piątek, 6 września 2013

Moje bibliotekarskie wspomnienia -cz. I

Jak już pisałem na swoim profilu skończyłem bibliotekoznawstwo, w szarych latach stanu wojennego. Gdzie o komputerach mówiliśmy w teorii, a jedynym techniczną rewolucją były "karty przezierne"ze słowami kluczowymi, które unosiliśmy na metalowym pręcie. To taka naukowa poezja konkretna, której nie powstydziłby się nawet śp. Staszek Dróżdż.
Po pięciu latach otrzymałem tytuł magistra. Wcześniej jednak ukończyłem dwuletnie policealne Studium Kulturalno-Oświatowe o kier. bibliotekarskim u p. Eugenii Śmielskiej. To była prawdziwa przyjemność obcować z osobą całkowicie poświęconą swoje profesji - nauce o bibliotekach. Miałem do czynienia z ludźmi zakochanymi w tym co robią.

Pamiętam moje pierwsze praktyki w Bibliotece Szpitalnej oddz. Neurochirurgii AM, przy Traugutta, gdzie dowoziłem po szpitalnych salach pacjentom często po trepanacji i ciężkich operacjach ich ulubione lektury. Nie zapomnę nigdy, jak mężczyźnie, który miał obandażowaną całą głowę i wycięcie w  miejscu ust czytałem "Old Surehanda", a on tylko podnosił głowę lub nią kiwał.


Później była praktyka w Wojewódzkiej Bibliotece w czytelni czasopism i Księgozbiorze podręcznym. Poznałem tam ichniejszych oryginałów; gościa zwanego "Szopem praczem", który pluł na chustkę i wycierają nią strony lub szpaltę, gdyż uważał, że jest brudna i pełna zarazków. Inny znowu odwracał się tyłem do okna i czytał wszystko do góry nogami. Wcześniej nie przypuszczałem, że mury bibliotek kryją tylu dziwaków. Jednym z nich był starszy pan, który czytał przez zamkniętą książkę, przymykał przy tym oczy, ale tak, iż uważnie obserwował nas spoza nich. I gdy tylko podchodziłem bliżej natychmiast ją otwierał i udawał, że czyta. Było to jeszcze przed  telewizyjnymi seansami Kaszpirowskiego. Pewnie nosiłby takie właśnie przezwisko.

Następną moją biblioteką była nieistniejąca już Biblioteka Dzielnicowa przy ul. Pretficza. Tu walczyliśmy, z uczniami wydzierającymi kartki z książek. Ani chybi oznaczało to, że zbliża się czas klasówek i sprawdzianów. Przemilczę już bazgranie niewybrednych komentarzy na pustych stronach lub marginesach. Albo listy pozostawione przez młodych zakochanych, którzy wypożyczali  w czytelniach, na przemian i zwracali te same tytuły, w których transportowali swoje miłosne wyznania. Było szaro, siermiężnie. Pamiętam jak pewna Pani za  wypożyczenie je poza kolejnością "Raz  w roku w Skiroławkach" oferowała mi kartki na mięso i papierosy. To samo było z zagubieniami lub spóźnialskimi. Często w książce włożony był  "20" zł banknot lub bilet np. do kina lub teatru.




Najgorsi byli niszczyciele, wrogowie słowa drukowanego. Przychodzili falami, wpierw starsi, ci mieli manię zaginania rogów, aa na koniec je wyrywali. Do dzisiaj nie wiem o co w tym chodziło? Czy to nienawiść do kątów, bo w młodości stali w kącie czy po prostu nerwowy tik? Inni zaś wycinali nożyczkami albo żyletką przemyconą w kieszeni strony, bez ładu i składu. Jak im się któraś nie podobała, niekoniecznie z rysunkiem, bo tu zrozumiałbym awersję do sztuki ilustracyjnej. Cięto na ślepo, albo tak by nie można było dokończyć rozdziału. Może to był rodzaj takiej bibliotecznej "zgaduj-zgaduli"? A może toczyli między sobą jakąś niepisaną grę "sieciową", może byli jej prekursorami. Zauważyłem tylko, że niektórzy z nich wypożyczali w czytelni takiej właśnie pocięte książki i robili w nich jeszcze większe spustoszenie. Może ćwiczyli się w cenzorstwie, może leczyli nerwy po stanie wojennym, może chcieli zostać w przyszłości chirurgami, a może przyczyna była zgoła bardziej prozaiczna...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz