunatny i czerwony wiedziały, że wyniszczenie tego pokolenia gwarantuje im lata posłuszeństwa i poddaństwa ze strony Polaków.
Co z tego dziedzictwa nam zostało? Ja twierdzę, że niewiele.
Naród który mieni się wybranym nigdy nie dopuściłby do tego, żeby rządzili nami zupacy, ludzie bez charakteru, bez prawa do tego żeby nas reprezentować.
Ostatnią część książki Ziółkowskiej zajmuje tytułowy rozdział „Druga bitwa o Monte Cassino", wywiad z uczestnikiem słynnego szturmu czołgów na górski grzbiet „Widma" Zenonem Starosteckim (zamieszczony wcześniej w Gieroycia „Zeszytach Historycznych"), który po nagłej decyzji swojego dowódcy o wycofaniu czołgów w czasie ataku niemieckich grenadierów pancernych na ten grzbiet, przejął dowództwo, znalazł wąskie przejście między skałami i wyprowadził na szczyt Widma trzy czołgi biorąc do niewoli wielu Niemców. W międzyczasie został ranny i będąc w szpitalu nie mógł zapobiec przyznaniu przez dowódcę brygady krzyża Virtuti Militari swojemu dowódcy Janowi Kochanowskiemu. Żeby nie zaogniać sporu w czasie trwającej wojny zawiesił swój protest. Jeszcze dwukrotnie ranny leżąc w szpitalu przeczytał o tym relację w słynnej książce Wańkowicza „Bitwa o Monte Cassino", która diametralnie odbiegała od prawdy.
Po latach starał się wykazać jak to wyglądało naprawdę, mając dwóch świadków Tadeusza Trajdosiewicza oraz Freda Virskiego-Kornreicha, dowódcy jednego z trzech czołgów. Oczywiście jak się Państwo domyślacie, otworzyło się "polskie piekiełko". Starostecki został zaatakowany przez Koło Pułku Czwartego Pancernego „Skorpion". Warto prześledzić korespondencję w tej sprawie i reperkusje krajowe jak i zagraniczne, które dosięgły tak Giedroycia jak i Starosteckiego. Okazuje się, że dla dobra sprawy jego koledzy i część Polonii Londyńskiej woli utrzymać w mocy nieprawdę, żeby nie nadszarpywać honoru bojowego Pułku Pancernego „Skorpion". Przypomina mi się tu angielski film "Honor pułku" i nowelka filmowa Kutza "Wdowa" której bohaterem był kapitan Joczys. Niestety ta prawdy historyczne i te filmowe czerpią swoją prawdę z życia i bazują często na prawdziwych faktach. Rozsądźcie Państwo sami kto ma rację i czy powinno się po latach dochodzić prawdy. Bo jak mniemam mamy takie czasy i takie media, które wmawiają nam, że nie warto, że wszystko się przedawniło, a bohaterowie wymierają, że czasu się nie zatrzyma, a prawdę...
sobota, 8 listopada 2014
Powakacyjne refleksje
Ten rok był dla mnie bardzo nerwowy i pracowity. Po pierwsze obniżono mi pensję, po 14 latach pracy na rzecz Portalu , który de facto prowadzę "autorsko" od czternastu lat. Jakby nie było powinienem się liczyć z tym, bo branża się "kurczy", a jednak, niemiłe zaskoczenie. Teraz dołączyłem do tych, co ani nie zdychają jak i zalecano, ani nie żyją jakby sami chcieli. Tylko, że lemingi nie widzą, że to nie jest żaden kapitalizm, bo pracodawcy sami nie oszczędzają, chociaż narzekają na kryzys i drożyznę, i "wyciskają:" tą niedouczoną, ogłupiałą przez pseudo media ludzką bladź wmawiając im, że tak tylko może być, bo kapitalizm tym się w POlsce charakteryzuje. A moja córeczka w Danii, budującej dwieście pięćdziesiąt lat kapitalizmu dostała właśnie od tego krwiożerczego kapitalistycznego państwa 5.300 tys koron z wykorzystaniem na urlop, chociaż pracuje tam dopiero dwa lata! W Niemczech mimo, że też globalna polityka wyryła tam bruzdy i podzieliła społeczeństwo dodała swoim więcej socjalu i przywilejów, w niecnej Austrii idziesz do ichniego Urzędu Pracy mówisz, że jesteś zmęczony i wypalony i dostajesz roczny płatny urlop. I reszta społeczeństwa nie oburza się tak jak u nas na fejsie, tylko rozumie, że po tym czasie, ten zregenerowany człowiek wraca do swoich obowiązków. Tylko tutaj w tym komuszym bantustanie, gdzie ludzie własną wiedzę i "oświecenie" spychają na sam koniec własnej drogi, każdy uważa, że jak pracuje, to każdy musi tyrać tak samo, bo tutaj mimo lansowanego indywidualizmu obowiązuje bolszewicka "odpowiedzialność" zbiorowa,. Tu każdy ma prawo zaglądać ci w "gary", komentować, co jesz, i na co wydajesz. Wiem, że jest to niekonsekwentne do tego, co napisałem wcześniej, ale właśnie solidarność pracodawcy z pracującym na tym etapie budowania wzajemnych relacji czyli kapitalistycznych stosunków pracy powoduje, że są one przejrzyste i pracujący nie ma tylu zachęt, żeby swego pracodawcę okraść czy oszukać. Ale wyciskanie" ludzików to Polska specjalność w Europie i Europa z tego skwapliwie korzysta. Stąd ocena ludzi, że nie rządzą nami POlacy tylko sprzedajni zupacy i jurgieltnicy.
Solidarność społeczna termin wyświechtany przez media, to nic innego jak budowanie zbiorowego dobrobytu społeczeństwa skupionego wokół swojego Państwa, które na tym bogaceniu się indywidualnym i zbiorowym zyskuje,. Niestety nami rządzą krypto bolszewicy szermujący takimi ogranymi terminami jak demokracja, wolność, rozwój społeczny, a robią zupełnie co innego!
Niszczenie Polaków jako społeczeństwa, dzielenie nas nic im nie da. Bo tylko bogate społeczeństwo ma szansę sprostać wyzwaniom XXI wieku,. Tylko z takim społeczeństwem będą się liczyli w świecie bezwzględnych interesów narodowych. Stąd taka ogólna niechęć ludzi na fejsie i necie do Polski jako państwa, które ma działać na rzecz rozwoju polskiej rodziny i Polaków jako narodu. Ludzie wolą wjeżdżać niż próbować coś zmienić. Wszędzie protestują ludzie pracy, na ulicach, w Belgii, Finlandii, Niemczech, Francji, Włoszech, Grecji, Wlk. Brytanii, Irlandii tylko nie w tym środkowo europejskim bantustanie. Stąd poczucie beznadziei i straconego życia, a drugie nie przyjdzie! Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wierzył w samo naprawienie się rozbestwionych pseudo elit złodziei i kłamców!
Zbliżają się Wybory! Obserwuję działania Peło, PiS, SLD czy PSL! Nikt z nich nie chce naruszać tego układu sił, bo każdy czerpie z tego politycznego konsensusu korzyści dla siebie. I twierdzę, że PiS tak naprawdę nie chce władzy, bo nie reaguje na oskarżenie w prasie. Myślę, o tym ostatnim wybryku Hoffmana i jego znajomych. Oczywiście Protaś" też pił, ale zobaczcie jak media wyciszyły powoli jego pijacki wybryk, a tu nie wierzę, że członkowie PiS biorąc pod uwagę okres przedwyborczy zrobili to niechcący, bezwiednie. I to teraz wiedzą, że skundlona i sprzedajna prasa to wyciągnie jak nieobgryzioną kość i będzie nią rzucać tu i tam pokazując jak to lekceważą sobie Polaków i swój elektorat, no kto? Pisowska Opozycja!
Nie wierzę, że jest to wypadek przy pracy! Myślę, że sytuacja tego polskiego bantustanu jest tak zła, że nikt nie chce samodzielnie władzy! Bo zarządzanie bankrutującym państwem to nie jest łatwa sprawa, Tusk dał sobie spokój, co miał zrobić to już zrobił! Teraz postawił na Kopacz, bo ludziki lubią jak kobitki ściemniają, vide "Bufetowa" Walzowa czy Kluzik-Rostkowska ( o gotowości szkół na przyjęcie 6-latków lub minimalnych skutkach dla księgarstwa darmowego wprowadzenia darmowego podręcznika). Ludzie ogólnie lubią być okłamywani? To też wydaje mi się jakaś feralna cecha naszego braku charakteru.
Lubimy sobie strzelać "samobója", lubimy sponiewierać swój dorobek polityczny, swoje nazwisko! Żyjemy na ogół w głębokiej duchowej nędzy, przeświadczeni, że materialny byt ocali nas i wywyższy w oczach milionów Polaków marzących po cichu o dostępie do koryta, do możliwości unurzania się w tej brei, żeby tylko ktoś za nas zapłacił za łaźnię i pralnię!
I to jest to POlskie "homo sovieticus", które przykleiło się do polskich pseudo elit! Mieć w głębokiej pogardzie ludzi, wyborców urządzając ich ludyczny spektakl niespełnionych obietnic i pustych deklaracji! Ale przecież my uwielbiamy być okłamywani!
Solidarność społeczna termin wyświechtany przez media, to nic innego jak budowanie zbiorowego dobrobytu społeczeństwa skupionego wokół swojego Państwa, które na tym bogaceniu się indywidualnym i zbiorowym zyskuje,. Niestety nami rządzą krypto bolszewicy szermujący takimi ogranymi terminami jak demokracja, wolność, rozwój społeczny, a robią zupełnie co innego!
Niszczenie Polaków jako społeczeństwa, dzielenie nas nic im nie da. Bo tylko bogate społeczeństwo ma szansę sprostać wyzwaniom XXI wieku,. Tylko z takim społeczeństwem będą się liczyli w świecie bezwzględnych interesów narodowych. Stąd taka ogólna niechęć ludzi na fejsie i necie do Polski jako państwa, które ma działać na rzecz rozwoju polskiej rodziny i Polaków jako narodu. Ludzie wolą wjeżdżać niż próbować coś zmienić. Wszędzie protestują ludzie pracy, na ulicach, w Belgii, Finlandii, Niemczech, Francji, Włoszech, Grecji, Wlk. Brytanii, Irlandii tylko nie w tym środkowo europejskim bantustanie. Stąd poczucie beznadziei i straconego życia, a drugie nie przyjdzie! Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wierzył w samo naprawienie się rozbestwionych pseudo elit złodziei i kłamców!
Zbliżają się Wybory! Obserwuję działania Peło, PiS, SLD czy PSL! Nikt z nich nie chce naruszać tego układu sił, bo każdy czerpie z tego politycznego konsensusu korzyści dla siebie. I twierdzę, że PiS tak naprawdę nie chce władzy, bo nie reaguje na oskarżenie w prasie. Myślę, o tym ostatnim wybryku Hoffmana i jego znajomych. Oczywiście Protaś" też pił, ale zobaczcie jak media wyciszyły powoli jego pijacki wybryk, a tu nie wierzę, że członkowie PiS biorąc pod uwagę okres przedwyborczy zrobili to niechcący, bezwiednie. I to teraz wiedzą, że skundlona i sprzedajna prasa to wyciągnie jak nieobgryzioną kość i będzie nią rzucać tu i tam pokazując jak to lekceważą sobie Polaków i swój elektorat, no kto? Pisowska Opozycja!
Nie wierzę, że jest to wypadek przy pracy! Myślę, że sytuacja tego polskiego bantustanu jest tak zła, że nikt nie chce samodzielnie władzy! Bo zarządzanie bankrutującym państwem to nie jest łatwa sprawa, Tusk dał sobie spokój, co miał zrobić to już zrobił! Teraz postawił na Kopacz, bo ludziki lubią jak kobitki ściemniają, vide "Bufetowa" Walzowa czy Kluzik-Rostkowska ( o gotowości szkół na przyjęcie 6-latków lub minimalnych skutkach dla księgarstwa darmowego wprowadzenia darmowego podręcznika). Ludzie ogólnie lubią być okłamywani? To też wydaje mi się jakaś feralna cecha naszego braku charakteru.
Lubimy sobie strzelać "samobója", lubimy sponiewierać swój dorobek polityczny, swoje nazwisko! Żyjemy na ogół w głębokiej duchowej nędzy, przeświadczeni, że materialny byt ocali nas i wywyższy w oczach milionów Polaków marzących po cichu o dostępie do koryta, do możliwości unurzania się w tej brei, żeby tylko ktoś za nas zapłacił za łaźnię i pralnię!
I to jest to POlskie "homo sovieticus", które przykleiło się do polskich pseudo elit! Mieć w głębokiej pogardzie ludzi, wyborców urządzając ich ludyczny spektakl niespełnionych obietnic i pustych deklaracji! Ale przecież my uwielbiamy być okłamywani!
Recenzja: „Rewersy. Rozmowy literackie", Konrad Wojtyła
Rozmowa jest szczególnym rodzajem
porozumienia między dwoma interlokutorami. Zdolność do komunikacji jest
darem wrodzonym danym nam od Boga, cechą immanentną ludzi, którzy cenią
sobie bliźnich, są ich ciekawi, potrafią słuchać.
Umiejętność słuchania to już coraz
częściej zanikająca cecha, gdyż mam wrażenie, że współczesne rozmowy to
rodzaj monologu jednej i drugiej strony z samym sobą. Ale jak w każdej
sytuacji są wyjątki od reguły i właśnie w tym wypadku mamy do czynienia z
takim właśnie wyjątkiem. Bo trzeba mieć w sobie niesamowite pokłady
wiedzy i siły przekonywania, aby zmusić swoich rozmówców do szczerości i
wyjawienia tego, czego przedtem nie zamierzali nam powiedzieć.
Konrad Wojtyła, poeta, dziennikarz, w tym dziennikarz radiowy, krytyk literacki w dziesięciu odsłonach ukazał nam awers i rewers tak znakomitych, ale zarazem tak różnych postaci, może słowo indywidualności polskiej literatury byłoby bardziej odpowiednie: Marka Bieńczyka, Dariusza Bitnera, Stefana i Krystynę Chwinów, Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, Marka Krajewskiego, Kazimierza Kutza i Jerzego Illga, Sławomira Mrożka, Kamila Sipowicza, Andrzeja Stasiuka czy Krzysztofa Vargę.
W drugiej części zatytułowanej „Rozmowy o pisarzach" wczytujemy się i wsłuchujemy w to co mają do powiedzenia nam o Franzu Kafce i kulisach tłumaczenia jego „Procesu" Jerzy Ekier i Piotr Matywiecki. Później mamy jak dla mnie arcyciekawą wypowiedź Krzysztofa Bartnickiego opowiadającego Wojtyle o tropach, wątkach, wariantach i światach równoległych towarzyszących mu w czasie tłumaczenia „Finnegans Wake" Jamesa Joyce'a. Meandry językowych skojarzeń, synonimów przypominają właśnie walkę o pierwszeństwo między awersem a rewersem. Jak mówi słownik to dwie strony jakiegoś zdobionego przedmiotu płaskiego, pokrytego jedno - lub dwustronnie malowidłem, grafiką lub drukiem, zawierającego płaskorzeźbę, wizerunek wykonany metodą rycia, kucia lub zdobionego w jeszcze inny sposób. Oba pojęcia funkcjonują wyłącznie razem, gdy w danym przedmiocie występuje swobodny dostęp do obu jego powierzchni, przy czym jedna z nich jest wyłączną lub główną stroną zawierającą przedstawiane treści. Tą jedyną lub ważniejszą stroną jest awers, natomiast rewers zawiera treści uzupełniające lub też jest po prostu "plecami" danego przedmiotu.
Czytając zapis rozmów z Markiem Bieńczykiem widzimy to i czujemy, iż pisanie jest dla niego rodzajem happy few, osobistą idyllą, gdzie mieszają się gatunki i style jak we francuskim esai-roman. I bynajmniej nie jest to jego osobista krucjata przeciwko światu, jego tragiczności lecz rodzaj literackiego obserwatorium, w którym Bieńczyk czuje się jak niebiański odkrywca obserwując twarze, rzeczy, sytuacje, które zaistniały w nim na dłużej niczym egzystencjalne reminescencje, a może raczej iluminacje, które powodują, że siła pisania staje się wtedy podświadoma.
Dariusz Bitner autor dwudziestu jeden opublikowanych książek przyznaje bez ogródek, że patrząc z perspektywy czasu, wiele z jego książek po prostu by nie powstało, gdyż często miał przeczucie, że każda myśl, którą przychodzi mu sformułować wydaje się być tak oczywista, że nie wiadomo czy jest tego warta. Na całe szczęście górę wzięła wrodzona ciekawość, gdzie ona tak naprawdę mnie zaprowadzi.
Te wątpliwości nie są też obce Bieńczykowi, Klimko-Dobrzanieckiemu, Stasiukowi, Mrożkowi czy Vardze. Drugą wspólną dla nich jest zasada: nie zaglądać ponownie do swoich książek, nie wracają do nich, one żyją i mają żyć własnym życiem. Wydoroślały tak jak i oni, muszą odpowiadać za siebie.
„Hanemann" Chwina otworzył puszkę Pandory pełną faktów socjologicznych, gdzie własna osobista historia współtworzy historię miejsc, dzielnic i miast stajać się uniwersalną przypowieścią o czynieniu tu na tej ziemi własnych współczulnych śladów obecności, z rzeczy drobnych, wręcz detali które później osiągają rangę samoistnych wręcz alternatywnych światów. I to jest to co stanowi o ponadczasowości literatury, co powoli umyka percepcji krytyków i wydawców nastawionych na lansowanie „produktu", który ma się sprzedać i wpasować w rynek tu i teraz. Stąd coraz częściej mamy do czynienia z „literaturą jednodniową".
Klimko-Dobrzaniecki w rozmowie z Wojtyłą śni, mówi, pisze i myśli po polsku, pisząc i tworząc poza naszymi granicami. Obecność w nim świadomości językowej jest tak głęboka czy wręcz ontologiczna, iż niezależnie czy mieszka w Reykjaviku, Wiedniu czy Paryżu w każdym calu jego opowieści żyje Polska z tą całą swoją ludyczną magią, bajeczna nostalgią i wręcz antycznym tragizmem. Dlatego jego książki lepiej się sprzedają i bardziej są znane we Francji, Austrii niż w Polsce.
Rozmowa z Markiem Krajewskim wydawała mi się najłatwiejsza, może dlatego, iż Krajewski nie ukrywa tego, że jest po prostu sprawnym rzemieślnikiem, dla którego język i literatura jest tylko idealnym budulcem do stworzenia dobrego kryminału. Nie rości sobie pretensji do bycia drugim Chandlerem czy Mankellem, nie chce wytyczać nowych gatunków, stara się za to opowiedzieć wymyśloną przez siebie historię z całym pietyzmem i prawdopodobieństwem występujących w niej szczegółów i detali. Jego książki mogą służyć nam jako literackie przewodniki po Wrocławiu i Lwowie.
Najbardziej mnie poruszyła historia książki Kazimierza Kutza "Piąta strona świata" pisanej z przerwami ponad siedemnaście lat. Ten późny debiut okazał się być niebywałym sukcesem, w którym Górny Śląsk osiągnął rangę osobnej galaktyki, z własnymi satelitami, gwiazdami i "czarnymi dziurami", w których często znikał wraz ze swoją innością, obcością i niezrozumieniem. Bodaj najbardziej osierocone dziecko Polski przedwojennej i powojennej, którego historii, obyczajów i ludzkich losów uczył się Kutz cierpliwie, stąd stał się jego przybranym ojcem, surowym ale sprawiedliwym. Zgonie ze śląską tradycją i filozofią.
Rozmowa z Mrożkiem, to dialog, a właściwie krótki i zwięzły wykład o odchodzeniu, powolnym zwijaniu swojego manuskryptu, swoich teatralnych historii. Tam gdzie w nasze życie wkracza choroba, wszystkiego praktycznie uczymy się od początku, języka, brzmienia słów, wymowy zdań. Czas skraca swoją skalę, często do jednego dźwięku i musimy wysilić cały swój językowy słuch żeby wejść w jego rytm. Ta praca pobrzmiewa w jego ostatniej sztuce „Karnawał i pierwsza żona Adama". Wszystko inne już było. Dlatego była to jego praca ostatnia i najcięższa. Najbardziej osobista.
Świat psychodelii Kamila Sipowicza to z jednej strony zabawa znaczeniami, z drugiej próba uściślenia pewnych teorii ontologicznych, według, których człowiek jest strukturą chorą, upośledzoną, nieszczęsną i przez to głęboko zagubioną, w świecie, w sobie, w środowisku naturalnym, we własnych fantasmagoriach. Wszystko co robimy jest pewnego rodzaju samooszukiwaniem się, gdyż bez metafizycznej podbudowy, wiedzy, świadomości nigdy nic nie zmienimy w sobie na trwałe, wszystko inne, to tylko próby jak u Montaigne'a.
Andrzej Stasiuk to osobne zjawisku w polskiej literaturze. Jego teatrum bierze się z poetyckiej wrażliwości na każdy szczegół opowieści, które wydobywa z siebie niczym ze studni, gdzie leniwie płynie Leta, Wisła i San i Solinka.
Zresztą przeczytajcie sami.
Pasjonujące jest to w tych rozmowach, że każdy z rozmówców Wojtyły ma swój własny odrębny świat, zna jego granice, język, zwyczaje, mieszkańców, wsie i miasta, wie o nim wszystko, a najtrudniejszym ich zadaniem jest przekonać nas do tego byśmy ten świat odwiedzili, weszli jak do własnego domu, rozgościli się w nim, rozsiedli, wyciągnęli nogi i niczym strudzeni wędrowcy zasiedli przy ogniu, piecu, kominku i wsłuchiwali się w każdy szept, dźwięk i szelest dochodzący z głębi jego duszy, bo każdy takową posiada, a każda jest inna na swój sposób i opowiada o sobie i swoim życiu, również tym wewnętrznym. Trzeba tylko chcieć poświęcić mu parę chwil w ciągu dnia.
Zachęcam gorąco, bo to jest takie uczucie jakbyście siedzieli w zaklętym kręgu między niewidzialnymi Bieńczykiem, Bitnerem, Chwinami, Klimko-Dobrzanieckim, Krajewskim, Kutzem, Illgiem, Sipowiczem, Stasiukiem, Vargą, Ekierem, Matywieckim, Barnickim, Deglerem, Zadurą i Mieleckim. A wierzcie mi, że to bardzo mądry polski literacki Camelot.
Konrad Wojtyła, poeta, dziennikarz, w tym dziennikarz radiowy, krytyk literacki w dziesięciu odsłonach ukazał nam awers i rewers tak znakomitych, ale zarazem tak różnych postaci, może słowo indywidualności polskiej literatury byłoby bardziej odpowiednie: Marka Bieńczyka, Dariusza Bitnera, Stefana i Krystynę Chwinów, Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, Marka Krajewskiego, Kazimierza Kutza i Jerzego Illga, Sławomira Mrożka, Kamila Sipowicza, Andrzeja Stasiuka czy Krzysztofa Vargę.
