piątek, 27 września 2013

Recenzja: Ilja Bojaszow - Czołgista kontra "Biały Tygrys"

Czy widzieliście "Białego Anioła" śmierci na gąsienicach, ważącego przeszło sześćdziesiąt ton, którego pancerna płyta główna sięgała miejscami 105 mm, a jego 88 mm armata roznosiła wszystko w drzazgi w promieniu 1,5 km.
Ten Anioł Śmierci w II wojnie światowej był najbardziej bezlitosną niemiecką bronią. Nie wyprodukowano ich tak wiele. Dane powojenne mówią, że hitlerowcy ze względu na braki materiałowe ograniczyli ich produkcję, a w 1943 posiadali na całej linii frontu 147 Tygrysów PzKpfw IV, z czego 123 były gotowe do walki.
Ale książka Bojaszowa, mimo iż zawiera w przypisach sporo ciekawego materiału faktograficznego, nie jest książką dokumentalną. Jest to niesamowity, szatański wręcz pomysł (przypomina  fabułą "Na tyłach wroga" czy "Wroga u bram") wskrzeszenia biblijnego pojedynku Dobra ze Złem.
Dobrem jest tu główny bohater - Iwan Iwanycz Najdienow. Tłumacząc inaczej Iwan (tak nazywali Rosjan Niemcy) Iwanycz  Najdienow-Znaleziony (trawestacja rosyjskiego słowa najdien - znaleziony) o ksywie "Czaszka" lub "Wańka Śmierć". Ten cudem ozdrowiały z sepsy kierowca-mechanik czołgowy, o spalonej twarzy i skórze głowy przypominał kierowcę Formuły 1 Nicki Laudę po przeszczepach skóry. Ten oszalały na punkcie zemsty, za swój spalony czołg, nawet nie za siebie, "Iwan Znaleziony", przedstawiciel Czołgowego Boga na ziemi, goni swojego przeciwnika z obłędem w oczach przez całe terytorium Radzieckiej Rosji, aż do wrót Berlina, czeskiej Pragi...i Hradca.

Jego dozgonnym wrogiem, reprezentantem Zła w tym układzie pozostaje mityczny "Biały Tygrys", sześćdziesięciotonowy PzKpfw III. Jego stalowe cielsko błyszczące białą farbą, widoczne w oparach porannej mgły wyglądało wręcz nieziemsko.  Nasuwa się wręcz  tu analogia z "Moby Dickiem", białym kaszalotem z książki Hermana Melville'a.
Wańka Śmierć niczym kapitan Ahab, zrośnięty ze swoim T 34-85, czy kanadyjskim "Valentine'm" przesadnie nie kłaniając się kulom, ani szalejącej dookoła śmierci, goni przed siebie w szale napędzającej go zemsty. "Biały Tygrys" dniem i nocą; nie śpiąc, nie jedząc prawie, całym sobą wczuwa się w dygoczącą ziemię. To ona wypluwa z siebie dźwięki umierających czołgów, konających samobieżnych dział. Iwan Iwanycz Najdienow jak kapłan "Jedynej w swoim rodzaju Świątyni" zbudowanej z tysięcy spalonych, zezłomowanych czołgów, wież i przedziałów działonowych spowiada je od rana do wieczora, szukając choćby nikłego śladu "Białego Tygrysa".

Opis pojedynku "Białego Tygrysa" i Wańki Śmierć zwanego Czaszką" należy do najlepszych fragmentów prozy batalistycznej jakie ostatnio czytałem. Jest krótki, ale zawiera w sobie tyle dramatyzmu, napięcia, iż może się równać tylko z opisem szturmu na redutę Szewardino w bitwie pod Borodino z "Wojny i Pokoju" Tołstoja. Oczywiście powie ktoś to nie to samo. Ale widać, że Bojaszow bardzo wiele pracy literackiej włożył w językowe przekazanie tego zgoła mitycznego pojedynku. Dynamika z jaką buduje ten apokaliptyczny  obraz wciągnie w swój wir nawet najbardziej spokojnego czytelnika.

Świat "Czaszki" i jego kompanów "- Koziej Nóżki, urki z Moskwy, Uzbeka z Kokandy, snajpera czołgowego Kriuka, Jakuta Bierdyjewa zwanego "moja-twoja", to świat  arebour's w stylu Ilfa i Pietrowa, gdzie przemoc, śmierć i życie biegną koło siebie nie zdając sobie sprawy, z tego, gdzie biegną i po co. Życie czołgisty bowiem jak i piechura trwało wtenczas niezmiernie krótko. Wańka Śmierć kilkakrotnie zmieniał swoją załogę, z niektórymi nie zdołał się nawet dobrze poznać. Tylko jego jak na złość nie imała się śmierć. Ot taki fenomen w ruskim stylu. Bali się go nawet żołnierze Smiersza.

Zakończenie książki może niejednego zmylić. Przyzwyczajeni, że wojenne fabuły zwykle kończą się jakimś happy endem, tutaj stajemy przed
sytuacją zemsty i pogoni nieskończonej. Wyjętej rodem z jakiejś mitologii napisanej przez nadwornego kapłana. Ale nie będę zdradzał jej przesłania. Musicie ją po prostu przeczytać.

środa, 25 września 2013

Jak pracując w księgarni zostałem statystą w "Mein Kampf"

Po remoncie księgarnia przynosiła zyski, a kolejka była wręcz nieustająca od samego rana aż do zamknięcia.
Nasz zespół składał się teraz 8 osób. Od momentu kiedy zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu hurtownie książek zacząłem ograniczać wyjazdy do Warszawy. Zaopatrywaliśmy się w "Bajce", Codexie, WAM-ie. Safesie, MIGO, Kwadro, Nowy Ambarasie, Sagittariusie. Powstały na piętrze osobne działy: "Języki obce" wtedy nowość oraz "Ezoteryka" i Orientalistyka".  Z tym był zupełny "odjazd". Trafiłem na kolegę, który podróżując sprowadzał róże towary. Zamówiłem u niego egipskie papirusy, a u "Hari Krishna" instrumenty: sitary, table, flety, bębny, harmonium, rysunki, plakaty, perfumy itp. Wszystko to znalazło swoje miejsce na piętrze. Biegałem, więc przez cały dzień między "dołem" a "górą". Halinka i żadna z dziewczyn nie chciała mnie zastąpić, chyba, że młoda Marysia i tylko na przerwach, która po szkole księgarskiej zaczęła u nas staż, a potem swoją pierwszą pracę.
Od kilku lat moja mama zmagała się z rakiem. Mimo "tołpianki", która wyraźnie jej pomagała wysiadło serce - zmarła na zawał 13 marca 1991 roku. To był pomimo oswojenia się z tą myślą niesamowity cios. Nie mogłem się pozbierać. Uciekałem do "Rekwizytorni i jazzowej "Rury". Wtedy to, któregoś dnia wpadła do nas "Bajka" z Teatru Kameralnego, z wiadomością, że część statystów została po  tournée w Niemczech i potrzebuje na ochotnika trzech facetów jako statystów do sztuki George Taboriego "Mein Kampf". Zgłosiłem się Ja i  Staszek.

                                               Źródło: e-teatr.pl (Foto. Andrzej Hawałej)
                                                  Na pierwszym planie Andrzej Mrozek.

Próby trwały od kilku dni, weszliśmy w nie prawie z marszu. Scena od zaplecza była mała, nad nią rusztowanie z blaszanych kątowników. Akcja była taka: my bezrobotni towarzysze Hitlera, która mieszkał w czasie egzaminów na Akademię Sztuk Pięknych w Wiedniu, w noclegowni, a my gramy jego współlokatorów. Wchodzimy przebrani w stare szynele, ciężkie buty po całym dniu stania w kolejce do "pośredniaka" siadamy na metalowych łóżkach. Poznałem na planie Andrzeja Mrozka, Jolę Fraszyńską, Krzysztofa Dracza, śp. Andrzeja Wojaczka i Cezarego Kussyka.  Ruchem scenicznym rządziła "Bajka" i Wojciech Dąbrowski, który nadzorował.bezpośrednio nas statystów Ucharakteryzowano mnie; miałem na sobie gruby wojskowy "ruski" szynel, oficerskie buty i naklejono mi na policzkach blizny. Wchodziliśmy po kolei na scenę siadając bez słowa na łóżkach. Potem mieliśmy uwiesić się na rękach na tym rusztowaniu czy bardziej pomoście, a na koniec imitować taniec sami ze sobą.


                                               Teatr Kameralny ul. Świdnicka 28, Wrocław

Dzień powakacyjnej premiery zbliżał się wielkimi krokami. Przed premierą kupiliśmy "Bolsa" i patrząc ze strachem na pełną widownię czekaliśmy na znak" Bajki". W końcu muzyka Andrzeja Zaryckiego zrobiła nam "wejście" na scenę. Jak na pierwszy raz było nieźle - jak powiedział Wojtek Dąbrowski.
Stworzyliśmy dobry zgrany zespół statystów. Po spektaklu mieliśmy małą imprezę, na której zostaliśmy oficjalnie przyjęci do "Zespołu". W czasie przerwy wchodziłem do księgarni przebrany za "wiarusa". Chodziłem między półkami wzbudzając ludzką ciekawość i zaskakując tym klientów. Zawsze miałem poczucie humoru, ci co mnie znają wiedzą o tym.
Powoli oswajałem się ze sceną, sztuką Taboriego i w końcu poczułem wolę, żeby dodać coś od siebie. Miałem taki pomysł, żeby siedząc opartym o żelazną konstrukcję łóżka zacząć się czochrać o nią plecami. Pomysł wydawał mi się niewinny, ale jak się później okazało dostałem "opieprz" od "Bajki" i reprymendę od Wojtka: "Gabriel ciebie nie ma, ty jesteś tylko statystą, nie możesz odwracać uwagi widzów od głównych postaci". No i tak skończyłem myśleć o swoich innowacjach scenicznych. Było to ciekawe doświadczenie w moim życiu. To były jakieś groszowe zlecenia, z których z braku innej pracy można było "umrzeć z głodu". Tak były wówczas stawki. Ale ważniejszy był teatr ze swoją własną filozofią i aktorzy, z których każdy starał się na scenie, tak jakby to była jego najważniejsza życiowa rola. Poznani ludzie okazali się być wówczas jeszcze (Fraszyńska, Dracz) przed swoją zasadniczą karierą, w tym filmową, ale przez to byli prawdziwi, nie tworzyli specjalnie żadnego dystansu między nami statystami a sobą.
Udało mi się w ten sposób uciec od życiowej traumy, a zdrugiej poczułem tego bakcyla sceny, gdzie możesz mając dookoła siebie przestrzeń "wygrać" to co w danym momencie w tobie siedzi.








niedziela, 22 września 2013

Salman Rushdie "Ojczyzny wyobrażone"

Czy można odtworzyć literacko swoją ojczyznę? Świat w którym rozpoczęliśmy swoją ziemską egzystencję? Czy można oddać jej charakter, język i ówczesne realia?
Te i inne pytania zadaje sobie i czytelnikom Salman Rushdie, autor słynnych "Szatańskich wersetów". Urodzony w Bombaju, w rodzinie Kaszmirczyków o muzułmańskich korzeniach, w dniu ogłoszenia niepodległości Indii. Z jednej strony jest jej równolatkiem, a z drugiej kosmopolitą, emigrantem, mieszkańcem świata. Objęty dalej fatwą przez środowisko islamistów, ciągle ochraniany przez tajną policję, staje się sam dla siebie swoją własną "Ojczyzną wyobrażoną".

Piszę wyobrażoną, gdyż przemieszcza się Rushdie z bagażem swojej pamięci powiększonym o strach goszczący w jego życiu, od momentu opublikowania "Szatańskich wersetów". A trzeba nie lada wyobraźni, by wszystkie te lęki i strachy oswoić, posegregować według ontologicznego kodu.
Rushdie odpowiada na nie w pierwszej części swoich esejów, zarazem przedstawia nam wykładnię swoich własnych światopoglądów oraz wizji literatury, takiej jaką postrzega, on autor "Dzieci Północy" czy "Ziemi pod jej stopami". I nie jest to bynajmniej literatura totalna, taka, która nierozerwalnie związana być musi z życiem swojego twórcy. Po jakimś czasie bowiem następuje zmęczenie pamięcią", chęć wyzwolenia się spod jej dyktatu. Tak jak to uczynił jego bohater Salim Sinai bohater "Dzieci północy", który celowo przeinacza fakty, myli godziny odjazdów autobusów, przestawia place swojego miasta, nazywa ulice po swojemu. Zgodnie z intuicją podróżnika do granic pamięci i świadomości. Bo przecież, gdyby wszystko chodziło zgodnie ze wskazówkami zegara, to realizm tej narracji przygniótłby swoim zmaterializowanym ciężarem oprócz swojego bohatera, także czytelnika.

Stąd w literaturze potrzebny jest oddech, miejsce dla  przemyśleń czytelników, nisza w której potrafią uwić sobie własny azyl, dopisać własne zakończenie...
Rushdie mimo, iż o tym wie, na wszelki wypadek tłumaczy się swoim odbiorcom. Wszak z czytelnikami trzeba żyć w zgodzie. Tym bardziej, że zanurzeni w realu, nie zawsze potrafią uruchomić własną wyobraźnię, a jeśli nawet, to zwykle nie w tym czasie i miejscu, o którym mówi autor "Haruna  morza opowieści". Często potrzeba synchroniczności miejsca i następstw czasu wynika z prozaicznej potrzeby systematyzowania swojego życia zgodnie ze wskazówkami zegara. Nie noszę zegarka od trzydziestu lat. Wyczuwam czas intuicyjnie, rozumiem go, stąd myślę, że ludzie przedkładają Chronosa zamiast własnego zegara biologicznego, który żyje zupełnie innym czasem.

To inne życie, a właściwie jego skutki, udział polityki, gospodarki w naszej doczesności ukazuje Rushdie w w tekstach krytycznych, zamieszczonych w części drugiej, będących wykładnią  historii Indii, Pakistanu, losów emigrantów we współczesnym świecie.

Najważniejszą częścią książki są jego recenzje krytyczne zamieszczane w anglo-amerykańskiej prasie. Poznajemy jego gusta czytelnicze: Anita Desai, Kipling, V.S.Naipaul,  Nadine Gordimer, Rian Malan, Kapuściński, Nuruddin Farah, John Berger, Graham Greene, John le Carré, Bruce Chatwin, Julian Barnes, Kazuo Ishiguro, Michael Tournier, Italo Calvino, Stephen Hawking, Andriej Sacharov, Umberto Eco, Gunter Grass, Heinrich Boll, Siegfried Lenz, Peter Schneider, Christopher Ransmayr, no i na końcu giganci Gabriel Garcia Marquez, Mario Vargas Llosa, E.L. Doctorow...zaiste jak sami państwo spojrzycie lista Rushdiego ujmuje swoją literacką perspektywą, z jaką patrzy on na "Ojczyzny wyobrażone, często utracone, rzadziej odzyskane".

Każdy z tych pisarzy krąży wokół  pisarskiej orbity Rushdiego. Losy ich ojczyzn są  poniekąd losami Salmana będącego dla nich "Planetą Osobną", co nie znaczy obcą. W końcu krążą po tym samym wszechświecie. Chodzą tymi lub podobnymi ścieżkami. Widzą pajęcze gniazda, niewidzialne miasta opowiedziane ustami wielkich podróżników Marco Polo lecz także Salima Sinaia czy Foto Singha. A więc świat można zwielokrotniać, można go opowiadać widząc zaledwie jego cień przed oczami. Można też wyczuwać go opuszkami palców albo wyobrażać sobie siedząc w pustym pałacu jak bohater "Jesieni patriarchy".

Galaktyka Rushdiego to kalejdoskop wieloświatów. W każdym możesz się przejrzeć jak w lutrze i w każdym znaleźć cząstkę siebie. A to już powoduje, iż warto wtedy wejść w pakt z pisarzem. I odnaleźć w Gdańsku Grassa, Dublinie Joyce'a, Pradze lub Paryżu Kundery, w Macondo Marqueza czy Biłgoraju Issaca Bashevisa Singera fragment swojego własnego Pcimia. Swój grajdoł, z którego wędrowaliśmy w świat, w poszukiwaniu? No właśnie, czego? W poszukiwaniu jego lustrzanego odbicia, w którym zobaczymy rodzinny dom, matkę, ojca, siostry i braci zgromadzonych przy stole, w oczekiwaniu na modlitwę dziękczynną najstarszego z rodu - Rodzinnego Patriarchy. I wtedy na ten jeden moment czas staje w miejscu...

piątek, 20 września 2013

Jak "sprzedano" mnie do Wydawnictwa Dolnośląskiego

Po dniach zawieruchy i oporu nastał czas zwykłej normalnej pracy. Byłem w swoim żywiole. Kontakt z żywymi ludźmi, możliwość wymiany poglądów, wiedzy procentował nawiązywaniem wielu księgarnianych znajomości i przyjaźni. Lekarze ze szpitala "1 Maja", urzędnicy magistratu i miasta, notariusze, adwokaci, poborcy skarbowi, bankowcy, to stała klientela "Marchlewskiego". Latem bodaj 1989 roku w samo południe wkroczył do księgarni śp.Władek Komar, w koszulce sportowej z napisem "Polska", ale na szczęście bez kuli w ręku, ale z widocznym wielkim kacem i krótko spytał:
- Panowie gdzie tu najbliżej jest zimne piwo?
Olo z nim rozmawiał.
I dodał:
- To antykwariat czy  księgarnia?
Nadmienię, że nasz lokal miał wystrój w stylu "środkowego" Gierka czyli drewnianą zakurzoną boazerię, która nie widziała konserwacji ani farby od początku swojej instalacji.
Komar rozglądnął się dookoła, pokiwał głową i zniknął na wrocławskim Rynku.



budynek po wrocławskim Domu Książki - po lewej księgarnia "Żeromskiego, po prawej "Marchlewskiego

W miarę jak rynek książki się nasycał, a plan Balcerka zaczął "ściągać" kaskę z rynku, kont i  kieszeni, a "popiwek" bił firmy i pracodawców, gdy chcieli podwyższyć pensje swoim pracownikom, ubywało stolikowców. Część z nich rozglądała się za lokalami. We Wrocławiu działało wówczas ok. 65 księgarni (teraz z językowymi i PWN-owską jest około 14 w szerokim centrum: od Grabiszyńskiej po Szewską).

Wydawnictwo Dolnośląskie rosło w potęgę, dzięki seriom  "Hachette": "Jak żyli ludzie" (czerwona) i "Jak żyły zwierzęta" (zielona), rozrastała się "seria Żydowska". Biegałem między Wydawnictwem a Księgarnią z wózkiem ciepłych jeszcze nowości. W międzyczasie rozpoczęła się restrukturyzacja pionu administracyjnego; wiele Pań przeszło do księgarni, wchodząc w spółki z ajencyjnymi i prywatyzowanymi placówkami . Był rok 1990. Któregoś dnia Andrzej Adamus i Janek Stolarczyk zawitali z niespodziewaną wizytą. Padło pytanie:
- Przejmujemy księgarnię "Centralną" przy Świdnickiej od Domu Książki. Nie chciałbyś zostać jej kierownikiem?
Pytanie w sumie niespodziewane ale na czasie. Z Domu Książki ubywało księgarni; część tych w najdalszych i najmniejszych miastach jeśli ich załoga nie chciała przejąć likwidowano, inne przechodziło na agencje, jeszcze inne prywatyzowano. Ruch trwał na kilku poziomach. Ciężko było pogodzić np. interesy transportu, AUK-u i księgarni. Zagrożeni czuli się pracownicy administracji. W międzyczasie odwołaliśmy w referendum dyrektora Knechta. Jego następcą został Antoniewicz i Emilia Wójtowicz. Kto wie czy nie wbiliśmy sobie przy tej decyzji samobójczego gola?

                                  księgarnia "Centralna" im. Henryka Worcella (teraz Matras)

Miałem pomysły, byłem w wieku Chrystusowym czyli w sile wieku. Bałem się przejmować księgarnię, która miała swoistego pecha i  nieszczęście osiągać ogromne minusowe remanenty. Jak pamiętam była to chyba  jak na tamte czasy jakaś zawrotna kwota. Namyślałem się ponad tydzień. Nie chciałem zostawiać Domu Książki, a z drugiej wiedziałem, że nie mam siły przebicia ze swoimi pomysłami. Nowe władze Wrocławia chciały wszystko burzyć, prywatyzować, wedle zasady: "Dopóki masz władzę - dziel i rządź". Pomysł z powołaniem w miejsce DK  "Wrocławskiego Centrum Książki" nie spotkało się z miłym przyjęciem wice-prezydenta Turkowskiego i prezydenta Bogdana Zdrojewskiego. Nie udało się bo podobno były kłopoty z księgami wieczystymi, a znowu budynek "Centralnej" mocno trzymali w rękach pułkownicy z LOK-u. Nie do ruszenia, zresztą aż do dzisiaj.

W końcu we wrześniu 1990 roku przeszedłem do księgarni Centralnej. Trwały przepychanki czy bierzemy "starą załogę", czy robimy wszystko od początku. Skompletowaliśmy ze śp.  Andrzejem Adamusem najlepszą drużynę. Halinka moja zastępczyni z (wyd. "Radzieckich", Ula z (Żeromskiego lub Wyd. Importowanych?),Stenia (chyba też), Lilka (z Wratislavii"). Zaczęliśmy od wypowiadania umów kantorom. Potem inwentaryzacja i ruszyliśmy po przebudowie, którą wykonał dla nas Leszek Biegański ze swoim wspólnikiem Jerzym. To była ich pierwsza tak duża praca. Ola Ciszewska zaprojektowała dla na mnie garnitur, a dla dziewczyn kostiumy. To miała być firmowa księgania Wydawnictwa Dolnośląskiego.

Księgarnia była pod patronatem wydawnictwa ALFA. Były kierownik Rysiu Wojczek był potentatem jeśli chodzi o subskrypcje. Miał tego kilka tysięcy. Dzieła Wańkowicza, Mc Leana, Zeszytów Historycznych, Encyklopedie Muzyczne (innych tytułów nie pamiętam)  zaczęły spadać na nas jak niespodziewany desant. Wypełniając całe zaplecze. Musieliśmy wyodrębnić osobne stanowisko do ich obsługi. Byliśmy nieczynni przeszło dwa miesiące. W międzyczasie powstało kilka prywatnych hurtowni: Exlibris, Bibuła, WAM z Jeleniej Góry, Safes i parę innych. Brałem książki również ze Składnicy Księgarskiej.

Pamiętam jak w październiku przyszła Mirka Hetman z księgarni przy Szewskiej błagając mnie, żeby jednak zrezygnował, bo to nieszczęśliwa księgarnia i skończę w mamrze. Wierzyłem w swoje szczęście i to, że nie przypadkowo spotkaliśmy się z moimi dziewczynami z tej księgarni. Że musi z tego wyniknąć dla każdego z nas coś bardzo pozytywnego.

Przed otwarciem dowiedziałem się, iż "Wiedza i Życie" Jana Rurańskiego opublikowała "Atlas zwierząt" i serię encyklopedii popularnonaukowych: Gwiazdy, Kosmos, Galaktyka, Siły natury itp. Wynająłem ŻUK-a, dostałem do ręki ówczesnych 100 mln złotych i pojechałem na zakupy do stolicy. Jechałem prawie 8 godzin. Wyładowani maksymalnie jak tylko można było dowiedziałem się, że cały nakład Atlasu kupił Zarząd warszawskiej "Solidarność". Dogadałem się z nimi, bo płaciłem gotówką. I tak następnego dnia otworzyliśmy mając nieustanną kolejkę aż do Nowego Roku. Pamiętam zachwyt Adamusa, wszystkich w wydawnictwie. Końcówka roku była nasza. Fakt, że okupiona moich chronicznym niewyspaniem, przemęczeniem. Praca po 10 - 12 godzin to była prawie codzienność. Wprowadziłem wymianę wystawy dwa - trzy razy dziennie. Jak nie miałem jakichś tytułów, to wymienialiśmy się "towarowo" z księgarniami Domu Książki. Miałem np. 5 tys "Chińskich bajek" z ALFY, które wymieniałem na Słowniki językowe z Leszkiem Koniecznym, na publikacje WSiP-owskie z Romą z "Żeromskiego".




Po tym miesiącu miałem otwarte konto w Wydawnictwie na inwestycje. Pojawił się pomysł z filmem reklamowym wyświetlanym z telewizora (stał na półce zawieszonej na filarze) w tzw. "pętli". Pamiętam gość przytachał "Amigę 5000" w wielkiej walizie i robił obróbkę "Hachettów". Film leciał z odtwarzacza video. Założyliśmy prymitywny alarm, który sam się włączał. Nie oklejaliśmy szyby folią wierząc, że to centralny dreptak Wrocławia i nic poważnego nam nie grozi.

Od nowego roku mieliśmy przejść kolejny etap remontu. Założenie klimatyzacji, gdyż pod samym sufitem było w lecie tak parno, że Stasio na stoisku językowym latał w krótkich spodenkach wzbudzając sensację wśród pań i konsternację w Wydawnictwie...

Za chwilę też mieliśmy przyjąć do pracy nowych ludzi. Pierwszym był Janusz Sadza (współtwórca pierwszych odcinków "Kiepskich), wtedy nowo powołany strażnik miejski  Drugim, licealny nauczyciel  Piotr Bartyś (obecnie szef muzyczny radia RAM), który marzył o pracy w księgarni. Ale o tym w następnym odcinku mego bloga...








środa, 18 września 2013

Pierwsza praca - księgarnia "społeczno-polityczna" Domu Książki, Rynek - Zjazd Księgarzy i Kolegium Księgarskie


 Po wprowadzeniu "drugiego obiegu" reaktywowaliśmy działalność NSZZ Solidarność, której pierwszą przewodniczącą, przed stanem wojennym była kierowniczka księgarni technicznej "Kwant" Urszula Pełka. Zostałem jej następcą, co uważam za zaszczyt, bo poznałem we wrocławskim Domu Książki wspaniałych ludzi księgarzy z krwi i kości, w osobach właśnie Uli Pełki, Romy Śmiechowskiej, Bogusi Cichoszowej, Alicji Badke, śp. Leszka Koniecznego, którzy po zorganizowaniu pierwszych "powojennych" wyborów i  sukcesie naszego strajku weszli w skład Zakładowej Komisji NSZZ "Solidarność".

Zostałem jej następcą, tuż  po słynnej hucpie aktorki Szczepkowskiej wygłoszonej w TVP "W dniu dzisiejszym upadła komuna" (towarzysze przed ekranami zaśmiewali się do rozpuku). Wszystko było w powijakach, nie było jeszcze ustaw regulujących prywatyzację, więc postanowiliśmy wspólnie zorganizować we Wrocławiu I Ogólnopolski Zjazd Księgarzy. Miało to miejsce w 1989 roku, bodajże w grudniu. Pamiętam gdyż nie dojechał nań z Warszawy, z powodu śnieżycy Grzegorz Boguta. Ale dopisali księgarze. Od tego momentu datuje się moja przyjaźń z Michałem Brzozowskim, z Łódzkiego Domu Książki.
Na sali konferencyjnej na ostatnim piętrze odbyła się jego inauguracja, na której gościł śp. Lothar Herbst, ktoś z  Zarządu Regionu, byli dziennikarze z radia i TVP Wrocław. Oprócz Łodzi, pamiętam koleżanki i kolegów z Krakowa, Katowic, Poznania, Opola i chyba Kielc kub Białegostoku. Bazując na ideach  Wszechnicy Liberalnych Ekonomistów z Merkelem i  Janem Szomburgiem na czele. które mówiły prywatyzować, prywatyzować co się da, a jak nie to likwidować!!! (Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że za naszymi plecami wybrano "Dziewiętnastowieczny kapitalizm. Mocno korupcyjno-klientelistyczny" - zobaczcie rozmowę:

MUSZTARDA PRZED OBIADEM - Polskie Towarzystwo Ekonomiczne



                                     budynek byłego Domu Książki, Rynek 60, Wrocław

      Ustaliliśmy marszrutę wstępnej prywatyzacji czyli przekształcenie księgarni w agencje. Począwszy od terenu. Dom Książki zabierał chyba 65% niechcianych przez księgarzy tytułów. W dobrej cenie odsprzedawał meble. Myślę, że w Polsce byliśmy pionierami, za nami była Łódź, Poznań, Warszawa i Kraków. Po drodze powołaliśmy jeszcze Kolegium Księgarskiego ds. koordynacji zakupów, co było przysłowiowym "strzałem w dziesiątkę". Nasz pierwszy zakup to podwójny strzał. Kupiliśmy cały nakład Higginsa "Orzeł wylądował" - płatne gotówką od dopiero co ruszającego wydawnictwa AMBER. Druga kula poszła w "płot". Koleżanki przegłosowały zakup "W kamiennym kręgu", który gromadził przy ekranach wszystkich Polaków; od komuszków po demokratyczną opozycję, z wszystkimi kucharkami i woźnymi na czele. Niestety, o ile "Orzeł..." wyfrunął do rąk klientów (bukiniści i stolikowcy przyjeżdżali do nas aż z Gdańska, Poznania, Opola i  Katowic) - kolejki stały aż przy rogu Kiełbaśniczej, to "Kamienny.." skamieniał  na półkach i został przeceniony. Ale jak to mówią "pierwsze koty za płoty".
Komisja spotykała się cyklicznie, to u Leszka na pl. Legionów we "Wratislavii", to u nas u "Marchlewskiego", to u Romy po sąsiedzku u "Żeromskiego" lub pod Arkadami u Bogusi i w "Kwancie" u Uli. To byli niesamowici ludzie. Jako absolwenci bibliotekoznawstwa z Olkiem (on wcześniej skończył Technikum Księgarskie pod Arctem i Leszkiem) mieliśmy wiedzę teoretyczną, ale ja wcześniej praktyki żadnej. Wiele się od nich nauczyłem, to była prawdziwa szkoła życia. A nasza "Solidarność" była o wiele bardziej prawdziwa niż ta w Regionie...

                  lokal po byłej księgarni społeczno-politycznej im. Marchlewskiego

Urządzaliśmy z Olkiem, co nie wszystkim się podobało - kiermasze przed księgarnią na Rynku, braliśmy książki prosto z drukarni od Wydawnictwa Dolnośląskiego - np. serię " Żydowską", Piaseckiego itp. Byliśmy szybsi o kilka dni. Rozpoczęła się między nami księgarzami prawdziwa rywalizacja. Była też wcześniej, ale bardziej oparta o kategoryzacje naszych placówek wg. obrotów.


Życie niesie jak wiecie wiele niespodzianek i mimo szarych postsocjalistycznych czasów tak zwanej transformacji pisze ciekawsze scenariusze niż zawodowi autorzy.
Któregoś dnia, była to bodaj jesień, szarówka za oknem, piątek po południu pukanie do naszych słynnych metalowych drzwi:
- Kto tam?, pyta Olo
- Otwórzcie Panowie, swój!
- Co za swój?
- Dyrektor Zakładów Mięsnych
- Czego dusza pragnie?
- Otwórz Pan, nie będziemy gadali przez drzwi!
Olo uchylił drzwi i zobaczyliśmy wysokiego człowieka chwiejącego się na nogach z workiem na plecach.
- Panie kierowniku macie encyklopedie, potrzebuję na zabój jak pragnę żyć!
Mówiąc to zatoczył się i oparł worek o nasz słynny stół  "prosekcyjny" do rozbierania dostaw (z długim blaszanym blatem)
Nadmienię tylko, że mięso było wówczas jeszcze na kartki (obowiązywały do końca lipca 1989 r.)
- Panowie, mam tu piękny schab i trochę polędwicy. Dopiero teraz dostrzegłem, że z worka cieknie rozwodniona krew zataczając mokre koła na jego płaszczu.
I tak doszło do transakcji. Gość kupił Encyklopedię, a my świeży schab...
Takie sceny tylko w PRL-u rodem z Barei. Okazało się, że facet był autentycznym wice-dyrektorem Wrocławskich Zakładów Mięsnych.