W drugiej części zatytułowanej „Rozmowy o pisarzach" wczytujemy się i wsłuchujemy w to co mają do powiedzenia nam o Franzu Kafce i kulisach tłumaczenia jego „Procesu" Jerzy Ekier i Piotr Matywiecki. Później mamy jak dla mnie arcyciekawą wypowiedź Krzysztofa Bartnickiego opowiadającego Wojtyle o tropach, wątkach, wariantach i światach równoległych towarzyszących mu w czasie tłumaczenia „Finnegans Wake" Jamesa Joyce'a. Meandry językowych skojarzeń, synonimów przypominają właśnie walkę o pierwszeństwo między awersem a rewersem. Jak mówi słownik to dwie strony jakiegoś zdobionego przedmiotu płaskiego, pokrytego jedno - lub dwustronnie malowidłem, grafiką lub drukiem, zawierającego płaskorzeźbę, wizerunek wykonany metodą rycia, kucia lub zdobionego w jeszcze inny sposób. Oba pojęcia funkcjonują wyłącznie razem, gdy w danym przedmiocie występuje swobodny dostęp do obu jego powierzchni, przy czym jedna z nich jest wyłączną lub główną stroną zawierającą przedstawiane treści. Tą jedyną lub ważniejszą stroną jest awers, natomiast rewers zawiera treści uzupełniające lub też jest po prostu "plecami" danego przedmiotu.
Czytając zapis rozmów z Markiem Bieńczykiem widzimy to i czujemy, iż pisanie jest dla niego rodzajem happy few, osobistą idyllą, gdzie mieszają się gatunki i style jak we francuskim esai-roman. I bynajmniej nie jest to jego osobista krucjata przeciwko światu, jego tragiczności lecz rodzaj literackiego obserwatorium, w którym Bieńczyk czuje się jak niebiański odkrywca obserwując twarze, rzeczy, sytuacje, które zaistniały w nim na dłużej niczym egzystencjalne reminescencje, a może raczej iluminacje, które powodują, że siła pisania staje się wtedy podświadoma.
Dariusz Bitner autor dwudziestu jeden opublikowanych książek przyznaje bez ogródek, że patrząc z perspektywy czasu, wiele z jego książek po prostu by nie powstało, gdyż często miał przeczucie, że każda myśl, którą przychodzi mu sformułować wydaje się być tak oczywista, że nie wiadomo czy jest tego warta. Na całe szczęście górę wzięła wrodzona ciekawość, gdzie ona tak naprawdę mnie zaprowadzi.
Te wątpliwości nie są też obce Bieńczykowi, Klimko-Dobrzanieckiemu, Stasiukowi, Mrożkowi czy Vardze. Drugą wspólną dla nich jest zasada: nie zaglądać ponownie do swoich książek, nie wracają do nich, one żyją i mają żyć własnym życiem. Wydoroślały tak jak i oni, muszą odpowiadać za siebie.
„Hanemann" Chwina otworzył puszkę Pandory pełną faktów socjologicznych, gdzie własna osobista historia współtworzy historię miejsc, dzielnic i miast stajać się uniwersalną przypowieścią o czynieniu tu na tej ziemi własnych współczulnych śladów obecności, z rzeczy drobnych, wręcz detali które później osiągają rangę samoistnych wręcz alternatywnych światów. I to jest to co stanowi o ponadczasowości literatury, co powoli umyka percepcji krytyków i wydawców nastawionych na lansowanie „produktu", który ma się sprzedać i wpasować w rynek tu i teraz. Stąd coraz częściej mamy do czynienia z „literaturą jednodniową".
Klimko-Dobrzaniecki w rozmowie z Wojtyłą śni, mówi, pisze i myśli po polsku, pisząc i tworząc poza naszymi granicami. Obecność w nim świadomości językowej jest tak głęboka czy wręcz ontologiczna, iż niezależnie czy mieszka w Reykjaviku, Wiedniu czy Paryżu w każdym calu jego opowieści żyje Polska z tą całą swoją ludyczną magią, bajeczna nostalgią i wręcz antycznym tragizmem. Dlatego jego książki lepiej się sprzedają i bardziej są znane we Francji, Austrii niż w Polsce.
Rozmowa z Markiem Krajewskim wydawała mi się najłatwiejsza, może dlatego, iż Krajewski nie ukrywa tego, że jest po prostu sprawnym rzemieślnikiem, dla którego język i literatura jest tylko idealnym budulcem do stworzenia dobrego kryminału. Nie rości sobie pretensji do bycia drugim Chandlerem czy Mankellem, nie chce wytyczać nowych gatunków, stara się za to opowiedzieć wymyśloną przez siebie historię z całym pietyzmem i prawdopodobieństwem występujących w niej szczegółów i detali. Jego książki mogą służyć nam jako literackie przewodniki po Wrocławiu i Lwowie.