Genialna scena była przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy stałem na zapleczu ich firmowego sklepu przy ul. Sądowej czytając z nudów "Dzieje Tewje Mleczarza". Koło mnie stał szef milicji z Łąkowej, pułkownik sztabu Śląskiego Okręgu Wojskowego. Na przeciw nas pieniek i kobieta koło czterdziestki z wielkim toporem w ręku ćwiartująca połówki cielaków. Uderzenia ostrza zlały się w pewnym momencie z biciem zegara! I powiem wam Agata Christie przy tym to mały pikuś. I tak to sztuka słowa drukowanego zlała się w jedno ze sztuką mięsa.
Dyrektor był zwykle pod "Dobrym Aniołem". I myślę sobie po latach, ile musiał pokonywać w sobie barier, żeby zejść do poziomu "worka z mięsem", w schyłkowej epoce nierealnego socjalizmu z WRON-ą w klapie i z obowiązującą reklamówką w rękach? A tak a propos, ten syndrom "reklamowych toreb" nadają się jako temat na doktorat z socjologii. Nosili je wszyscy, od dyrektora, po robotnika, jakby się po cichu umówili?

wtorek, 17 września 2013

Recenzja: "Pedagogika muzyki" Wiesława Aleksandra Sacher

Znacie państwo pewnie to powiedzenie: "Słoń ci nadepnął na ucho". Albo to "Śpiewać każdy może". Ale zanim staniemy się wrażliwi na muzykę i będziemy potrafili zaśpiewać swoją ulubioną piosenkę czy zanucić melodię, bezwzględnie musimy przejść powszechne kształcenie muzyczne.
Od najmłodszych już lat, nawet w okresie prenatalnym, płód, a potem dziecko słuchające muzyki, staje się bardziej uwrażliwione, dzięki temu jego psychika zyskuje na emocjonalności, a mózg wszechstronnie się aktywizuje. Takie dziecko szybciej wsłuchuje się w język, zapamiętuje teksty. Po prostu rozwija się szybciej. Również nauka gry na instrumencie wpływa pozytywnie na wyniki w nauce, szczególnie czytanie ze zrozumieniem.
Ideę oraz postulat powszechnego wychowania muzycznego  datować możemy od opublikowania przez Jana Amosa Komeńskiego jego "Wielkiej dydaktyki" (1657),w której zawarł myśl iż "śpiewanie powinno być obowiązującą powszechnie formą pracy pedagogicznej ze wszystkimi dziećmi", gdyż rozwój muzyczny takiego dziecka pogłębia jego spostrzegawczość i wrażliwość.

Na podstawie badań pedagogiki muzycznej i jej praktyki edukacyjnej opracowano  czterostopniowy poziom rozwoju muzycznego dziecka:
- opanowywanie
- imitację
- zabawę twórczą
- metapoznanie

Każdy z nich w miarę opanowywania zmysłowych doświadczeń; prób dźwiękowych, reakcji na barwę i dynamikę prowadzi nieuchronnie do imitacji czyli wykorzystania własnej ekspresji i naśladownictwa. Następnie dziecko w oparciu o tą wiedzę poszukuje własnych pomysłów na zabawę twórczą. Może to prowadzić do częściowego regresu jego własnej spontaniczności. ale na etapie metapoznania z powrotem włączają się na bazie ich poznanych umiejętności tworzenia własnych pomysłów muzycznych, czy to kompozytorskich, czy też interpretacyjnych i wykonawczych.

Na bazie tych doświadczeń oparto późniejsze zasady powszechnej edukacji muzycznej. Jak ważny jest to element w edukacji dziecka, świadczą o tym różnego rodzaju badania i sprawdziany. To one uwiarygadniają postulatywność powszechnej edukacji muzycznej dzieci i młodzieży szkolnej. Dzieci nimi objęte są lepsze na każdym polu sprawdzalności wiedzy szkolnej.

Słuchanie muzyki, jej interpretacja, szukanie własnej linii melodycznej otwiera w takim dziecku pozytywną emocjonalność. Ponieważ zdolność słuchania staje się głównym kanałem odbierania instrukcji przekazywanej wiedzy. Potwierdzono zależność między nauczanie muzyki a rozwojem inteligencji ogólnej u takich dzieci. Dotyczy to w szczególności dzieci przed siódmym rokiem życia, gdyż ma to kluczowe znaczenie w rozwoju ich struktur mózgowych. Stymuluje to różne jego części do lepszego przetwarzania informacji napływających z zewnątrz. Takie dzieci potrafią nie tylko zapisać i zapamiętać wartość nut, ale także posiadają świadomość, że różne znaki graficzne odpowiadają różnemu czasowi trwania dźwięków. To usprawnia ich myślenie abstrakcyjne i przestrzenne.

Ważnym czynnikiem w powszechnym wychowaniu muzycznym jest jego psychoterapeutyczna rola. Wzmacnia ona osobowość ucznia, jego wrażliwość przekłada się na większą odporność jeśli żyje on w niekorzystnych warunkach życia i lepiej radzić sobie w sytuacjach stresowych.

Patrząc na to od strony socjologicznej musimy rozpatrywać to zjawisko ze strony dziecka na wielu płaszczyznach. Od strony szeroko pojętej kultury muzycznej danego społeczeństwa; jej miejsca w ich życiu, po jego lepsze uspołecznienie w kontaktach interpersonalnych, a także większą odporność na marketingową manipulację ze strony ze tzw. kultury popularnej.
W Polsce po 1992 roku na skutek poronionych pseudo reform MEN odszedł od koncepcji powszechnej edukacji muzycznej. Mimo iż udowodniono, że wpływa ono pozytywnie na rozwój emocjonalny, umysłowy dzieci i młodzieży ale również rzutuje na kształtowanie się ich postaw społecznych. Rozwija umiejętność współpracy w grupie, pogłębia satysfakcję ze wspólnego sukcesu, pobudza kreatywność i spontaniczność. Rozwija wyobraźnię.

Niestety, jak wskazuje Autorka, tendencja ograniczania powszechności edukacji muzycznej przyszła do nas z Europy. Globalny człowiek bez tej wiedzy łatwiej poddaje się wszelkim manipulacjom, w tym marketingowym, które wprost skazują go na słuchanie tego co jest w danym momencie modne, a nie to co chciałby usłyszeć młody człowiek mając w miarę uformowany gust i muzyczną wiedzę. Oczywiście wszelkiej maści lewicowi naprawiacze świata powiedzą, że ta wiedza, to zamach na jego własną wolę. Że lepiej iść z prądem niż pod prąd. Ale ten brak powszechnej edukacji muzycznej skutkuje społeczną głuchotą, nie tylko na muzykę, ale na odbiór świata jako instrumentu, na którym przy odrobinie słuchu i wiedzy potrafimy skomponować i rozegrać na pięciolinii przeznaczenia swoje własne bezcenne życie.

poniedziałek, 16 września 2013

Pierwsza praca - księgarnia "Społeczno-polityczna" Domu Książki, Rynek

I to przecięcie wrocławskiego Rynku w 1987 roku zmieniło diametralnie moje życie. Przekraczając próg księgarni Społeczno-Politycznej im. Marchlewskiego wrocławskiego Domu Książki całkowicie zmieniłem mój życiowy plan.
Na początku po remanencie zdawczo-odbiorczym mój kierownik Olek Bajor przejął całość tej postarzałej jeszcze w księgarni oferty tytułowej, w 90% składającej się z politycznej agitki czołowych "czerwonych" genseków bloku RWPG: Gierka, Husáka, Ceausescu, Honeckera, Żiwkowa, z Marksem, Engelsem i Leninem na czele. Oprócz tego półki zalegały zakurzone wytyczne z plenów KC, Monitory Rządowe, publikacje dot. statystyki i nieliczne tytuły z polskiej i obcej klasyki. Będąc pod patronatem "Książki i Wiedzy" dostawaliśmy duże przydziały ich produkcji, którą wówczas w 80% stanowiła literatura propagandowa i partyjna.
                                               Na zdjęciu księgarnia lata 80-te