Najbardziej mnie poruszyła historia książki Kazimierza Kutza "Piąta strona świata" pisanej z przerwami ponad siedemnaście lat. Ten późny debiut okazał się być niebywałym sukcesem, w którym Górny Śląsk osiągnął rangę osobnej galaktyki, z własnymi satelitami, gwiazdami i "czarnymi dziurami", w których często znikał wraz ze swoją innością, obcością i niezrozumieniem. Bodaj najbardziej osierocone dziecko Polski przedwojennej i powojennej, którego historii, obyczajów i ludzkich losów uczył się Kutz cierpliwie, stąd stał się jego przybranym ojcem, surowym ale sprawiedliwym. Zgonie ze śląską tradycją i filozofią.
Rozmowa z Mrożkiem, to dialog, a właściwie krótki i zwięzły wykład o odchodzeniu, powolnym zwijaniu swojego manuskryptu, swoich teatralnych historii. Tam gdzie w nasze życie wkracza choroba, wszystkiego praktycznie uczymy się od początku, języka, brzmienia słów, wymowy zdań. Czas skraca swoją skalę, często do jednego dźwięku i musimy wysilić cały swój językowy słuch żeby wejść w jego rytm. Ta praca pobrzmiewa w jego ostatniej sztuce „Karnawał i pierwsza żona Adama". Wszystko inne już było. Dlatego była to jego praca ostatnia i najcięższa. Najbardziej osobista.
Świat psychodelii Kamila Sipowicza to z jednej strony zabawa znaczeniami, z drugiej próba uściślenia pewnych teorii ontologicznych, według, których człowiek jest strukturą chorą, upośledzoną, nieszczęsną i przez to głęboko zagubioną, w świecie, w sobie, w środowisku naturalnym, we własnych fantasmagoriach. Wszystko co robimy jest pewnego rodzaju samooszukiwaniem się, gdyż bez metafizycznej podbudowy, wiedzy, świadomości nigdy nic nie zmienimy w sobie na trwałe, wszystko inne, to tylko próby jak u Montaigne'a.
Andrzej Stasiuk to osobne zjawisku w polskiej literaturze. Jego teatrum bierze się z poetyckiej wrażliwości na każdy szczegół opowieści, które wydobywa z siebie niczym ze studni, gdzie leniwie płynie Leta, Wisła i San i Solinka.
Zresztą przeczytajcie sami.
Pasjonujące jest to w tych rozmowach, że każdy z rozmówców Wojtyły ma swój własny odrębny świat, zna jego granice, język, zwyczaje, mieszkańców, wsie i miasta, wie o nim wszystko, a najtrudniejszym ich zadaniem jest przekonać nas do tego byśmy ten świat odwiedzili, weszli jak do własnego domu, rozgościli się w nim, rozsiedli, wyciągnęli nogi i niczym strudzeni wędrowcy zasiedli przy ogniu, piecu, kominku i wsłuchiwali się w każdy szept, dźwięk i szelest dochodzący z głębi jego duszy, bo każdy takową posiada, a każda jest inna na swój sposób i opowiada o sobie i swoim życiu, również tym wewnętrznym. Trzeba tylko chcieć poświęcić mu parę chwil w ciągu dnia.
Zachęcam gorąco, bo to jest takie uczucie jakbyście siedzieli w zaklętym kręgu między niewidzialnymi Bieńczykiem, Bitnerem, Chwinami, Klimko-Dobrzanieckim, Krajewskim, Kutzem, Illgiem, Sipowiczem, Stasiukiem, Vargą, Ekierem, Matywieckim, Barnickim, Deglerem, Zadurą i Mieleckim. A wierzcie mi, że to bardzo mądry polski literacki Camelot.
Subskrybuj:
Posty (Atom)