Praca od godz. 10-tej do 18,00 odpowiadała mi. Nie musiałem się zrywać z samego rana, jak większość moich sąsiadów. Należałem w tym względzie do elity.
Otwieranie księgarni, to był rytuał. Około 9. 30 wrocławscy "stolikowcy" robili rundę rozpoznawczą, czy coś doszło ewentualnie nowego po południowej dostawie. Rozbijaliśmy ją na dwie części. Wszyscy jeszcze mieli pieniądze, a książki były bardzo poszukiwanym towarem. Pamiętam jak moja mama leżała w szpitalu 1 Maja, a jednemu z Ordynatorów, ktoś gwizdnął którąś z części "Chorób wewnętrznych" i miał w związku z tym dekomplet. Powiedział mi, że jak mu załatwię brakujący tom, to przeniesie moją mamę na rękach przez korytarz. Korzystając z uprzejmości pań z PZWL-u udało mi się zamówić brakujący tytuł. I tak też się stało, ku uciesze pacjentów Ordynator przeniósł moją zdumioną mamę po korytarzu.
Później było coraz ciekawiej. Pamiętam jak często dyrektorzy schodzili do nas, stukając w wielkie ciężkie metalowe drzwi. Każdy kierownik był obowiązany "odkładać" dla nich atrakcyjne tytuły, które były wówczas przysłowiową monetą wymienną; encyklopedie, słowniki, Kuchnia Polska, albumy itp. To były czasy, kiedy sprzedawaliśmy przez 3-4 dni 1 tys kompletów "Przygód Dobrego Wojska Szwejka", w kiepskim wydaniu, ale sprzedawał się jak najlepszy bestseller Mc Leana. Niestety takich rarytasów mieliśmy wtedy niewiele. Ale trafiały się także rodzynki jak w przysłowiowym w cieście. Album o Wrocławiu czy Bajki La Fontaine'a, Andersena. Kierownik był jak kapitan na statku. On rządził i przydzielał. Pamiętam kolejkę po "Baśnie" Andersena, aż po wrocławską fontannę lub po ul. św. Mikołaja. Obowiązywał 1 egz. na osobę. Stawały całe rodziny, dzieci, młodzież i emeryci: bancie z I grupą renty, inwalidzi wojenni wszyscy kochali Andersena i wprost nie mogli bez niego żyć. To samo dotyczyło "Kuchni Polskiej" czy Encyklopedii. Miłośników dobrego jedzenia i notorycznych "rozwiązywaczy" krzyżówek, którzy nie mogli żyć bez tych tytułów musieliśmy, gdy kończył się nasz księgarniany przydział niemal cucić. Zasłabnięć, omdleń było całkiem sporo. W porównaniu do tych czasów, gdy likwidacja księgarni chociażby istniejącej pół wieku nie robi na nikim wrażenia, wtedy zamknięcie chociażby na czas przyjęcia towaru równało się z całkowitym oblężeniem. Nie ważne, że to przyszło, jak się potem okazało ostatnie 48 tomowe nowe wydanie "Dzieł zebranych" Lenina, w twardych okładkach, z obwolutą i dodatkowo tekturowym futerałem.

Księgarnia Centralna, ul. Świdnicka 28, której dwa lata później zostałem kierownikiem z ramienia Wydawnictwa Dolnośląskiego.

    Gdy tylko upadł nierealny socjalizm, bo tzw. komuny nigdy w Polsce nie było, zaczęli nas stopniowo nawiedzać różni kolekcjonerzy. Lenin i pozostali "zesłani" zostali do obskurnej piwnicy, z tyłu księgarni, mieszczącej się w podwórku budynku Domu Książki. Dostaliśmy tego chyba 500 kompletów, tyle zmieściło się na półkach, resztę zdeponowano...no ogłaszam zgadul-zgadulę, gdzie? Oczywiście, bingo proszę Państwa - w budynkach klasztornych w Lubiążu. Lokalizacja z różnych względów ze wszech miar słuszna. Gdyż jako się później okazało tow. Lenin cierpiał na dziedziczną chorobę atakującą mózg, a jego następca na manię prześladowczą i  manię wielkości i obaj uwielbiali oglądać kino slapstickowe, a Stalin dodatkowo westerny. Dzięki red. Pasierskiemu z regionalnej TV, zrobiliśmy film o "Dziełach.." wodza rewolucji i zaczęło się. Na moje nieszczęście!
Miałem nosidełko na plecach, jak kiedyś budowlańcy i w nim donosiłem 48 tomów "zdzieciniałego" Lenina, dla nie mniej zdzieciniałych kolekcjonerów, wśród których prym wiedli "czerwoni" władcy Wrocławia; różni dyrektorzy, kierownicy wydziałów, urzędnicy i słynny komisarz wrocławskiego OKiS-u  tow. L. Podjeżdżali samochodami na ród Mikołaja i Odrzańskiej i przy pomocy młodej latorośli pakowali do bagażników 48 tomów Lenina+ t.49 - index. Wszak z partyjnego szkolenia i ze szkoły pamiętali, że historia "kołem się toczy"...a nuż się przyda.

Po upadku nierealnego socjalizmu, zarabiając wybitnie mało, a "przydziały" dobrych tytułów zależały od kategorii księgarni i jej obrotów, zorganizowaliśmy pierwszy i ostatni w Polsce strajk księgarni na całym Dolnym Śląsku. Nikt nam nie wierzył, objeżdżaliśmy z Olkiem cały okręg, bardzo niewielu w nas wierzyło...
Ale udało się!!! Ponad sto księgarni, przez prawie miesiąc strajkowało, co odbiło się głośnym echem w regionalnych i centralnych mediach. Dzwonili do nas dziennikarze z pracy, radia i telewizji....
Reaktywowała się "Domowo Książkowa" Solidarność i rozpoczęliśmy część drugą "rewolty" - jako pierwsi w kraju wprowadziliśmy  do sprzedaży "drugi obieg". Pamiętam tą chwilę, bo Marchlewski dostał na wystawie czkawki, a Leninowi odpadł z wrażenia zamiast szczęki tekturowy futerał. Na drewnianej palecie podpartej "Marksem" rozsiadł się Pobóg-Malinowski, dokumenty Katyńskie i Dmowski...

wtorek, 10 września 2013

Moje bibliotekarskie wspomnienia cz .II

Po zakończeniu praktyk w bibliotekach publicznych przyszedł moment na praktykę w bibliotece naukowej o profilu specjalistycznym. Była nią Biblioteka Akademii Medycznej przy ul. Rosenbergów, teraz Parkowa.
Przychodzili do niej przyszli lekarze. Tak poznałem to arcyciekawe lekarskie środowisko. Ewę Łazarkiewicz, młodego Jurka Heimratha, Andrzej Schutza, dr. Tadeusza Sebsdę, Ewę Bartecką i wielu innych.
Myślałem, że będzie nudno, ale jak sami wiecie -  rzeczywistość potrafi nas zaskoczyć. Studenci medycyny to bardzo ciężko pracujący adepci  Hipokratejskiej sztuki. Często gubili różne rzeczy, a to notatki, czasopisma, książki, instrumentarium lekarskie, najczęściej stetoskopy. Obwieszony nimi, któregoś dnia wybrałem się na sekcję zwłok udając studenta. W auli, patrząc z wysoka na tą niezbyt ciekawą czynność, przyłożyłem z wrażenia słuchawkę stetoskopu do piersi stojącej obok dziewczyny, a ona myśląc, że to taki "podryw" z mojej strony, zrobiła to samo, w stosunku do mnie. Wierzcie mi serca nam waliły jak dzwon. Potem zaprosiła mnie na imprezę. To była milsza część mojej profesji.

Gubiono też często preparaty na zajęcia prosekcyjne, np. kawałki preparowanych narządów. Nie wiem co było w tym pozostawionym w czytelni słoiku, ale śmierdziało formaliną na całą salę. Wyjąłem to i zawiązując chustkę wokół szyi udawałem, że zabieram się do konsumpcji. Dziewczyny w bibliotece nagabywały wszystkich, co to tak śmierdzi. W końcu musiałem ujawnić swoje zamiary tłumacząc, że to nowy rodzaj wędliny  "kiełbasa preparowana", w miejsce "Zwyczajnej". A propos, stąd wziąłem wątek do opowiadania z suspensem "Kiedy zjedliśmy babcię" opublikowany w kulturalnym Helikopterze.
                                                           


 Gubiono też często ludzkie czaszki. Jedną postawiłem za sobą na półce. Przez pewien czas spokojnie sobie tam stała. Dopiero krzyk nowej sprzątaczki uświadomił mi, że ona tam ciągle jest. Niestety została wypożyczona na zajęcia i już do nas nie wróciła.
Najlepsza była konwersacja ze studentami z Afryki, Azji i Kuby. Nie znali dobrze naszego języka, ja też  dopiero zaczynałem angielski w Studium Językowym, więc często porozumiewaliśmy się językiem migowym lub "pokazowym" czyli "Pana pokazać ta book, o ta gruba po left". Najlepszy był Nigeryjczyk, który, gdy chciał przejrzeć miesięcznik "Lancet", bez ceregieli wyjął z torby prawdziwy ostry lancet i mierząc we mnie  powiedział "Chcem to".

Potem zaraz po trzecim roku zacząłem swoją przygodę z "tołpianką" prof. Stanisława Tołpy prowadząc tam kartoteki chorych, wykorzystując swoją archiwistyczną wiedzę. Piszę przygodę, gdyż walka o zarejestrowanie preparatu Tołpy uważam, za przygodę w tych siermiężnych czasach końca nierealnego socjalizmu. Akademia Rolnicza pod egidą którego funkcjonowała Pracownia  Biologii i Biochemii Torfu dostała wtedy nadzwyczajne pieniądze na zakup najnowocześniejszych wtedy spektrografów. Mimo, iż oficjalnie podaje się, że nie udowodniono leczniczych właściwości preparatu, ja widziałem i odnotowywałem w kartotekach jego pozytywne działanie.

Potem na ostatnim roku studiów kilka razy byłem w magazynach biblioteki na Piasku, w Ossolineum, w starej Bibliotece Uniwersyteckiej przy Szajnochy. Widziałem jaka to z drugiej strony żmudna praca - wypisywanie na maszynie kartotek książek, nieznośny kurz, kołatki biegające tam i z powrotem po czcigodnych cennych tomiskach, poszarzałe bibliotekarki w szarych fartuchach podobne do robotnic z Pafawagu. Brak kontaktu z dziennym światłem i  żywymi ludźmi. Oczywiście wszystko to zależało też od działu w jakim się wylądowało. Ale nie pisana mi była praca w moim zawodzie, gdyż  idąc w 1987 roku po dyplom na uczelnię przeciąłem wrocławski Rynek na wysokości wrocławskiego Domu Książki  i idąc kolo księgarni społeczno-politycznej im. Marchlewskiego trafiłem na kolegę ze studiów mgr Aleksandra Bajora.
I to przecięcie zmieniło diametralnie moje życiowe plany. Ale o tym w następnej części...


niedziela, 8 września 2013

"Armageddon" Clive Pointing

"Niepoprawna politycznie historia II wojny światowej” nazwana przez Clive'a Pointinga "Armageddonem", to nic innego, jak skompilowanie w jednym miejscu znanych i mniej znanych faktów o kulisach najkrwawszego konfliktu XX-wiecznej historii Europy i świata. Może amerykański lub brytyjski czytelnik będzie kartkował ją z wypiekami na twarzy. Ale ja, obywatel kraju sprzedanego Stalinowi w Jałcie, pamiętający policzek, jaki wymierzyli nam Brytyjczycy, mimo naszego wojennego wysiłku nie zapraszając nas na defiladę zwycięzców, wiem, że realna polityka niesie w sobie większą dawkę Armageddonu niż ujawnia w swojej książce Pointing.
Po pierwsze stara się on ustalić, kiedy tak naprawdę wybuchła II wojna światowa? Czy w momencie „pokojowej wojny”, we wrześniu 1938, kiedy to podpisano „Pakt monachijski” rozbierając niepodległe Czechy, a może w marcu 1939, w momencie zajęcia Czech i Moraw. Bo ciągle jeszcze data 1 września 1939 roku musi być bardzo niewygodna dla zachodnich historyków, również niemieckich. Ba nawet w emitowanym ostatnio serialu niemieckiej ZDF „Nasze matki, nasi ojcowie” obowiązuje 22 czerwca 1941 roku – data napaści przez faszystowskie Niemcy na ZSRR.
Z pracy Pointinga dowiemy się też, dlaczego Francja i Wlk. Brytania była skłonna zaakceptować wojnę w 1939, a nie np. w 1938 i czemu przywódcy radzieckiej Rosji próbowali po aneksji Czechosłowacji uwikłać Europę Zachodnią w konflikt wojenny. A także dlaczego II wojny nie należy nazywać światową, ani nawet ogólnoeuropejską? I czemu państwa neutralne, tak naprawdę nimi nie były, biorąc pośrednio udział w nowym porządku politycznym narzuconym przed zwycięskie Niemcy. I w końcu, jakie były prawdziwe powody napaści hitlerowskich Niemiec na ZSRR? A jako clou tego rozdziału na końcu dowiemy się, w jaki sposób Stanom Zjednoczonym udało się uniknąć wprowadzenia zasad uchwalonej przez siebie Karty Atlantyckiej?


Polityka światowa podporządkowana była zawsze partykularnym interesom europejskich potęg gospodarczych. Ekspansja kontynentalna Niemiec, rywalizacja o prymat z Wlk. Brytanią i Francją, a później stalinowską Rosją, od początku XX wieku kształtowała politykę tych państw. Sojusze były krótkotrwałe, a najczęściej papierowe. Doświadczyła tego nie tylko Polska, ale też kraje środkowoeuropejskie. Widać edukacja historyczna w II RP nie była zbyt powszechna, a ogół społeczeństwa nie zdawał sobie sprawy, że jesteśmy tylko „pionkiem w grze”, o nową hegemonię w powojennej Europie. Polska, mimo poniesienia w stosunku do swojego gospodarczego, militarnego i demograficznego potencjału największego wysiłku zbrojnego, została nie tylko sprzedana w Jałcie na pożarcie Stalinowi, ale potraktowana przez Państwa Sprzymierzone gorzej jak kolaborująca z Niemcami Francja, Rumunia czy Jugosławia Tity.
Fakt zatajenia przez Wlk. Brytanię wiedzy o Katyniu, a także wkładu polskich formacji wojskowych w „Bitwę o Anglię”, ze słynną „Enigmą” na czele, świadczy o tym, że tylko silne organizacyjnie, gospodarczo i militarnie państwa mogą być partnerami dla światowych mocarstw. Niestety nigdy nie byliśmy traktowani przez nie z należną nam powagą A nasze przywiązanie do własnej historii, tożsamości i niezależności traktowane jest dalej jako przejaw wstecznictwa i „polskiej anarchii”. Szkoda, że rządzący Polską nie wyciągnęli z tego żadnych wniosków. Osłabianie Polski, pauperyzacja narodu polskiego, emigracja młodych tylko potwierdza słabą organizację naszego państwa, tym samym podtrzymując negatywną opinię o nas naszych wrogów i papierowych aliantów.

Zobacz inne recenzje: Recenzje

piątek, 6 września 2013

Moje bibliotekarskie wspomnienia -cz. I

Jak już pisałem na swoim profilu skończyłem bibliotekoznawstwo, w szarych latach stanu wojennego. Gdzie o komputerach mówiliśmy w teorii, a jedynym techniczną rewolucją były "karty przezierne"ze słowami kluczowymi, które unosiliśmy na metalowym pręcie. To taka naukowa poezja konkretna, której nie powstydziłby się nawet śp. Staszek Dróżdż.
Po pięciu latach otrzymałem tytuł magistra. Wcześniej jednak ukończyłem dwuletnie policealne Studium Kulturalno-Oświatowe o kier. bibliotekarskim u p. Eugenii Śmielskiej. To była prawdziwa przyjemność obcować z osobą całkowicie poświęconą swoje profesji - nauce o bibliotekach. Miałem do czynienia z ludźmi zakochanymi w tym co robią.

Pamiętam moje pierwsze praktyki w Bibliotece Szpitalnej oddz. Neurochirurgii AM, przy Traugutta, gdzie dowoziłem po szpitalnych salach pacjentom często po trepanacji i ciężkich operacjach ich ulubione lektury. Nie zapomnę nigdy, jak mężczyźnie, który miał obandażowaną całą głowę i wycięcie w  miejscu ust czytałem "Old Surehanda", a on tylko podnosił głowę lub nią kiwał.


Później była praktyka w Wojewódzkiej Bibliotece w czytelni czasopism i Księgozbiorze podręcznym. Poznałem tam ichniejszych oryginałów; gościa zwanego "Szopem praczem", który pluł na chustkę i wycierają nią strony lub szpaltę, gdyż uważał, że jest brudna i pełna zarazków. Inny znowu odwracał się tyłem do okna i czytał wszystko do góry nogami. Wcześniej nie przypuszczałem, że mury bibliotek kryją tylu dziwaków. Jednym z nich był starszy pan, który czytał przez zamkniętą książkę, przymykał przy tym oczy, ale tak, iż uważnie obserwował nas spoza nich. I gdy tylko podchodziłem bliżej natychmiast ją otwierał i udawał, że czyta. Było to jeszcze przed  telewizyjnymi seansami Kaszpirowskiego. Pewnie nosiłby takie właśnie przezwisko.

Następną moją biblioteką była nieistniejąca już Biblioteka Dzielnicowa przy ul. Pretficza. Tu walczyliśmy, z uczniami wydzierającymi kartki z książek. Ani chybi oznaczało to, że zbliża się czas klasówek i sprawdzianów. Przemilczę już bazgranie niewybrednych komentarzy na pustych stronach lub marginesach. Albo listy pozostawione przez młodych zakochanych, którzy wypożyczali  w czytelniach, na przemian i zwracali te same tytuły, w których transportowali swoje miłosne wyznania. Było szaro, siermiężnie. Pamiętam jak pewna Pani za  wypożyczenie je poza kolejnością "Raz  w roku w Skiroławkach" oferowała mi kartki na mięso i papierosy. To samo było z zagubieniami lub spóźnialskimi. Często w książce włożony był  "20" zł banknot lub bilet np. do kina lub teatru.




Najgorsi byli niszczyciele, wrogowie słowa drukowanego. Przychodzili falami, wpierw starsi, ci mieli manię zaginania rogów, aa na koniec je wyrywali. Do dzisiaj nie wiem o co w tym chodziło? Czy to nienawiść do kątów, bo w młodości stali w kącie czy po prostu nerwowy tik? Inni zaś wycinali nożyczkami albo żyletką przemyconą w kieszeni strony, bez ładu i składu. Jak im się któraś nie podobała, niekoniecznie z rysunkiem, bo tu zrozumiałbym awersję do sztuki ilustracyjnej. Cięto na ślepo, albo tak by nie można było dokończyć rozdziału. Może to był rodzaj takiej bibliotecznej "zgaduj-zgaduli"? A może toczyli między sobą jakąś niepisaną grę "sieciową", może byli jej prekursorami. Zauważyłem tylko, że niektórzy z nich wypożyczali w czytelni takiej właśnie pocięte książki i robili w nich jeszcze większe spustoszenie. Może ćwiczyli się w cenzorstwie, może leczyli nerwy po stanie wojennym, może chcieli zostać w przyszłości chirurgami, a może przyczyna była zgoła bardziej prozaiczna...

wtorek, 3 września 2013

O domowych księgozbiorach cz. II

Później nachodziły nas tzw. "Trójki" - przedstawiciel ADM, dzielnicowy i ktoś z Rady Osiedla. Sprawdzali czy doniesienia sąsiadów, o tym, iż zbieramy książki i prasę są prawdziwe. Panowie przychodzili jak do siebie do domu, z butami. Instruowali moją matkę, że zbieranie książek czyli makulatury, a tym bardziej prasy jest szkodliwe. Bo obciąża strop, grozi pożarem, a w razie zalania grzybem. Najlepiej więc sprzedać je do antykwariatu a pozostałe na makulaturę. A zbieranie prasy kolorowej uznano za burżuazyjne fanaberie. Przecież są biblioteki, po co to wydawać pieniądze. Lepiej kupcie sobie jakiś sprzęt do domu. I tak było do końca "gomułkowszczyzny". Dopiero za Gierka przestano nas nachodzić w tej sprawie, jednak zawsze poruszano sprawę nieszczęsnych przepisów przeciwpożarowych.






Gdy zacząłem chodzić do IV LO, przy Świstackiego, to nasz księgozbiór rozpoczął nowe "otwarte życie". Przychodzili na nasz strych moi koledzy i koleżanki i buszowali po nim. Co prawda część tytułów nie wróciła, część odzyskiwałem latami. Na przykład Sylwię Plath "wyczaiłem" będąc gościem na ślubie koleżanki z byłej "Czwórki". Inne książki nabywałem od kolegów z Koła Młodych Pisarzy. Pamiętam jak mieszkający visa a vis mnie Kazio Woźnica sprzedał mi "zajumaną" z biblioteki "Od Giotta do Cezanne;a". Dopiero po dokładnych oględzinach zobaczyłem ślady po wyrwanej karcie bibliotecznej. Będąc na pogrzebie ojca koleżanki Basi B. w 1979 roku, poza Wrocławiem (nie pamiętam nazwy wioski) nagle lunął deszcz, istne "urwanie chmury". Wbiegliśmy przemoczeni do biblioteki. I tam zobaczyłem na ladzie "Absalomie, Absalomie" Faulknera, które bibliotekarka przeznaczyła na zniszczenie. Książka miała jeden jedyny feler -  pustą kartę wypożyczeń. Miałem przy sobie Jose Donoso "Plugawego ptaka nocy", która według mnie była wyraźnie przereklamowana. W tym deszczu, mokry, rozpocząłem akcję wymiany...
Po jakimś kwadransie sympatyczna bibliotekarka dała się przekonać, że tytuł " Plugawy ptak nocy" jest bardziej atrakcyjny niż "Absalomie..." i po chwili trzymałem już w ręku Faulknera,  wówczas nagminnie przeze mnie czytanego i kompletowanego. Książkę Donoso ustawiła z triumfem w oczach w dziale "kryminału". 
Nie wiem, ale wydaje mi się, że wtedy pierwszy raz postanowiłem, iż zostanę bibliotekarzem.


poniedziałek, 2 września 2013

O domowych księgozbiorach

W latach 60-tych w czasach tzw. realnej  "gomułkowszczyzny" Czerwoni wpadli na pomysł, a mieli ich niezliczoną ilość: guma arabska, "Polo Cocta", proszek E, Ixi, Ludwik, żeby robotnicy mogli się pochwalić księgozbiorami niekoniecznie odwiedzając księgarnie. W związku z tym drukarnie zaczęły przygotowywać same oprawy, obciągnięte płótnem, litery tłoczone. Wszystko było cacy..pamiętam do dzisiaj jak nasz sąsiad - stolarz - zaprosił moją mamę i mnie w sobotę do siebie do domu, bramę dalej. Oczywiście dla nich kawa, ciastka, dla mnie kompot. Miałem jakieś 10 lat, ich dzieci 7 i 9. Siedliśmy jak przed telewizorem, którego chyba jeszcze wtedy nie mieli. Patrzyliśmy na półkę przykrytą serwetą. Pan domu podszedł do regału zaczął swoje czary mary machając rękami i nagle ściągnął tkaninę i naszym oczom ukazały się rzędy okładek stojących twardo na swoim miejscu. Odczytałem: "Wojna i pokój" Tołstoj, "Zbrodnia i kara" Dostojewski, "Germinal" Zola, "Ojcowie i dzieci" Turgieniewa, "Buddenbrokowie" Manna.
- Kiedy to wszystko kupiliście?, spytała lekko zbulwersowana moja rodzicielka.
- A zgadnij, odparł napuszony sąsiad robiąc tajemniczą minę..
- Mogę zobaczyć, co to za wydanie, spytała
- Jasne, odparł krótko sąsiad.
Matka podeszła do półki i chwyciła pierwszą z brzegu oprawę i wypuściła ją z rąk zaskoczona. Ta upadła na podłogę, W środku okazał się być pusta. 
Jak się potem okazało, a niewiele osób o tym pamięta, w tzw. ofensywie "gomułkowszczyzny" robiono puste tłoczone okładki. Można było postawić je sobie na półce aby imitowały księgozbiór.
Myślę, że ta sama polityka obowiązuje dzisiaj. Stawia się ogromne gmachy - teatrów, oper, centrów kultury, w których jest rozmach, blichtr gigantyzmu, ale nie ma ludzi i nie ma kultury. Takiej, którą się tworzy w oparciu o własny ukształtowany gust, od półki czy regału w pokoju, po karnet imprez kulturalnych rozpisanych na cały miesiąc.
Pustka i nadmuchana wielkość charakteryzuje słabo zorganizowane kraje, gdzie pozrywane więzi społeczne duszą oddolną inicjatywę. Oczywiście są wyjątki od reguły. Powstają różnego rodzaju fundacje. Ale najczęściej oprócz wspierania swoich znajomych i kolegów i "skubnięcia" jakieś kasy na przetrwanie do następnego roku budżetowego nie fundują nic więcej, albo prawie nic.
Teraz tworzenie księgozbioru nie jest trendy, teraz kupuje się to co jest w modzie i na topie; wielkie plazmowe ekrany, smartfony, czytniki, kino domowe. Otoczeni tym zbytkiem, nie odczuwamy potrzeby komunikowania się z innymi ludźmi. Bo i po co. Jeszcze będą nam zazdrościć tego i owego...

                                                    
Ale mimo wszystko w starych książkach jest schowana odrobina człowieczeństwa, może nie tego zaradnego, który ma "Złotą Visę", ale tego, który potrafi jeszcze na schodach odpowiedzieć "Dzień Dobry" czy "Do widzenia". Zacznijmy od najprostszych spraw; brania udziału w spotkaniach autorskich, Dyskusyjnych Klubów Książki czy chodzeniu na wystawy i wernisaże. A powoli i systematycznie wybudujemy gmach kultury  sobie sami - wokół siebie i swoich znajomych.